Ta gra była jedną z moich ulubionych przygodówek, dopóki nie skończyłem jej po raz trzeci. Za pierwszym podejściem urzekł mnie klimat. Za drugim wciąż dałem się mu porwać. Za trzecim zaczęły mnie wkurzać wszystkie niedoróby.
Historia zaczyna się od śmierci w rodzinie. William Gordon ginie w tajemniczych okolicznościach. Nasz bohater – Samuel Gordon – przybywa do zamku Black Mirror po dwunastu latach nieobecności, by wziąć udział w pogrzebie. Co prawda William nie miał reputacji zdrowego na umyśle, ale Samuel i tak nie wierzy, że przyczyną śmierci było samobójstwo/wypadek. Od tego momentu gra jest nasza.
Fabuła rozwija się całkiem przyjemnie, choć gdzieś tak w połowie gry zaczynamy podejrzewać, kto tak naprawdę za tym wszystkim stoi, a w piątym rozdziale (wszystkich jest 6) nie ma wątpliwości. Akcję posuwamy naprzód przede wszystkim rozmowami, choć są też dłuższe sekwencje samych zagadek. Ogólna ilość jednego i drugiego jest bardzo dobrze zbalansowana. Same zagadki nie są przesadnie skomplikowane. Dwa razy zdarzyło mi się szukać odpowiedzi poza grą (nie w solucji, w materiałach czysto encyklopedycznych) i bardzo mi się to podobało, gdyż dzięki temu gracz nieco bardziej się angażuje.
Dialogi pełnią rolę informacyjną i choć czasami możemy nadać naszej wypowiedzi ton (pozytywny lub negatywny), to uzyskane informacje są takie same. Tu wpadamy też na pierwszą wadę gry – dialogi są strasznie powolne, zupełnie jakby aktorzy zastanawiali się nad każdym wypowiadanym słowem. Prym tu wiedzie nasz podopieczny, Samuel, którego głos jakby cały czas drżał. Owszem, można to uznać za zaletę, bo słowa są wyraźne i nie ma problemu z ich zrozumieniem, ale wciąż brzmi to nienaturalnie. Całe szczęście, że tekst wypowiedzi można przeczytać w swoim tempie i klikać dalej, urywając w ten sposób zdanie. Tylko że dokładnie przy takim procederze pojawia się kolejny problem – polska wersja. Tekstu w całej grze nie ma zbyt wiele, jeśli nie liczyć fragmentów listów, pamiętników, czy kronik. Za to błędów jest co niemiara. Począwszy od złego tłumaczenia (korytarz prowadzący z jednego pomieszczenia do drugiego, opisany w oryginale jako „dark passage”, przetłumaczony jako mroczny pasaż), poprzez podwójne wyświetlanie jednego zdania oraz nieprzetłumaczone teksty, na ciągach losowych znaków skończywszy.
Zamek Black Mirror, jego przyległości oraz tereny w Walii są śliczne. To znaczy jeśli ktoś lubi stare, ponure budynki, wieczną szarówkę, deszcz i tym podobne klimaty. Ja osobiście takowe uwielbiam. A przy dobrym udźwiękowieniu naprawdę miało się wrażenie, że leje jak z cebra, oraz że coś złowrogiego wisi w powietrzu. Za lokacje i dźwięki należy się ogromny plus. Muzyki za wiele nie uświadczymy. Są jakieś krótkie motywy na zbliżeniach, w trakcie przerywników filmowych oraz w głównym menu, ale nie jest to coś, co zapada w pamięć, choć w klimat wpasowuje się całkiem zgrabnie.
Nieco gorzej wypadają animacje i postacie. Samuel i wszystko co robi jest płynnie animowane, ale przez dziwny dobór kolorów bardzo często sprawia wrażenie, że jest nałożony na tło, albo wycięty z gazety. Z kolei postacie, które napotkamy są strasznie rozpikselowane na krawędziach i ruszają się, jak mucha w smole. Denerwuje to zwłaszcza, jeśli do nich zgadamy. W pierwszej kolejności postać powooooli skończy to, co akurat robiła (a niektórym trochę to zajmuje) i dopiero się do nas odzywa. Irytuje to przede wszystkim, kiedy musimy z jakąś postacią porozmawiać kilka razy pod rząd.
Tak jak wspomniałem – klimat wciąga. Jest on sugestywny, a opowiadana historia całkiem fajna. Black Mirror było sprzedawane w Polsce za 20 złotych, a potem dorzucono je do CD-Action. Biorąc pod uwagę długość gry (moim zdaniem sensowną), nie ma co się zastanawiać, trzeba grać. Z punktu czysto nostalgicznego lub zawartości dałbym BM 4, ale gdyby oddać sprawiedliwość i dorzucić te techniczne pierdoły oraz fatalną polonizację, gra otrzymałaby 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz