Pomimo tytułu nawiązującego do oryginału z 1987 tegoroczna produkcja nie jest remake’iem. Można to nazwać rebootem lub wersją re-imagined. Dlaczego jest to istotne? Bo dzięki temu widz od razu wie, że nikt nie stara się tu ulepszać świetnego protoplasty, tylko zrobić z nim coś innego, zachowując konwencję. No właśnie, po licznych sequelach wątpliwej jakości, z których każdy kombinował jak koń pod górkę, co tu nowego zrobić, byle nie wpaść w schemat slasherów, nadchodzi odsłona mówiąca: Chrzanić to, wróćmy do korzeni.
Film rozpoczęto prologiem, w którym bogacz tworzy okoliczności, aby inni rozwiązywali łamigłówkę Cenobitów, gdyż on sam chce audiencji u Lewiatana. Brzmi znajomo? Zaraz do tego wrócimy. Jakiś czas potem pewna para włamuje się do kontenera, który miał zawierać wartościowy ładunek. Zamiast ładunku znajdują kostkę. Dziewczyna układa jedną z konfiguracji i rozpętuje piekło.
Jestem pełen podziwu odnośnie wysiłku włożonego w produkcję. Pomysł na fabułę zawiera od groma szczegółów znanych z pierwszych dwóch odsłon, ale wykorzystuje je po swojemu i z klimatem. Wizja labiryntu i Lewiatana potrafi wypełnić niepokojem, ale nie da się jej odmówić wrażenia czegoś monumentalnego. Cenobici mogą zszokować swoim wizerunkiem. Nie są już odziani w lateks i skórę. Tym razem kostiumy zrobiono z ich własnej skóry, której płaty poodcinano i poprzypinano na przeróżne sposoby. Działanie kostki zmodyfikowano. Jej kilka układów stanowi klucz do wydarzeń i motywację do dalszych działań. Krew leje się w sporych ilościach, efekty specjalne powodują skręcanie się i syczenie z bólu na samą myśl o nadchodzących torturach, zaś projekty poszczególnych lokacji (ze wskazaniem na piekło i posiadłość) wpisują się w ponurą i pokręconą atmosferę widowiska.
Brawa należą się aktorom wcielającym się w ludzkie postacie. Czuć, że każda z nich jest człowiekiem, a nie tylko chodzącym stereotypem lub mięsem armatnim. Nie oznacza to, że okażecie im sympatię. Główna bohaterka potrafi irytować jak diabli, ale nie dlatego, że jest grana źle lub napisana, by wkurzyć kogoś jakichkolwiek poglądach. Nie – mamy do czynienia z osobą wychodzącą z nałogu i podejmującą mnóstwo durnych (ale z jej punktu widzenia normalnych) decyzji. Do niektórych wniosków dochodzi dopiero po dłuższym czasie i wtedy też godzi się z konsekwencjami.
Tu zaczyna się słabsza część. Świadomie napisałem o ludzkich postaciach. Cenobici już takiego wrażenia nie robią. Owszem, szok z powodu części wizualnej fundują, ale gdy tylko się otrząśniemy, nie zostaje nic więcej (no może dalsze podziwianie pracy speców od charakteryzacji i kostiumów). Stary Pinhead posiadał charyzmę, bywał zimny, wyrachowany, ale także w specyficzny sposób sprawiedliwy. Tylko go lepiej nie wkurzać, bo to zawsze kończyło się źle. Nawet wersja z Judgement starała się oddać jak najwięcej z kreacji Douga Bradleya. Niestety, hellpriest w interpretacji Jamie Clayton wypada nijak w tym zestawieniu. Nie chodzi o samą aktorkę, bo ta robi, co się da z materiałem, ale jej fizyczna postura sporo z tych wysiłków udaremnia. Doug zdawał się masywny, a jego sylwetka górowała nad pozostałymi. Jamie jest drobniutka, przez co nawet jej pełna gwoździ główka wydaje się być bardziej urocza niż straszna.
Kolejnym problemem jest tempo. Seans miejscami się wlecze, jakby czasami miał o jedną wizję za dużo, a niektóre sceny wręcz proszą się o przycięcie. W Hellraiser 1-2 każda wizyta Cenobitów nawet mimo powolnego wejścia przyprawiała o szybsze bicie serca. Tutaj te same sceny ogląda się pro forma, zaś sposób, w jaki piekielni wysłannicy snują się w kadrze, spowalnia każdą z nich do prędkości ślimaka. Gdyby wyłączyć dźwięk, zostałby wyłącznie makabryczny wygaszacz ekranu.
Inną bolączką fabularną są „zwroty akcji”. Jeden jest strasznie ślamazarny. Jak tylko skończy się prolog, fabuła z marszu rzuca nas tak daleko od tych wydarzeń, iż cała sekwencja wyda się bez sensu urwana... dopóki nie pojawia się nawiązanie do niej i wtedy myśl, że ktoś nas robi w wała, kiełkuje sama. Podobnie wygląda to z wątkiem zdrajcy. Nie wiem, jakim cudem, ale autentycznie, zanim antagonista powrócił na ekran, jest takie jedno ujęcie, w którym od razu nasunęło się: Ta postać zdradzi resztę. Nie żeby to była mega tajemnica, ale ten wniosek nasuwa się znikąd, zdecydowanie za wcześnie i pomimo braku jakichkolwiek wskazówek, że w ogóle taki myk zaplanowano.
Z jednej strony nowy Hellraiser to najlepsza odsłona po częściach 1-2 (w moim przypadku nawet 1-3). Z drugiej – zabrakło jej czegoś więcej, aby mnie przestraszyć lub bardziej zszokować. Niemniej jednak, jeśli jesteście mniej wybredni lub nie macie takiego sentymentu do pierwowzoru, jest szansa, iż Wysłannik piekieł (2022) bardziej się wam spodoba. Moja ocena: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz