Nie jestem fanem wariantów „A co jeśli?” z wielu powodów. Tym głównym jest to, że po latach opowieści tego rodzaju przestały być rozważaniami odnośnie konsekwencji wydarzeń, a zaczęły być zbiorem fanficów od ludzi, którzy uważają, że lepiej ogarniają dany temat lub po prostu nie lubią status quo i za wszelką cenę chcą pokazać, iż ich wersja jest tą słuszną.
W dobie szalejącej poprawności politycznej oraz dywersyfikacji w imię samej dywersyfikacji, a nie opowiedzenia ciekawej historii, marvelowe What If…? spowodowało u mnie włączenie wszystkich czerwonych lampek.
Pierwszy odcinek opowiada historię tego, jak Peggy Carter zamiast Steve’a została super żołnierzem. Pomysł niemożebnie głupi. Z uroczej Peggy zrobiono babochłopa. Oczywiście nowa jeszcze nie Kapitan jest we wszystkim lepsza (bo tak), a Tesserakt odzyskuje w takim tempie, że kto wie, czy za scenę-dwie nie wygra wojny. A nie, chwila, potrzebna jeszcze jedna zmiana. W związku z tym ostatnim Steve zostaje pierwszym Iron Manem… Facet, którego nawet w tym odcinku opisano jako nie potrafiącego prowadzić auta, zostaje Iron Manem z całym jego zasobem technologii… Pozytywny aspekt? Trochę inny, bardziej szalony plan Red Skulla i końcowa walka. Natomiast jeśli ktoś chce obejrzeć Agentkę Carter, która nie wstydzi się, że jest kobietą i nie potrzebuje serum, żeby działać skutecznie, niech obejrzy pierwszy sezon serialu Agent Carter.
Drugi odcinek. Star Lordem został T’Challa i w przeciwieństwie do Quilla jest rozpoznawany i ubóstwiany. A został nim… przez pomyłkę… Ravagerzy porwali nie to dziecko… Przecież to jeszcze głupszy pomysł niż z pierwszego odcinka… Po pierwsze – nie ma podstaw, żeby T’Challa nazywał siebie Star Lord. Po drugie – jest nieznośnie idealny. Przy nim odwieczny komiksowy harcerzyk – Superman to kawał sukinkota. Już w pierwszym dialogu można zwymiotować od słodkości i uprzejmości. Potem okazuje się, że Yondu wychował T’Challę tak, żeby pomagać wszystkim bezinteresownie. Zamiast cwaniaka, bawidamka i nieudacznika o złotym sercu, mamy zbawcę narodów. Kurde, okazuje się, że nawrócił nawet Thanosa, żeby ten został strażnikiem… Wszystkie postacie poboczne sikają ze szczęścia, gdy tylko mogą popatrzeć na nowego Star Lorda. Gdyby jeszcze T’Challa zamienił się na miejsca z Killmongerem – to bym zrozumiał, ale ta zmiana była tak idiotyczna, że aż bałem się kolejnego odcinka. Trzeba jednak podkreślić, że nie jest to problem z T’Challą jako takim, ale z tą konkretną iteracją. Dla porównania filmowy książę Wakandy często był wkurzony, nauczył się wybaczać, popełniał błędy, dawało się go ośmieszyć – no krótko mówiąc był normalnym człowiekiem, a nie kosmicznym Jezusem.
Trzeci odcinek to gdybanie na temat usunięcia pierwszych członków Avengers zanim zostaną zebrani w drużynę. No i tutaj... jest ok. Antagonista pasuje do zaplanowanych wydarzeń, przebieg akcji sprawia wrażenie bardziej przemyślanego i potrafi zaskoczyć, a starym scenom akcji nadano nowego kolorytu. Ciekawostką jest projekt Bruce’a. Wydarzenia z tego odcinka to okres, gdy Hulka grał Edward Norton, natomiast animowany Banner to Mark Ruffalo. Nie zdziwię się, jeśli kiedyś Disney wyda ten film jeszcze raz, tylko z cyfrowo wstawionym Markiem, żeby ujednolicić wersję wydarzeń.
Czwarty odcinek. Doktor Strange zamiast sprawności w rękach traci ukochaną. Próbuje tak odwrócić czas, by do tego nie doszło. Jak to mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Tu wracamy do głupich pomysłów. Wedle tego odcinka są momenty w czasie, których nie da się zmienić. Czyli poprzednie odcinki były od czapy? No bo skoro tu kluczowego momentu nie można tknąć, a w poprzednich zadziałało… Potem wychodzi patent o podziale jednej linii czasowej na dwie, a wraz z nią samego Doktora i wszystko robi się niepotrzebnie zakręcone. Na plus policzyłbym obecność mackowatego z pierwszego odcinka oraz fakt, że obsesja Strange’a została pociągnięta poza jego powściągliwość. Nowy wariant Doktora wyszedł nieźle. Reszta raczej nie zapadnie w pamięć.
Piąty odcinek. Banner wraca na Ziemię, żeby ostrzec ludzkość przed Thanosem, ale na miejscu odkrywa, że mamy własne problemy – apokalipsę zombie. A że zombie odziedziczają triki ugryzionego, mamy zombie Iron Mana, zombie Kapitana Amerykę itd. Nigdy nie byłem fanem Marvel Zombie, więc co się wynudziłem na tym odcinku, to moje. Nie pomógł też fakt, że to już druga afera spowodowana przez Hanka Pyma. Jeszcze jeden taki numer i trzeba by go prewencyjnie odstrzelić lub zamknąć. Jakby samego pomysłu było mało, w drugiej połowie odcinka otrzymaliśmy odwrócony wariant WandaVision, w którym android popisuje się taką głupotą, że gdy zasłania się logiką, to człowiek ma ochotę przywalić czołem w szafę z zażenowania.
Numer sześć. W tym odcinku dowiadujemy się, co się stanie, gdy Killmonger (starszy niż powinien być w tamtym momencie) usunie ze sceny odpowiednio wcześnie Tony’ego Starka oraz T’Challę. Wychodzi z tego niepotrzebnie zamotana wersja Black Panther z pominięciem istotnego wątku z Civil War. Sporo znanych postaci, niektóre w innym od oryginalnego kontekstu i Don Cheadle jako Rhodey w okresie, w którym pierwotnie grał go Terrence Howard. Ogólnie mówiąc – nudny odcinek, bo 90% zawartości bierze z filmów i nawet niespecjalnie ją zmienia.
Szczęśliwa (podobno) siódemka. Odyn nie wychowywał Lokiego, tylko oddał go jego rasie. Tym samym Thor wyrósł na jeszcze większego kretyna niż w pierwszym filmie… Cały odcinek sprowadza się do tego, jak Thor z ekipą imprezuje podczas snu Odyna i nieobecności matki. Problem taki, że impreza potrafi rozwalić planetę. Może to miało być zabawne, ale wyszło żenujące. A najgorsze jest to, że w zasadzie 80% postaci zachowuje się tutaj, jakby było po lobotomii. Strata czasu.
Ósemka. Ultronowi udało się przetransferować do ciała, które w głównej linii czasowej należy do Visiona (ale dlaczego Avengers nie zdołali go powstrzymać – tego nie wiadomo). Następnie zrobił to, co Skynet, tylko lepiej. A jak pojawił się Thanos, załatwił go jednym strzałem i przywłaszczył pozostałe Kamienie Nieskończoności. Potem ruszył na tournée przez galaktykę. Gdy wydawało mu się, że zabił już wszystkich, odkrył Watchera, a wraz z nim multiwersum. Tym samym zyskał dalszy powód dla swej egzystencji. Na początku jest nuda, bo to było w Terminatorze. Potem jest nuda, bo nikomu nie udaje się powstrzymać blaszaka. Hawkeye ma okazję odegrać swoją scenę poświęcenia identyczną z tą z Black Widow w Endgame. I to tyle, nie ma tu nawet właściwego zakończenia.
Dziewiąty odcinek zbiera do kupy wszystkie alternatywne wersje: Kapitan babochłop, Star Jesus, Killmonger Panther, mhhoczny Strange, kretyn Thor (Gamora jako bonus). Watcher przyklepuje im nową nazwę: Guardians of the Multiverse i wskazuje cel: międzywymiarowego Ultrona. Złola udaje się pokonać, Killmonger jak zwykle ma własny pomysł na finał, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwiej. Tutaj nuda bierze się przede wszystkim z tego, że akcja nie trzyma w napięciu. Żadnej z tych wersji postaci nie udało mi się polubić, nic mnie nie obchodzą ich stawki, a każdy odwiedzany świat jest tylko jednym z wielu.
Jeśli chodzi o elementy łączące wszystkie odcinki, to sporo rzeczy zrobiono przyzwoicie. Postacie wyglądają trochę jak w grach Telltale Games, więc jeśli ktoś lubi ten styl, może serial będzie dla niego bardziej znośny. Animacja jest całkiem płynna, a sceny akcji dynamiczne. W role znanych postaci wcielają się przeważnie aktorzy z filmowych wersji (jest kilka wyjątków, co łatwo wyłapać). Niestety, część techniczna nie uratowała części merytorycznej. Każdy odcinek trwał około pół godziny i tylko jeden mnie nie wymęczył. Może za bardzo jestem przywiązany do pierwotnych interpretacji, może za bardzo uczulony na wciskaną głupotę. Rezultat taki, że uważam What If...? za stratę czasu. Moja ocena: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz