niedziela, 27 października 2024

Venom: The Last Dance

Uwaga, będą spoilery.

W sekwencji otwierającej film poznajemy Knulla, boga symbiontów uwięzionego przez swoje potomstwo. Wraz z nim autorzy tworzą mnóstwo drobiazgów, bez których fabuła w ogóle nie miałaby miejsca. Np. jeśli symbiot przywróci kogoś do życia, w ciele nosiciela tworzy się codex. Codex jest potrzebny Knullowi, by wyrwać się z jego więzienia. Wyrwanie codexu zabija nosiciela i symbiota. Skąd wiadomo, że dany duet ma codex? Gdy symbiot jest w swej pełnej postaci na nosicielu, którego wskrzesił, wtedy ten badziew błyszczy na radarze niczym Frodo po założeniu jedynego pierścienia. Pojawienie się codexu zaalarmowało Knulla o jego położeniu, więc wysyła swoje pieski, by go odzyskały.

Eddie w wyniku międzywymiarowej czkawki wrócił do swojego świata. Nawet Venom komentuje, że ma dość tego szajsu. Z wiadomości dowiaduje się, iż jest obwiniany za śmierć detektywa Mulligana i zamiast wracać do San Francisco postanawia lecieć do Nowego Jorku. W trakcie podróży dowiaduje się, że ściga go nie tylko policja, ale świadome symbiotów wojsko oraz łowcy z kosmosu.

Knull stanowi zagrożenie w skali Thanosa. Wprowadzenie go w finale przygód tej wersji Venoma było słabym pomysłem. Bo to tak, jakby zabić Iron Mana w trzeciej części. Dla kontekstu: Iron Man 3 dzieje się po Avengers, w których po raz pierwszy pokazano Thanosa. Wprowadzenie nowych patentów otworzyło furtkę do bzdur logicznych, a przecież i bez nowości seria miała ich po sufit. Np. Venom jest w pełni świadom, że ma przerąbane i nie powinien wychylać łba, Eddie został uświadomiony, ale jak tylko spotykają panią Chen w Las Vegas, rozsądek szlag trafia, bo Venom musi zatańczyć z Chen po raz ostatni (już pominę to, jak kiczowaty jest efekt końcowy). Ten moment kojarzy się wręcz z czymś rodem z gier komputerowych – gdy gracz wlezie w dane miejsce, odpala się obowiązkowy postęp w fabule. Jeśli kierować się dalej terminologią z gier, to antagoniści są cholernie niezbalansowani. Już z jednym są problemy, a w finale pojawia się całe stado. Pamiętacie lewiatana z Avengers? A potem, żeby podbić stawkę, całą ich grupę w Endgame? Tutaj przechodzimy przez ich odpowiedniki na przestrzeni jednej trzeciej filmu. W efekcie czułem się zmęczony, bo wyglądało to tak, że ciągle ich tłuką i nie czynią żadnych postępów.

Zapomnijcie też o wszystkich teoriach i geekowskich powodach, dla których planowaliście zobaczyć trzeciego Venoma. Toxin? Nigdy nie pada jego imię, a on sam ma niecałą minutę czasu antenowego, po której zostaje odstrzelony. Andy Serkis jako Knull? Jest go tyle, ile Snoke’a w The Force Awakens. Wyłazi też bardzo powierzchowna znajomość materiału źródłowego, bo symbioty nadal nie mogą kreować dowolnych ubrań (co przydałoby się tutaj w kilku scenach) oraz z jakiegoś powodu dostały zestaw mocy porównywalny z X-Men lub Fantastic Four. Dlaczego? Bo tak.

Pomimo piramidalnie głupiej fabuły, postaci oraz dziurawych pomysłów Venoma 3 oglądało mi się najlepiej z całej trójki. Jakim cudem? Bo wreszcie ktoś stwierdził, że nie trzeba całego widowiska kręcić nocą. Sceny akcji za dnia wyglądają najlepiej w serii. Przy okazji autorzy bawią się choćby tym, jak wyglądałyby różne stworzenia, gdyby wylądował na nich symbiot. Pomysły, które nie znalazły się w filmie, są widoczne w napisach końcowych. Sceny akcji nocą, jeśli skupić się na demolce, również są w porządku. Wszystko jest dobrze oświetlone, brak idiotycznych zbliżeń oraz trzęsącej się kamery, a dodanie kolorów symbiotom poprawiło widoczność o 100%. Carnage może się schować. Na plus policzę też kilka scen, gdy film próbuje być poważny i… nieźle na tym wychodzi. I tak – zgodnie z tytułem jest to definitywne zamknięcie tej serii Sony.

Kto zechce poświęcić czas na The Last Dance? Jeśli nie przetrawiliście poprzedników, do tego nie ma co podchodzić (pomijając nawet jakąkolwiek ciągłość fabularną), bo to więcej tej samej głupoty, tylko lepiej pokazanej. Nie żałuję seansu w kinie, ale polecić go też nie mogę. Gdyby fabuła byłaby bardziej dopracowana, byłaby to najlepsza część serii, a tak dostaje tę samą ocenę, co Venom 2, tylko z innych powodów: 3+.

niedziela, 20 października 2024

William Gibson – Neuromancer

„Case, jeden z najlepszych "kowbojów cyberprzestrzeni" poruszających się w wirtualnym wszechświecie, popełnił błąd, za który został srogo ukarany. Za nielojalność wobec zleceniodawców płaci uszkodzeniem systemu nerwowego, co uniemożliwia mu dalszą pracę i skazuje na uwięzienie we własnym ciele. W poszukiwaniu lekarstwa wyrusza do japońskiej Chiby, gdzie zdobywa fundusze, by w nielegalnych klinikach odzyskać zdolność podłączania swego umysłu do komputera.”

Oj, podpadnę kilku osobom. Nie polubiłem się z Neuromancerem. Pierwsze podejście miałem gdzieś w połowie szkoły średniej. Już wtedy nie podobała mi się maniera, z jaką napisano książkę. Ma ona swoje tempo, z którym nie czeka na czytelnika. Praktycznie nic nie wyjaśnia z otaczającego świata, terminologię trzeba łapać z kontekstu i starać się nadążyć. Po latach postanowiłem zrobić drugie podejście, które zajęło mi prawie 9 miesięcy. Tak, tak bardzo mnie ten tytuł zmęczył.

Bodajże w podstawówce w jednej z klas wisiało hasło: „Klasyka to książki, które każdy chce znać, a nikt nie chce czytać.” Neuromancer jest dla mnie taką książką. Rozumiem, że kiedyś był przełomowy, że ma specyficzną atmosferę, że swoimi opisami doskonale podkreśla sztuczność nowej rzeczywistości oraz to, jak nieokiełznana może być Matryca. Niestety ja skupiałem się na drugiej stronie medalu. Z punktu widzenia współczesnych technologii, a nawet wizji przyszłości opracowanych w międzyczasie Neuromancer nie przekonuje do swojej wersji świata. Samej akcji nie ma za wiele. Jej trzon stanowi zwykły heist z kilkoma komplikacjami, z których część da się przewidzieć, jeśli znacie coś więcej w tej kategorii. Z tą warstwą nie mam problemu. Natomiast mam go z opisami. Jak wspomniałem wcześniej, można je cenić za to, jak celnie podkreślają sztuczność nowej rzeczywistości. Mnie jednak irytowało, że autor wciskał je dosłownie wszędzie. Case idzie do kibla – rzut kostką na liczbę i kombinacje tworzyw sztucznych, jakie zastanie na miejscu. Case wraca do baru – jeśli bar był poprzednio opisany, Case zauważa nowe elementy (rzut kostką) lub ma flashback (rzut kostką). Następnie odzywa się do swojego rozmówcy i zauważa coś za jego plecami (rzut kostką), po czym wychodzi z baru (rzut kostką), co mu znowu o czymś przypomina (rzut kostką), a ja zasypiam. Zanim Case zorganizuje ekipę, to oprócz kimania jeszcze dwa razy zapomnę, po co to robi.

Podobno dwie kolejne części trylogii Ciągu są lepsze. Niech sobie będą. Neuromancer tak mnie zmęczył, że nie zamierzam próbować. W pewnym sensie z tą książką jest jak z Obywatelem Kanem – wiesz, dlaczego uważa się go za rewolucję i rozumiesz, dlaczego może się podobać, jednak tobie wcale nie musi. Prawdopodobnie ominął mnie idealny moment w życiu, by docenić Neuromancera, przez co wylądowałem w tej ostatniej grupie. Moja ocena: 3+.

niedziela, 13 października 2024

Yakuza 4 Remastered

Akcja zaczyna się w rok po wydarzeniach z trzeciej części. Życie czterech ludzi wywala do góry nogami pewna tajemnicza nieznajoma. Pierwszym z nich jest Shun Akiyama – lichwiarz o dziwnych zasadach udzielania pożyczek. Kiedyś był pracownikiem banku, potem w wyniku szwindlu przełożonych wylądował na ulicy, skąd wyciągnęła go eksplozja w Millennium Tower, w efekcie której nad Kamurocho fruwało 10 miliardów jenów. To do jego drzwi puka Lily (tak się przedstawia). Dodatkowo Akiyama jest świadkiem wydarzeń, które zwiastują kolejną walkę o terytorium i zasoby między różnymi frakcjami yakuzy.

Drugim bohaterem jest Taiga Saejima, człowiek owiany złą legendą, rzekomo morderca 18 osób. W zamachu miał mu pomóc nie kto inny niż Goro Majima, ale nigdy nie dotarł na miejsce. Taiga trafił do więzienia z wyrokiem śmierci. 25 lat później ma dojść do wykonania tegoż, lecz Taiga ucieka. Lily próbuje go namierzyć. Gdy dowiaduje się, w którym więzieniu miała być przeprowadzona egzekucja, okazuje się, że Saejimy już tam nie ma.

Trzeci osobnik to Masayoshi Tanimura, detektyw z wydziału bezpieczeństwa społecznego. Oprócz pracy w mundurówce zajmuje się nie do końca uregulowaną pomocą dla imigrantów. Z głównym wątkiem wiąże go ojciec, który prowadził śledztwo 25 lat wcześniej i zginął w tajemniczych okolicznościach mniej więcej wtedy, gdy Saejima odwalał swój numer.

Czwarty uczestnik to regularny bywalec serii Kiryu Kazuma. W zasadzie gdyby nie przypadkowe spotkanie Lily i podsłuchanie rozmowy, nie miałby powodu ruszać tyłka z Morning Glory na Okinawie, Ale los nie zapomina o Smoku Dojimy i gdy ten dowiaduje się, ile znanych mu osób jest zaangażowanych w aferę, natychmiast rzuca się w wir wydarzeń.

Muszę przyznać, że długo otrząsałem się po tym, jak dotarło do mnie, jak dobrze Yakuza 4 spina wydarzenia z Yakuzy 0, Yakuzy Kiwami i Yakuzy 3. Podejrzewam, że jeśli ktoś ogrywał serię tak, jak wychodziła, to przy Zero też zaliczył opad szczęki. Obecnie niezależnie od tego, czy zaczynacie przygodę od Y0, czy od Kiwami, a Zero przechodzicie po Yakuzie 5, wrażenie jest tak samo dobre. Natomiast jeśli ktoś postanowił grać w czwórkę bez znajomości którejkolwiek z poprzednich odsłon... Cóż, odważny wybór. Da się i to całkiem dobrze, ale sporo smaczków umknie. Żeby nie było za różowo, Y4 odziedzicza po Yakuzie 3 pewne bolączki w narracji. Pierwszą z nich jest przesadny dramatyzm przy śmierci. Nie jest co prawda tak przegięty, jak w rozciągniętej scenie w Y3, ale i tak ciężko nie przewrócić oczami na widok podobnego zabiegu. Po drugie – mała obsada po stronie bohaterów niezależnych. Niby banał, lecz to ostatnie skutkuje, że każda kolejna zdrada i zwrot akcji wydają się być coraz mniej prawdopodobne.

Od strony rozgrywki nie wprowadzono jakichś drastycznych zmian w stosunku do poprzedniej części, ale praktycznie w każdej warstwie da się jakieś zauważyć. Przeciwnicy zaczęli się normalniej zachowywać, choć w ostatniej walce Tanimury trafia się grupa matołów, którzy poza unikami nie robią nic. Wyjątkiem jest szef i ci z bronią. W pościgach porzucono przyśpieszanie na rzecz rzucania przedmiotami w uciekinierów (gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Akiyama nokautuje typa rzuconą butelką, dostałem głupawki). Randkowanie z hostessami oraz szkolenie tychże odrobinę przyśpieszono, lecz nadal nie są to jakoś szczególnie porywające czynności. W karaoke zwiększono repertuar, w bilardzie AI gra jakby bardziej pod nazwę wybranego poziomu trudności, ale precyzyjność wyznaczania kierunku strzału nadal jest taka sobie.

Całkowitą nowością jest trenowanie uczniów w dojo w rozdziałach Saejimy. Podobnie jak w przypadku szkolenia hostess, tak i tutaj wprowadzono ogrom parametrów oraz możliwości. Niestety, ta minigra jest równie toporna, a na domiar złego ma czynnik losowy. Oznacza to, że nawet jeśli rozwijacie swoich pupilów zgodnie z poradnikami z internetu, zawsze istnieje szansa, iż dana umiejętność się nie odblokuje lub że pomimo całego włożonego wysiłku podopieczny dostanie łomot na turnieju. Bryluje tu czwarty zawodnik, który nie dość, że ma ego wielkości Millennium Tower, to jeszcze słabo walczy niezależnie od swoich statystyk. Najgorsze jest to, że jeśli chcecie zaliczyć cały ten moduł, nie da się tego typa pominąć, ani zrobić od niego przerwy. Jego głupie odzywki działają na nerwy tak bardzo, że czasami wręcz cieszyłem się, że zbierał łomot. Żałuję, że nie mogłem obić jego gęby na zasadach z ulicy, roztrzaskując mu coś gigantycznego na tym pustym łbie.

Jako że główna opowieść jest podzielona między cztery postacie, których wątki następują po sobie, a nie przeplatają się jak w Yakuzie 0, rozwój skrócono do 20 poziomów. Przekłada się to na dość krótkie rozdziały i ograniczoną liczbę historii pobocznych, lecz na szczęście jakość nie ucierpiała. Wspomniana wcześniej tajemnicza nieznajoma i jej relacje z poszczególnymi facetami nadają fabule smaczku noir. Z kolei substories są dopasowane do życiorysu każdego bohatera. Akiyama będzie prowadził swój klub z hostessami oraz biuro pożyczek. Saejima jest zajęty łataniem luk w swoim życiorysie. Tanimurą pomiędzy zadaniami odbiera zgłoszenia radiowe i odwala swoją policyjną robotę. A jak tylko Kamurocho obiega wieść, iż legendarny czwarty przewodniczący klanu Tojo powrócił, zewsząd zjeżdżają się całe gangi i urządzają polowanie na niego. Tak więc jest co robić. Teoretycznie można wykupić wszystkie umiejętności po prostu ganiając po okolicy i tłukąc każdego, kto wlezie pod pięści, ale nie da się w ten sposób w pełni rozwinąć postaci. Dodatkowe heat actions są poukrywane właśnie w dodatkowych zajęciach, do których należą np. powracające objawienia, walki wirtualne, czy nowe sesje treningowe oraz wykopaliska. Im więcej ich odblokujecie, tym łatwiej będziecie mieli w finale.

Przyznam, iż na samym początku niezbyt entuzjastycznie podchodziłem do myśli, iż spędzę od groma czasu w skórze kogoś innego niż Kiryu. Jednak bardzo szybko pozytywnie się zdziwiłem. Akiyama ma wiecznie kpiarski uśmieszek, mógłby być lowelasem i cwaniakiem, ale pod tą powłoką kryje się naprawdę złożona dusza. W walce jest piekielnie szybki i bardzo elastyczny. Zdecydowanie mój ulubieniec. Saejima to chodzący czołg, lecz w przeciwieństwie do stylu Beast z Yakuzy 0, tutaj ten jego ciężar dużo łatwiej opanować i zastosować w walce. A biorąc pod uwagę, jakie ananasy trafiają się na turniejach w podziemnym koloseum, satysfakcja z wykorzystania umiejętności Saejimy w tych walkach jest ogromna. Tanimura oprócz tego, że jest policjantem, to także hazardzista i czasami moralnie szary osobnik. Jest najmniej wytrzymały z ekipy, ale jego pasek heat ładuje się równie szybko, co Akiyamy. W czym przoduje, to że jego ciosy wykańczające mają najszerszy wachlarz zastosowań. Nie trzeba ciągnąć przeciwnika pod ścianę, ani nawet stawać nad nim. Wystarczy, że pasek wypełni się w trakcie combosa, a my będziemy mogli zakończyć go w efekciarski sposób, którego nie powstydziliby się łamacze kończyn z Tekkena. Kiryu nie zmienił się w ogóle – to nadal człowiek, który nigdy nie ma okazji, by cokolwiek komukolwiek wytłumaczyć, więc woli najpierw rozwiązać problem siłą, a potem wyjaśnić sprawę. Jego techniki Komaki nadal wymiatają, Aktorsko wszyscy dają z siebie 100%, przez co dialogi zwłaszcza między protagonistami to majstersztyk.

Od strony graficznej jest lepiej niż w Y3. Tekstury są bardziej szczegółowe, grafika ostrzejsza, a padający niekiedy deszcz i specyficzna muzyka podkreślają zasugerowane przeze mnie elementy noir. Nawet odległość, w jakiej gra generuje tłumy, została zwiększona. Co jednak jest zabawniejsze, to że te same tłumy równie szybko znikają – wystarczy obrócić kamerę tak, by były poza jej zasięgiem. Sekundę potem wracamy do poprzedniego ujęcia i ulica jest pusta lub z zupełnie nowym zestawem chodzących manekinów. Może to trochę nie fair czepiać się leciwego tytułu, lecz z drugiej strony ten zabieg po mistrzowsku filtruje okolicę tak, że zadymiarzy szukających zaczepki widać z kilometra. I tak – zawsze widać ich z daleka. Koniec z pojawianiem się przed samym nosem. Jak mam się do czegoś naprawdę przyczepić, to do animacji biegu Tanimury. Spośród wszystkich dostępnych jego wydawała mi się najmniej naturalna.

Na sam koniec muszę wspomnieć o Kamurocho. Na pierwszy rzut oka wszystko jest po staremu, tylko ładniej. Nie ma dodatkowych dzielnic, więc praktycznie 95% czasu spędzimy właśnie tu. W związku z tym autorzy postanowili rozbudować całość w pionie, co ma niebagatelny wpływ na przebieg rozgrywki. Nad Kamurocho istnieją dwie siatki kładek i łączników pozwalających przemierzać dzielnicę z dala od wścibskich spojrzeń. A co jeśli trzeba dostać się z jednej strefy do drugiej i to nie ulicą? Pod dzielnicą znajduje się ogromny parking podziemny, którego klatki schodowe rozmieszczono tak, by załatwiły sprawę. Mało tego – istnieją jeszcze połączenia kanałowe i techniczne pod budynkami oraz cała sieć korytarzy, które miały sprzyjać otwieraniu podziemnych pasaży handlowych, a z których zrezygnowano (prawie – jeden jest dostępny na południu, pod postojami taksówek).

Yakuza 4 to kawał przyzwoitego grania. Nowe postacie, style walki i wątki poboczne są bardzo dobre. Fabularnie Y4 stoi moim zdaniem ciut wyżej od trójki. Graficznie jest bez gadania lepiej. Dlaczego więc ocena będzie niewiele wyższa? Bo jednak zabrakło szlifów, które naprawiłyby wszystkie bolączki Y3, zaś niektóre nowości musiały świetnie wyglądać na papierze (dojo), ale w praktyce potrafią sfrustrować do poziomu popełnienia rage quita (przypominam, iż te gry nie mają automatycznych zapisów). W każdym razie, jeśli byliście na granicy rzucenia serii w cholerę po beznadziejnej walce w Yakuzie 3, czwórka wynagrodzi wam to z nawiązką. Moja ocena: 4+.

niedziela, 6 października 2024

Borderlands (2024)

Pierwsza gra w serii miała banalną fabułę: Czwórka poszukiwaczy krypty próbuje znaleźć… no właśnie kryptę. Zbudowana rzekomo przez obcą cywilizację i skrywająca bogactwa ponad wszelkie wyobrażenia. Prowadzi ich tajemniczy anioł stróż, a depcze po piętach Crimson Lance – zbrojne ramię korporacji Atlas. Dodatkowym problemem jest fakt, iż niewiele o położeniu krypty wiadomo. Jest jakiś klucz, ale nawet jeśli znajdziecie jedno i drugie, to kryptę da się otworzyć raz na 200 lat. Następnie przychodzą tak zwani filmowcy i rozpieprzają te założenia w drobny mak. Przy czym muszę tu podkreślić, iż ponoć pierwsza wersja scenariusza była zupełnie inna od tej sfilmowanej. Za tę ostatnią odpowiada Eli Roth.

No dobrze, ale co się zmieniło? Wszystko. Narratorem nie jest już Marcus Kincaid, tylko Lilith. Sama Lilith jest łowcą nagród i ma w poważaniu całą Pandorę, a tym bardziej kryptę. Roland również nie jest poszukiwaczem krypty, tylko pomaga uciec Tiny Tinie oraz Kriegowi z więzienia Atlasa. Ściga ich Knoxx, ale nie generał z gry, tylko (podobno) jego córka. Lilith nie jest już Syreną (ten fragment lore’a został całkowicie olany), Bricka i Mordecaia w ogóle nie ma.

Obsada zasługuje na osobny, choćby krótki akapit. Lilith ma w grze 22 lata. No z całym szacunkiem dla pani Cate Blanchett, ale na 22 to ona nawet przy najlepszym makijażu nie wygląda. Podobnie Jamie Lee Curtis – uwielbiam ją, ale grana przez nią Tannis była po 30, a nie po 50. I do jasnej cholery, kto był matołem, który zaklepał Kevina Harta jako Rolanda?! Przecież w grze ten facet ma posturę Carla Weathersa z okresu gry w serii Rocky lub choćby w Predatorze. Gratulacje należą się też za obsadzenie Jacka Blacka jako Claptrapa. Jakimś cudem ta jednooka pokraka jest jeszcze bardziej wkurzająca od swojego wirtualnego odpowiednika. Może dlatego, że temu ostatniemu dało się przyładować i się na nim wyżyć.

Mogę jeszcze ponarzekać na jakość efektów specjalnych, kostiumy, charakteryzacje, zmianę płci lub rasy postaci, zmiany lub całkowite olanie elementów lore, ale wydaje mi się, że ta lista w zupełności wystarczy. W całym filmie są może ze dwie sceny z fauną Pandory, do których się nie przyczepię, bo faktycznie oddają klimat gry. Nie czepię się też zmiany kategorii wiekowej na niższą na rzecz wersji kinowej. Mortal Kombat zrobił to samo w 1995 i uszło mu to na sucho. Szkoda tylko, że autorzy Borderlands zamiast inspirować się tym tytułem, wzięli wszystko co najgorsze z jego sequela: MK: Annihilation (chybiona obsada, dobór postaci, słabe efekty, olanie lore'a i niepotrzebne komplikowanie fabuły).

Borderlands nie nadaje się ani na zakrapianą imprezę, ani jako tytuł dla fanów, ani nawet jako akcyjniak na piątkowy wieczór. Jest to film głupi, nudny i nie wart ani sekundy waszego czasu. Moja ocena: 1+.