W końcu miałem okazję obejrzeć Eternals… na kilka rat… Nie sądziłem, że po czwartej części Matrixa trafię jeszcze na tak nudny film, że będę go musiał sobie dawkować. Nie zamierzam unikać spoilerów, więc jak kogoś interesuje goła ocena, zapraszam na koniec.
Nie będę udawał, że cokolwiek wiem o komiksowych pierwowzorach tych postaci poza faktem ich istnienia. Tym gorzej dla filmowych odpowiedników, gdyż nijak nie zdołały zainteresować mnie swoimi losami. Fabuła przypomina splot wątków z Guardians of the Galaxy 2 z Jupiter Ascending. Bzdury zaczynają piętrzyć się od pierwszych minut filmu. Ekipa Eternals została powołana do życia, aby chronić ludzi przed Deviantami i zagrożeniami z zewnątrz. Nie mogli ingerować tylko w przypadku konfliktów stricte międzyludzkich. Takie założenie jest nieziemsko głupie z trzech powodów. Po pierwsze: Thanos był pół-Deviantem i co, Eternals nie reagowali, bo drugie pół było ich? Ok, załóżmy, że to nie to. Może drugie: Thanos jest zagrożeniem z zewnątrz. No przepraszam, jaką tutaj mają wymówkę? Acha, dostali rozkaz, żeby nie reagować… Chwila, dostali rozkaz od istoty, która ich tam wysłała, żeby poziom mocy planety był odpowiedni dzięki asyście przy rozwoju ludzkości i naprawdę nie przeszkadzało jej to, że Thanos wyrżnie w pień połowę populacji, przez co cholernie spowolni postęp planu istoty? I to jest głupota numer trzy. Myślałem, że po Captain Marvel Kevin Feige przypilnuje spójności MCU i więcej takich głupot się nie pojawi, a tu niespodzianka…
Przeskoki fabularne w tę i z powrotem próbują nieudolnie naśladować Batman Begins. Fragmenty między czasami obecnymi są tak krótkie, że nie pozostawiają w widzu żadnych emocji. Nawet te współczesne słabo działają, gdyż nie ma czasu, żeby do kogokolwiek się przywiązać. Co z tego, że jeden zrobił karierę, tamta jest zakochana, a inny założył rodzinę. Pół minuty na tło i jedziemy dalej z fabułą, bo nie ma czasu, A SEANS I TAK TRWA 2,5 GODZINY!
Samych bohaterów jest za dużo, obecność niektórych jest co najmniej dyskusyjna i konia z rzędem temu, kto nie doszuka się w nich bieda-wersji Supermana/Homelandera, Flasha, Sue Storm, Charlesa Xaviera, Lokiego, Mr Terrific, Green Lantern, Wonder Woman albo jeszcze innych. Pamiętam, jak zarzucano Inhumans, że są jak X-Men, tylko nudni. Tutaj jest jeszcze słabiej. Z kolei o tych niby Deviantach można napisać tyle, że są to bardziej kolorowe wariacje potworków z armii Thanosa z Endgame (no zaraz, to on w końcu jest tym pół-Deviantem, czy nie???).
Szkoda aktorów, bo zebrano całkiem zdolną ekipę, która musi wygadywać straszne dyrdymały. Wielu oglądających zapewne kojarzy dorobek Salmy Hayek oraz Angeliny Jolie, ale już np. taki Richard Madden większości kojarzy się wyłącznie z Grą o tron. Gdyby patrzeć wyłącznie przez pryzmat tej ostatniej oraz Eternals, to facet wpada z dobrego w przeciętność, a po drodze zagrał choćby w serialu Bodyguard (nie, nie ma on nic wspólnego z produkcją z Kevinem Costnerem i Whitney Houston), gdzie był naprawdę świetny.
Efekty specjalne są ok, tylko tradycyjnie wysiłek grafików jest niweczony przez liczne nocne lub ciemne sceny. W rezultacie jeśli do walki dochodzi wieczorem w lesie, potwory zlewają się z drzewami. Z kolei cała estetyka związana z okręgami na strojach, przedmiotach i miejscach związanych z Eternals sprawia wrażenie, że komuś wpadł w oko alfabet z Gallifrey i postanowił go zastosować po swojemu.
Część dźwiękowa to istny bałagan. Muzyka w jednych miejscach jest nijaka i niepotrzebnie zagłusza myśli, w innych jest żenująco pretensjonalna (na ciebie patrzę, Time!). W życiu nie pomyślałbym, że napiszę coś takiego o oprawie autorstwa Ramina Djawadi, którego utwory towarzyszące Game of Thrones, Pacific Rim mają stałe miejsce na moich playlistach. Z kolei dźwięki związane z mocami Eternals działały mi na nerwy. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć dlaczego, ale ciągłe uderzenia w basy i świsty na zmianę podnosiły mi ciśnienie.
Największą pretensję mam o to, że Eternals mimo sztucznej dywersyfikacji w imię samej dywersyfikacji (a nie ciekawych bohaterów) mogli być niezłym filmem. Konflikt moralny Sersi został nakreślony i co do części związanej z ludzkością nie ma wątpliwości. Niestety, część związana z Celestialem została dosłownie zrzucona na widza w jednej chwili i podobnie jak retrospekcje skrócona do minimum. Podkreślam ponownie, w filmie trwającym dwie i pół godziny nie ma ani chwili, żeby na spokojnie przetrawić informacje lub emocje rzekomo targające bohaterami. Dla porównania: Spider-Man: No Way Home potrafił rozegrać takie sceny po mistrzowsku, a dotyczył wydarzeń na dużo mniejszą, czasami bardziej osobistą skalę. Niesmak pozostawia też ostatnie starcie, pod które zbudowano dwóch antagonistów. Z jednym rozprawiono się pro forma, a drugiego zżarło sumienie. I znowu – dlaczego miałoby mnie to ruszać, skoro przez taką kupę czasu nie przywiązałem się do ani jednej postaci? Moja ocena: 2+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz