niedziela, 8 sierpnia 2010

The Sorcerer’s Apprentice

Gdyby to Amerykanka napisała Harry’ego Pottera, to efekt końcowy wyglądałby właśnie jak Uczeń czarnoksiężnika. Podobnie jak w przypadku Prince of Persia, oczekiwałem rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Lekko i łatwo jest, efekciarsko również, ale do tego nudno, jak cholera.

Tak jak seria filmów Piraci z Karaibów powstała w oparciu o park tematyczny, będący częścią Disneylandu, tak Sorcerer’s Apprentice powstał na podstawie mniej więcej 8-minutowej sceny z filmu animowanego Disneya z 1940 – Fantasia. Myszka Mickey jako uczeń czarnoksiężnika ma przynieść kilka wiader wody. Ale że mu się nie chce, zaczarowuje miotłę, by zrobiła to za niego. Jednak Mickey zasypia w międzyczasie, a miotła dalej nosi wodę, zalewając w ten sposób pomieszczenie. Kiedy gryzoń budzi się, a do jego uchatego łba dociera, co się stało, próbuje powstrzymać ową miotłę. Robi to subtelnie, bo za pomocą topora. Lecz, o zgrozo, z każdego kawałka drewna powstaje nowa miotła i w ten sposób szturm podejmuje cała armia wyposażona w wiadra wody. Gdy pomieszczenie jest zalane praktycznie w całości, pojawia się mistrz Mickey’ego i naprawia cały bajzel.

Co to ma wspólnego z fabułą Ucznia czarnoksiężnika, który wszedł właśnie do kina? Niewiele. Tu mamy starego dobrego Merlina, który za swego życia wyszkolił troje uczniów. Jeden z nich go zdradził na rzecz jego największego wroga – Morgany, drugi z nich (a w zasadzie druga, grana przez Monicę Belluci) poświęca się, by uwięzić duszę Morgany w swoim ciele, a trzeci (Balthasar grany przez Nicolasa Cage’a) zamyka poprzednią dwójkę w... lalce. Merlin przed śmiercią zleca mu także odnalezienie swojego następcy, który narodzi się kiedyś w przyszłości. Ów następca będzie w stanie rozprawić się z Morganą raz na zawsze. I w ten oto sposób trafiamy do współczesności.

Nie mam nic do mało oryginalnych założeń fabuły. Jednak sposób jej prowadzenia od początku do końca można było lepiej zrealizować. A tak otrzymaliśmy film, który jest przewidywalny do bólu i wyprany z napięcia. Co więcej próba kombinowania komedii rodem z Losera z Chorym portfelem też nie bardzo wyszła. Jasne, Jay Baruchel (Fanboys, Tropic Thunder) świetnie sprawdza się w roli nerda przepraszającego za to, że żyje. Z powodzeniem zastąpiłby Jasona Biggsa we wspomnianym Loserze (nie żeby Jason źle wypadł, to raczej Jay jest równie dobry). Ale w tym wątku niewiele się dzieje. Jeśli idzie o wątek magiczny, to Nicolas Cage ze swoim cierpiętniczym wyrazem twarzy nadaje się jak najbardziej, lecz postacią kradnącą cały show jest drugi z głównych antagonistów – Horvath, grany przez Alfreda Molinę. Niestety duet Baruchel/Molina filmu nie uratują.

Jak to w młodzieżowym filmie amerykańskim bywa, musi być sporo odniesień do popkultury. Horvath, wyciągający informacje od człowiek na uczelni, mówi to w sposób kojarzący się z Benem Kenobim (a jego przydupas dorzuca jeszcze kwestię: These aren’t the droids you’re looking for, co nie pozostawia miejsca na domysły). W biurze pomagiera Horvatha stoi sobie ogromny stand reklamujący... Magic: The Gathering. Pościgi samochodowe służą za reklamę konkretnych aut, a do tego przypominają nieco sekwencje z Transformerów. A gdy postać Jaya próbuje posprzątać swoje pomieszczenie, to mamy niemal kopię tego, co zrobił Mickey w oryginalnym Sorcerer’s Apprentice.

Wizualnie jest fajnie – efekty czarów są miejscami całkiem pomysłowe. Muzycznie... eee, nie stwierdzono. Napięcia brak, a finał... cóż, skończył się za szybko (choć może to akurat i dobrze, bo w tym momencie film jako całość zaczyna się dłużyć).

Prince of Persia zasługiwał na 3+, Uczeń czarnoksiężnika mieści się w tej samej kategorii, ale przez przewidywalność i mdłość wywindowaną do takiego stopnia, że jego ocena to albo trzy na szynach, albo 2+, wedle uznania.

1 komentarz:

  1. Uczeń, uczniem. Składam petycję tym komentarzem i zapraszam innych do podpisania jej w celu wymuszenia na autorze bloga recenzji sagi zmierzchu i filmów z wilkołakiem który nie potrafi założyć i zapiąć guzików koszuli.

    OdpowiedzUsuń