Czwarta książka z cyklu o Sookie Stackhouse. Tym razem nasza kelnerka wraz z lokalna społecznością nadnaturali będzie musiała stawić czoła kowenowi czarownic, który postanowił przejąć majątek oraz terytorium Erica. Sytuacja początkowa jest jak trzęsienie ziemi wedle definicji Hitchcocka: Bill wyjeżdża do Peru, Eric traci pamięć, a Jason zostaje porwany. Co prawda dalej napięcia trochę jest, ale wypieków na twarzy nie powoduje.
Muszę przyznać, że niespecjalnie lubię opowieści związane z czarownicami i wiccanami. Głównym powodem tej opinii jest to, że oba zagadnienia mają jakieś tam odbicie w naszej rzeczywistości i tak naprawdę ciężko jest wkręcić taki wątek, by zachować realia oryginału i nie popaść w banał. Na szczęście Pani Harris sama przyznaje, że konsultowała się w tych sprawach z osobami związanymi z takimi środowiskami, a jeśli ktoś wciąż znajduje jakieś nieścisłości, to przeprasza, ale jest przecież laikiem. Fakt, ja sam również nie należę do speców w tej dziedzinie, lecz czasem każdy tak ma, że czuje, jeśli coś zwyczajnie nie pasuje w jakiejś wizji. W opowieści o Sookie tego uczucia nie ma, więc to już jakiś plus.
Pomimo że książka jest grubsza od pozostałych, to w trakcie czytania jakoś się tego nie odczuwa. W przeciwieństwie do poprzedniej części tło fabularne jest budowane dużo bardziej równomiernie, a finał jest lepiej przedstawiony (a nie: pierd, świst, koniec). Całość czytało mi się lepiej od Klubu martwych. Dodatkową zachętą jest, że to lektura lekka, łatwa i przyjemna, podczas gdy serial robi się coraz cięższy, a do tego pęka w szwach od ilości wątków, jakie się w nim upycha (trzeci sezon łączy ze sobą motywy z Klubu martwych i Martwego dla świata oraz w cholerę improwizacji). Polecam przede wszystkim zainteresowanym, zwłaszcza jako odbicie po Klubie martwych, który potrafił rozczarować (niniejszym spycham go na swoje trzecie miejsce).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz