Zacznijmy od tego, że tytułowego Moon Knighta obejrzycie może przez 5-10 minut… w całym sezonie. Jego wstawki są zbrodniczo krótkie. Uzupełniają je występy Mr Knighta, który w przeciwieństwie do komiksowego intelektualisty o umyśle ostrym jak brzytwa, tutaj jest straszną pierdołą przepraszającą za to, że musi komuś dać po gębie. W zasadzie jego pierwszy występ sprowadza się do tego, że non-stop nim rzucają. Nawet jeśli brać pod uwagę aspekt: bohater dopiero uczy się swoich nadnaturalnych zdolności, to potraktowano go nierówno. Dla porównania gdy Layla otrzymuje swoje moce (choć i bez nich jest tak uber zajebista, że ratuje Marca/Stevena przy każdej okazji), od razu wymiata i jeśli dostanie bęcki, to tylko dlatego, iż fabuła tak dyktuje, a nie z powodu braku wprawy.
Osobowości MK również są nierówno potraktowane. Marc jest najemnikiem i już coś tam potrafi jako awatar Khonshu, ale poświęca mu się mało czasu, bo zwyczajnie zakończyłby temat zbyt szybko. Zamiast tego większość seansu spędzamy z pierdołowatym Stevenem. Problem polega na tym, że oryginalny Steven był dokładnym przeciwieństwem serialowego. Steven Grant w materiale źródłowym to finansjer i bogacz, a nie słabo ogarnięty pracownik sklepu z pamiątkami w muzeum. Z punktu widzenia obecnej polityki Marvela jest to zbyt samodzielny i zaradny facet, by pozwolić mu hasać na ekranie. Ba, w drugiej połowie sezonu MK jest martwy przez bodaj 1,5 odcinka i o ile aspekt psychologiczny wypada wtedy nieźle, o tyle sam fakt, że bez pomocy z zewnątrz znowu nie podoła, tylko utwierdza w przekonaniu o odzieraniu z samodzielności.
Nie rozumiem też decyzji wrzucenia widza w środek akcji, zamiast pokazać pochodzenie Moon Knighta chronologicznie. Dałoby to wiarygodność w przypadku braku ogarnięcia mocy i nie trzeba byłoby blokować ich sztucznie poprzez niewprawną drugą osobowość. Ponadto sama fabuła jest pełna większych i mniejszych bzdur, które sztucznie wydłużają czas trwania lub powodują trzaśnięcie się dłonią w czoło. Np. w finale w środku walki, w której fruwają samochody, kule świszczą, a poszczególne postacie tłuką się, ile wlezie, jedna zabłąkana duszyczka, kompletnie niezestresowana otaczającą ją sytuacją, miała czas i stalowe nerwy, żeby zapytać Laylę, czy jest egipską superbohaterką. Serio nie było lepszego momentu?! Normalny człowiek spierdziela, ile sił w nogach, a nie zatrzymuje się na pogaduchy.
Kolejnym gwoździem do trumny (albo sarkofagu) są efekty specjalne. Ich jakość jest tak paskudna, iż nawet autorzy stosują je bardzo oszczędnie i zawsze nocą/w ciemnym otoczeniu. O ile normą są próby maskowania właśnie za pomocą tego ostatniego patentu, o tyle tutaj nawet to nie pomaga, bo wciąż widać, z jaką żenadą mamy do czynienia.
Współczuję Oscarowi Isaacowi. Zawsze, gdy próbuje wbić się w mainstreamową franczyzę, jego postać jest dymana bez mydła. Przykładami z ostatnich lat są X-Men: Apocalypse, Star Wars Disneya, a teraz także Moon Knight. A szkoda, bo on sam odwala tutaj kawał przyzwoitej roboty i np. jego kłótnie między osobowościami to rarytas pokroju tych odstawianych przez aktorów dubbingowych grających kilka postaci w tej samej scenie. Pozostali aktorzy również starają coś tam wycisnąć z danego materiału. No może Ethan Hawke wyszedł zbyt stonowany jak na łotra.
Z zalet na pewno wymienię walki (oprócz tej między Khonshu i Ammit) oraz elementy egipskiej mitologii tworzące świetny klimat. Duża w tym zasługa muzyki i przyzwoitych zdjęć. Dobrze też wypada kostium Moon Knighta w akcji. Tak, jako CGI jest nadal fatalny, ale już zastosowanie w różnych sytuacjach (jak choćby przybranie kształtu księżyca) bywa pomysłowe i praktyczne.
Chciałem polubić Moon Knighta. Był to bodaj jedyny serial z nowych Marveli, na który autentycznie czekałem. Zamiast tego dostałem słabe widowisko, pisane przez kogoś, kto nie rozumie materiału źródłowego lub ma go w poważaniu (a wraz z nim fanów). Nie mam pojęcia, do kogo jest kierowany taki potworek. Do mnie nie trafił. Moja ocena: 2.