niedziela, 2 października 2022

Stranger Things 4

Tak jak większość znanych mi recenzentów i znajomych podnieca się czwartym sezonem Stranger Things, tak ja nie do końca rozumiem, skąd płyną te zachwyty. Owszem, to solidna produkcja, lecz jednocześnie wtórna.

Całą historię da się podzielić na 3 warstwy. Mamy wydarzenia w Hawkins, które zostaje zaatakowane przez nowego wroga. Mamy wątek ratowania Hoppera i mamy wątek Eleven, którą namierza znany z pierwszego sezonu Brenner pod pretekstem chęci przywrócenia jej mocy. Od tego miejsca będzie trochę spoilerów, ale nic poważniejszego, bo jeśli planujecie seans, byłoby dobrze, gdybyście sami odkryli niespodzianki tego sezonu.

Mam dwa duże problemy z tym sezonem. Pierwszym jest wspomniana wyżej wtórność, a drugim cały wątek Hoppera. Wtórność wiąże się z tym, że nowy złol jest w pewnym sensie kopią poprzedników (włącznie z tym, że trzeba wejść do Upside Down i mu nakopać). Autorzy próbują rozkręcić jego opowieść tak, by powiązać z wcześniejszymi wydarzeniami, zrobić z niego mózg całej operacji. Tylko to nie do końca się trzyma kupy. Jeśli zaczniemy drążyć temat, zostaniemy bez odpowiedzi. Dlaczego Upside Down jest zafiksowane na tym konkretnym punkcie czasowym? Bo wtedy rozpoczął się serial? Ok, w takim razie skąd antagonista wiedział, jak powinno wyglądać Hawkins? Nie było go wtedy w naszym świecie. Samo się odtworzyło? Jego powiązanie z Mind Flyerem również jest słabe. MF jako istota z innej rzeczywistości budził grozę, bo jego motywy mogły być niezrozumiałe, ale obecny koleś? Spłyca motywację o kilka poziomów.

Kolejnym aspektem wtórności jest kopiowanie znanych filmów. Można to nazwać inspiracją, ale z drugiej strony, jeśli siedzicie w temacie, nie będziecie zaskoczeni. Pochłanianie historii zamieni się w zgadywankę i wyliczankę. O, to widziałem w Koszmarze z ulicy Wiązów. O, tamto na bank wzięli z Milczenia owiec. Szkolny outsider spotykający potajemnie najpopularniejszą laskę i okazujący się być całkiem normalnym kolesiem? Co najmniej kilka tytułów przychodzi na myśl. I tak dalej, i tak dalej... Nie pomaga też nawiązanie do wydarzeń historycznych, bo jak tylko pojawia się wzmianka o tzw. „satanic panic”, która miała miejsce w USA w latach osiemdziesiątych, od razu wiadomo, kto będzie kozłem ofiarnym całego zajścia.

Druga rzecz – Hopper. Gdyby zginął w finale trzeciego sezonu, nie miałbym przeciwwskazań, ale skoro już wtedy sugerowano, że przeżyje, pozostawało czekać. Jego wątek jest niemal całkowicie oderwany od głównej opowieści i finalna synchronizacja z nią jest bodaj najbardziej naciąganym pomysłem w całej serii. Choć z drugiej strony, jeśli nie przeszkadza wam tajna baza Rosjan w pipidówie, jaką jest Hawkins, to i tutaj powinniście dać radę. Jednocześnie muszę podkreślić, że właśnie tu dochodzi do największych baboli. Zupełnie jakby autorzy tak szybko chcieli przelecieć przez te fragmenty, żeby tylko przedstawić całą resztę. Przykład? Hopper łamie sobie kostkę, żeby wyciągnąć nogę z kajdanów. To jeszcze brzmi rozsądnie, ale że chwilę potem biegnie ze swoją pełną prędkością na tej połamanej nodze? Normalnie cuda wianki…

Na szczęście całą resztę mogę pochwalić. Aktorsko jest bardzo dobrze zarówno po stronie weteranów, jak i całkowicie nowych postaci. I tak, jestem fanem Eddiego. Jedynym wyjątkiem jest Will, który snuje się od ujęcia do ujęcia, a co drugie ma minę męczennika. W każdym odcinku znajduje się przynajmniej jedna scena lub montaż stanowiący perełkę tegoż. Nawet jeśli naśladuje to to coś z przeszłości serialu lub film, nie da się odmówić pieczołowitości, z jaką zostało zrealizowane. Moim ulubionym montażem jest ten z sesji RPG z równolegle trwającym meczem koszykówki. Nie jest to na pewno uber realistyczne przedstawienie tego hobby, ale doskonale portretuje emocje i w momencie, gdy Eddie mówi: „That’s why we play”, nie da się nie zgodzić. Jeśli zaś chodzi o przykład sceny nie będącej montażem, wspomniana zrzynka z Milczenia owiec przyprawia o ciarki, a fakt, że za kratami siedzi weteran horroru, Robert Englund, tylko to wrażenie potęguje. Tutaj należy wspomnieć, iż nastrój budowany jest nie tylko w ten sposób. Twórcy nie stronią od przemocy, rozlewu krwi i łamanych kończyn. Jeśli ktoś jest mało odporny na makabrę, niektóre fragmenty będzie musiał przewinąć.

Na uznanie zasługuje również drobiazgowość z jaką zbudowano lokacje związane z antagonistą. CGI użyto przede wszystkim w tle, natomiast cała reszta to staroszkolne dekoracje, rekwizyty, charakteryzacja, kostiumy, więc wszystko, z czym aktorzy wchodzą w interakcje, a nie udają, że coś przed nimi stoi i zostaje dodane w postprodukcji. Ciężko też nie wspomnieć o scenach z wykorzystaniem utworów Running Up That Hill Kate Bush i Master of Puppets Metallici. Obie piosenki były dobre same w sobie, ale twórcy widowiska umiejętnie podkreślili nimi klimat i zbudowali wokół nich nie lada widowisko, dając im nowe życie i przedstawiając na skalę, jakiej wykonawcy się nie spodziewali. Do tego kawałek Kate jest takim earwormem, że nawet jeśli ktoś nie jest fanem, nieprędko o nim zapomni.

Nawet z jedną 1/3 zbędnej fabuły i licznymi zapożyczeniami czwarty sezon Stranger Things ogląda się dobrze. Lepiej niż trzeci, słabiej (ale tylko minimalnie) niż pierwszy i drugi. Wykonana robota nie jest rewolucyjna, ale widać w niej wysiłek dobrego rzemieślnika. Jeśli serial was zawiódł w pierwszym sezonie, czwarty raczej nic nie zmieni. Jeśli zaczęliście kręcić nosem dopiero przy drugim lub trzecim, czwarty ma sporą szansę na odbudowanie waszego zaufania do serii. Moja ocena: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz