Pierwsza część Wonder Woman bardzo mi się podobała. Ot, prosta historia, osadzona w mało eksplorowanym okresie, jakim była pierwsza wojna światowa i z posępnym klimatem wpasowującym się w wizję DCEU autorstwa Snydera. Siłą rzeczy czekałem na sequel z dużą ciekawością, a pierwszy zwiastun zapowiadający kicz rodem z lat ’80 jeszcze bardziej mnie zachęcił. Fakt – trochę dziwnie wyglądał przeskok z bladych kolorów WW do oczojebnej stylistyki WW1984, ale co tam – chciałem dać szansę.
Zdaję sobie sprawę, że w przypadku trykociarskich opowieści mam bardzo spaczony gust i potrafię dobrze bawić się na kompletnej szmirze. Nie uważam, że Wonder Woman 1984 to film tragiczny, a już na pewno nie jest najgorszym w DCEU. To niechlubne miejsce w moim mniemaniu nadal zajmują Birds of Prey. Niestety, nie jest to też film dobry. Nawet przy mojej całej wyrozumiałości robiłem przerwy w seansie i głośno ziewałem z nudów.
Na każdy przyzwoity pomysł przypada co najmniej jeden słaby, a i realizacja tego pierwszego wcale nie musi błyszczeć. Diana w poprzednich produkcjach twierdziła, że odwróciła się od ludzkości. Co w WW1984 przekłada się na kontynuowanie kariery superbohaterki, tylko bez zostawiania po sobie śladu (stąd niszczenie kamer w trakcie akcji w galerii handlowej). Pal licho pierdyliard świadków. Głównym cwancysiem jest kamień spełniający życzenia, ale motyw, że w zamian trzeba coś poświęcić nie jest częścią ekspozycji, tylko wychodzi w praniu. Nie wiem, czy widz miał być równie zaskoczony, co bohaterowie, czy autorzy się chlapnęli. To samo z postacią Barbary – każdy może wypowiedzieć jedno życzenie, ona z jakiegoś powodu ma dwa. Sceny akcji są pomysłowe, ale akrobatyka jest tak przesadzona, że nawet będąc świadomym obecności lin, chce się powiedzieć, że to nienaturalne. Diana traci powoli swoje moce, więc mogłaby improwizować z dostępnym warsztatem, ale robi to dosłownie w jednej scenie.
Są też piramidalne bzdury typu samolot muzealny jest w pełni zatankowany, sprawny i gotowy do lotu. Steve Trevor latający tymże samolotem z taką samą wprawą, co tymi z pierwszej wojny światowej. Nowe moce Diany (niewidzialny samolot), które pojawiają się znikąd i tylko dlatego, że były w innych wersjach postaci.
Następny problem to bezsensowne wydłużenie wielu sekwencji. Na dzień dobry spędzamy chyba z 15 minut na Themyscirze, gdzie w ramach wstępu mała Diana uczy się, że oszustwem nie wygra. Potem dłużąca się akcja w galerii handlowej. Dopiero teraz wprowadza się nowe postacie, ze wskazaniem na Barbarę i Maxa Lorda. Z kolei po wypowiedzeniu życzeń każda postać ma szansę na rozwój, ale robi się to na szybko, bo resztę tego czasu spędzamy na głupotach autorstwa Steve’a i Diany. I to uczucie, że poszczególne segmenty można skrócić tak, żeby z dwu i półgodzinnej krowy zrobić bardziej składną opowieść towarzyszy przez cały seans.
Aktorsko jest tak samo nierówno. Chemia między Gal Gadot i Chrisem Pinem jest na miejscu. Nawet jeśli narzekam na długość poszczególnych scen, to przynajmniej te z ich udziałem są urocze (no może oprócz jednej, która podważa moralność Diany). Z kolei Kristen Wiig nadaje się tylko połowicznie. Barbara w jej wykonaniu ma przejść przemianę z niewidocznego dla wszystkich nerda do głównej przeciwniczki Wonder Woman. Pani Wiig sprawdza się jako nerd, ale jej przemiana i proponowane kreacje nijak nie są wiarygodne. To samo z Pedro Pascalem, którego widziałem choćby w Narcos, czy Mandalorianie. Jego Maxwell Lord nie jest takim draniem, jakiego kojarzę z komiksów. Ok, skupmy się na interpretacji. Jako koleś, któremu nie poszło w życiu, a chce za wszelką cenę się przebić – daje radę. Jako gość, który podstępem nakłania do życzeń, niespecjalnie. Daleko mu do uwodzicielskiego Lucifera w wykonaniu Toma Ellisa, wrednego dżina z Wishmastera, czy nawet tej trochę sztucznie, ale jednak zawziętej wersji z pierwszego sezonu Supergirl.
Podsumowując: ten film da się obejrzeć, ale nawet przy mojej sympatii do głównej bohaterki, aktorów oraz pierwszej części stwierdzam, że widowisko jest za długie, nieprzemyślane, niekonsekwentne i tylko dzięki wyłapywaniu pozytywnych (moim zdaniem) rzeczy oraz ogromnej dozie wyrozumiałości daję 3-. Każdy inny widz może śmiało obniżać tę ocenę o dwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz