Film wydany w 1993 roku i, podobnie jak Crash and Burn, uważany przez niektórych za sequel Robot Joxa. Otóż nie, to nie jest sequel. Mamy wielkie roboty, tę samą wytwórnię filmową oraz jednego z aktorów (grającego zupełnie inną postać), ale to tyle, jeśli chodzi o powiązania.
Nie będę przytaczał fabuły, gdyż jest ona tak słaba, że po prostu szkoda miejsca. W zasadzie można powiedzieć, że szkoda czasu na ten film. Wars to zbyt dużo powiedziane. W filmie występują dosłownie dwa roboty, z czego do ich starcia dochodzi wyłącznie w finale. Przez resztę seansu jesteśmy raczeni przymiarkami do dużej transakcji, a potem atakiem terrorystycznym. Aktorstwo jest słabe, muzycznie jakoś też niewiele zapada w pamięć. Dopiero ostatnia walka sprawia, że uważniej obserwujemy ekran. Pomimo, iż roboty ścierają się tylko raz, ich pojedynek starano się zrealizować z większym rozmachem niż te z Robot Joxa. Widać to tak po animacji poklatkowej, projektach maszyn, jak i szczegółach modeli.
Pytanie tylko, czy warto męczyć się z kiczowatą produkcją dla ostatnich 15 minut? Cóż, jeśli potrafiliście przesiedzieć Crash and Burn, byle zobaczyć 2 minuty z robotem (choć tam sama fabuła była nienajgorsza), to jest szansa, że i tu wytrwacie. Mnie jednak to nie przekonuje, a Robot Wars mogę polecić chyba największym maniakom gatunku lub tamtej dekady. Moja ocena: 2.
wtorek, 30 września 2014
niedziela, 28 września 2014
Bioshock Infinite

Akcja BI ma miejsce w 1912 roku, w latającym mieście: Columbia. Graczowi przyjdzie wcielić się w postać Bookera Dewitta, który w ramach spłacenia swojego długu ma za zadanie odnaleźć pewną dziewczynę i sprowadzić ją do Nowego Jorku. Oczywiście to tylko mocno powierzchowny opis. Gra zapewnia wiele zwrotów akcji, a słowo infinite nie znalazło się w tytule bez powodu. Problemem jest jednak sposób opowiadania historii.

Rapture występuje tu stricte gościnnie i opatrzone zostało komentarzem, iż miasto pod wodą to idiotyczny pomysł (bo przecież latające ma dużo więcej sensu).



Naturalnie, Infinite to nie tylko dyskusyjne decyzje odnośnie zmian w mechanice. To także drugie tyle zalet. Przede wszystkim gra potrafi zrobić piorunujące pierwsze wrażenie. Od wyglądu tekstur, efektów graficznych, poprzez projekty: miasta, wnętrz i przeciwników, na szczegółach typu kolibry latające po ogrodach, śmieci szalejące na wietrze, czy zwykłe plakaty wpasowujące się w obraną stylistykę – BI olśniewa. Animacje cieszą płynnością i różnorodnością, można się czasem zatracić w gapieniu na to, co się dzieje dookoła nas (przynajmniej dopóki kule nie zaczną świszczeć koło uszu, a ulice pustoszeć).


Jako FPS Infinite jest zwyczajnie przeciętny. Jako sequel, jeszcze słabszy. Dobrze wygląda i brzmi, ale mnie nie wciągnął. Recykling pomysłów, nierównomierne rozłożenie fabuły i (w pewnym momencie) żmudna eksploracja sprawiały, że myślałem tylko o tym, kiedy gra się skończy. Dodatkowo gra dostaje ode mnie kopa za niepotrzebne uproszczenia i zmiany, których w wersji PC nie powinno być. Moja ocena: 3+. Osoby bardziej wyrozumiałe mogą podnieść ocenę do 4, zakładając, że gra pochodzi z promocji.
niedziela, 21 września 2014
Nibiru: Wysłannik bogów

Cała reszta to feeria błędów, słabe wykonanie i mocno przeciętny pomysł. Zacznijmy od tego ostatniego. Naszym bohaterem będzie Martin Holan, student archeologii i lingwistyki, który na prośbę swojego wujka jedzie do Czech, by zbadać sprawę świeżo znalezionego, niemieckiego bunkra z czasów drugiej wojny światowej. Martin przyjeżdża do Pragi, ale niestety jego informatora ani widu, ani słychu. Od tej pory gra jest nasza.


Polska wersja to wręcz osobna kategoria błędów. Mamy tu literówki, braki w tłumaczeniu, ciągi liter, które zostały chyba po imporcie tłumaczenia z pliku, a także multum rzeczy przetłumaczony źle.

Na listę upierdliwości trafiają także: słaba synchronizacja tekstu i obrazu z dźwiękiem (dźwięk się kończy, postać dalej rusza ustami, a tekst jest dalej widoczny); opóźnione reakcje bohaterów niezależnych – jeśli któryś z nich robi coś więcej oprócz stania, przy każdej rozmowie musimy odczekać, aż animacja się zakończy, zanim postać się odezwie. Jakby tego było mało,

Do pozytywnych aspektów zaliczyłbym wygląd niektórych miejsc, muzykę oraz dźwięki. Niestety nie są to powody, dla których odpalam przygodówki. Każdemu, kto grał w więcej niż jedna-dwie gry przygodowe, Nibiru odradzam, a i ludziom, którzy mieliby dopiero zacząć znajomość z tym gatunkiem, poleciłbym coś innego. Moja ocena: 2-.
sobota, 20 września 2014
Crash and Burn
Gdy ten film pojawił się na rynku europejskim, jego pełny tytuł brzmiał: Robot Jox 2: Crash and Burn. Jako że wtedy nie miałem szczęścia do polowania na jedynkę, zwiastun tkwił w pamięci, a udało się dojrzeć ten tytuł, wziąłem go bez wahania. No i niestety lipa. O ile film sam w sobie nie jest jakiś uber tragiczny, to jednak jako kontynuacja RJ był słaby, zaś dla dzieciaka, który liczył na walki robotów, stanowił potężne rozczarowanie. Jego głównym problemem… Nie, stop, to nie jest problem filmu, tylko efekt pazerności osób, które wpadły na pomysł z tytułem. Oto, dlaczego: Crash and Burn nie jest i nigdy nie był kontynuacją Robot Joxa. Elementy łączące obie produkcje można policzyć palcach jednej ręki. Po pierwsze - reżyser, który był producentem pierwszej części. Po drugie – motyw muzyczny otwierający film. Po trzecie – sam tytuł nawiązujący do motto joxów.
Teraz przykłady w drugą stronę. Po pierwsze – nigdzie nie ma wyraźnego nawiązania, odniesienia czasowego, czy jakiejkolwiek wzmianki, że to w ogóle to samo uniwersum. Po drugie – robot widoczny na okładce to niemal dekoracja. Nie jest obsługiwany z kokpitu, tylko zdalnie i swoje miejsce w filmie ma przez dosłownie parę minut. Po trzecie – tytułowe Crash and Burn pomimo zbieżności z motto z RJ, tutaj jest użyte w zupełnie innym kontekście.
A o czym w ogóle jest sam film? Świat przyszłości - po tym, jak światową ekonomię szlag trafił, kontrolę nad jakością życia przejmuje organizacja zwana Unicom. Ze zdawkowych opisów postaci wynika, iż jest to odpowiednik mega korporacji z tworów cyberpunkowych. Unicom w ramach „poprawy” jakości życia wprowadza zakaz korzystania z komputerów oraz robotów wszelkiego rodzaju. Niektórzy się z tym godzą, inni (tradycyjnie) tworzą ruch oporu. Bohaterem opowieści jest Quinn, wykonujący prostą robotę na zlecenie Unicomu – ma dostarczyć freon do starej elektrowni (czy innej fabryki), funkcjonującej obecnie, jako stacja telewizyjna. Na miejscu spotyka małą, acz barwną ekipę obsługującą placówkę. W trakcie pierwszej nocy ginie jeden z miejscowych.
Tak, jest to film z rodzaju: morderca jest wśród nas. I jako taki nie jest tragiczny. Za niewielkie pieniądze studio wyprodukowało przyzwoitą opowieść, z niezłymi zwrotami akcji i w miarę sensownie umotywowaną. Aktorstwo pozostawia nieco do życzenia, ale dźwiękowo i wizualnie jest w porządku.
Jeśli ktoś ma ochotę na niezbyt skomplikowany, ale też nie bezczelnie głupi thriller/horror (czyli zwyczajnie średni), w otoczce s-f i z klimatem ery VHS, może sięgnąć po Crash and Burn. Jako dzieciak nie potrafiłem go docenić, a obecnie bawiłem się nieźle. Moja ocena: 3.
Teraz przykłady w drugą stronę. Po pierwsze – nigdzie nie ma wyraźnego nawiązania, odniesienia czasowego, czy jakiejkolwiek wzmianki, że to w ogóle to samo uniwersum. Po drugie – robot widoczny na okładce to niemal dekoracja. Nie jest obsługiwany z kokpitu, tylko zdalnie i swoje miejsce w filmie ma przez dosłownie parę minut. Po trzecie – tytułowe Crash and Burn pomimo zbieżności z motto z RJ, tutaj jest użyte w zupełnie innym kontekście.
A o czym w ogóle jest sam film? Świat przyszłości - po tym, jak światową ekonomię szlag trafił, kontrolę nad jakością życia przejmuje organizacja zwana Unicom. Ze zdawkowych opisów postaci wynika, iż jest to odpowiednik mega korporacji z tworów cyberpunkowych. Unicom w ramach „poprawy” jakości życia wprowadza zakaz korzystania z komputerów oraz robotów wszelkiego rodzaju. Niektórzy się z tym godzą, inni (tradycyjnie) tworzą ruch oporu. Bohaterem opowieści jest Quinn, wykonujący prostą robotę na zlecenie Unicomu – ma dostarczyć freon do starej elektrowni (czy innej fabryki), funkcjonującej obecnie, jako stacja telewizyjna. Na miejscu spotyka małą, acz barwną ekipę obsługującą placówkę. W trakcie pierwszej nocy ginie jeden z miejscowych.
Tak, jest to film z rodzaju: morderca jest wśród nas. I jako taki nie jest tragiczny. Za niewielkie pieniądze studio wyprodukowało przyzwoitą opowieść, z niezłymi zwrotami akcji i w miarę sensownie umotywowaną. Aktorstwo pozostawia nieco do życzenia, ale dźwiękowo i wizualnie jest w porządku.
Jeśli ktoś ma ochotę na niezbyt skomplikowany, ale też nie bezczelnie głupi thriller/horror (czyli zwyczajnie średni), w otoczce s-f i z klimatem ery VHS, może sięgnąć po Crash and Burn. Jako dzieciak nie potrafiłem go docenić, a obecnie bawiłem się nieźle. Moja ocena: 3.
poniedziałek, 15 września 2014
Warcraft: Orcs & Humans












niedziela, 14 września 2014
Bioshock 2 & Bioshock 2: Minerva’s Den
Pierwszy Bioshock okazał się bardzo miłym zaskoczeniem. Dzięki czemu do drugiego podchodziłem z dużo większym zapałem. Do zwiększenia tego ostatniego przyczyniła się też wieść o tym, iż gra będzie przenoszona ze słabego Games for Windows Live na Steama. Mało tego, osoby, które wcześniej kupiły BS2 (przed przenosinami), dostały w prezencie DLC: Minerva’s Den. Obecnie jest to jedyne, osobno kupowane DLC do tej gry. Pozostałe znajdują się w pakiecie z podstawką. Tyle tytułem wstępu, pora na konkrety.
8 lat po wydarzeniach z oryginału dr Tenenbaum odkrywa, że ktoś kontynuuje jej pracę, powstają nowe Little Sisters. My zaś wcielamy się w obiekt Delta – prototypowego Big Daddy’ego, który przebudził się mniej więcej w tym samym czasie, w którym wróciła twórczyni pierwszych Little Sisters. Jednak nasz cel jest tylko częściowo zbieżny z tym, co planuje pani doktor.
Rapture po raz kolejny staje się areną walk między jego frakcjami.
W grę wchodzą resztki ADAMa, los siostrzyczek, nasz oraz tych kilku osób, które stały kiedyś u szczytu władzy w mieście. Rozgrywka jest niemal żywcem skopiowana z pierwszej gry. Różnice są naprawdę drobne, ale odczuwalne. Walka, stanowiąca jeden z filarów tytułu, jest teraz jakby płynniejsza. Nie mam pojęcia, czy to kwestia doświadczeń wyniesionych z BS, czy może jakieś drobne zmiany w mechanice, ale tutaj dużo swobodniej korzystało mi się z całego dostępnego arsenału, plazmidów i toników.
Inna sprawa, że oprócz tradycyjnego parcia przed siebie, mamy też zmianę w postaci obrony Little Sisters. W pierwszej odsłonie wystarczyło pokonać ich ówczesnego opiekuna i można było dziewczynki ratować lub uśmiercić. Tutaj po pokonaniu Tatusia mamy wybór: zabić lub „zaadoptować”. Po wybraniu drugiej opcji dziewczynka wskakuje nam na ramię i prowadzi do truchła zawierającego ADAMa. Każde dziecko może wskazać tylko 2 takie ciała. Gdy mała będzie zbierać interesującą nas substancję, niezwłocznie pojawią się sępy w postaci splicerów,
którzy będą próbowali przywłaszczyć sobie tak dziewczynkę, jak i ADAMa.
Tutaj zaczyna się sekwencja stricte defensywna. Przeciwnicy nadchodzą z kilku kierunków, więc zanim każemy siostrzyczce działać, dobrze byłoby rozejrzeć się po okolicy i porozstawiać pułapki. Z przerzedzonym tłumem dużo łatwiej sobie poradzić. Jeżeli walk nie nagrywaliśmy kamerą, to warto zrobić fotki świeżo ubitym. Przyczynia się to do wzrostu wiedzy na ich temat, a tym samym odblokowuje bardzo przydatne premie (np. zwiększone obrażenia).
Poziomy mają określoną liczbę Little Sisters, którymi możemy się zająć. Niezależnie od tego, co zrobiliśmy, po zajęciu się wszystkimi pojawia się nowy rodzaj przeciwnika: Big Sister, pod względem fabularnym będąca starszą wersją małej dziewczynki, a pod względem mechaniki Big Daddym na sterydach. Może nie w kwestii rozmiaru, ale całej reszty jak najbardziej. Starsze siostry są piekielnie zwinne, odnawiają zdrowie, zabijając splicerów, a ich zdolności korzystania z plazmidów przekraczają wszystko, co widać w grze. Jedna taka poczwara potrafi napsuć krwi, a co dopiero kilka.
Odwiedzane przez nas lokacje zaprojektowano ze znaną już dbałością o szczegóły, proszącą wręcz, by zajrzeć w każdy zakamarek. Do tego zachęca nas także rozwój postaci. Plazmidy pozwalają uzyskać dostęp do miejsc, które normalnie pozostają poza zasięgiem; gadżety, typu strzałki hackerskie, sprawiają, że możemy przekabacić systemy obronne, by nas wspierały, a automaty z ekwipunkiem wydawały swój asortyment po niższych cenach. Tutaj pojawia się mój pierwszy zarzut – mini gra w hackowanie została sprowadzona do naciskania jednego klawisza, gdy strzałka znajdzie się nad odpowiednim kolorem. Szkoda, wolałem układanie rur.
Graficznie BS2 widocznie się zestarzał, choć nadal ma swój urok. O ile tekstury wyglądają w porządku tylko z daleka, o tyle efekty związane z wodą wciąż robią wrażenie, zwłaszcza, jak trafi się na jakieś pomieszczenie w trakcie zalewania. Widać, że twórcy znają możliwości silnika, bo potrafią sprawnie operować oświetleniem i tworzyć subtelny klimat grozy, co jest godne podziwu, zważywszy na to, w jakie monstrum się wcielamy. Dźwiękowo i muzycznie jest tak klimaciarsko, jak w #1, nic dodać, nic ująć.
Nowością jest tryb multiplayer. Przyznam się, że go nie próbowałem, choć na papierze wygląda obiecująco. Najciekawszym aspektem jest to, że ma swoje własne tło fabularne, rozgrywające się przed pierwszym Bioshockiem, a tym samym pozwalającym na obejrzenie znanych lokacji w stanie nietkniętym przez ocean i zniszczenie.
Na koniec trochę narzekania. O niefajnej podmiance mini gry hackerskiej już wspomniałem. Drugim zgrzytem będzie ustawienie czułości myszy. Podczas gry nawet maksymalne ustawienie pozwala na sensowne poruszanie, ale już w menu kursor zapieprza, jakby się ślizgał po ekranie.
Bez sensu. Trzecim problemem, związanym chyba z naturą silnika, są widoczne opóźnienia w ładowaniu tekstur. I to naprawdę wszystko.
Bioshock 2 jest obowiązkową pozycją dla fanów jedynki, nietypowych shooterów oraz steampunkowych klimatów. Rozgrywka została usprawniona, fabuła jest poprowadzona zgrabniej i zawiera masę ciekawych informacji uzupełniających lore serii, a niektóre z zakończeń mogą przyprawić o moralnego kaca, co nieczęsto się zdarza. Moja ocena: 5.
Do BS2 wydano kilka DLC, przeważnie urozmaicających tryb multiplayer. Było jedno przeznaczone do gry w singlu, ale że to seria wyzwań, a nie pełnoprawna historia, darowałem sobie (choć na plus trzeba policzyć to, że osiągnięcie pewnego wyniku gwarantuje nagrodę właśnie w Minerva’s Den). Zresztą, jak wspomniałem wyżej, wszystkie te DLC stanowią teraz integralną część wydania na Steamie. MD jest jedynym dodatkiem kupowanym osobno, a że jego cena jest niemała (praktycznie połowa wartości podstawki, prawie 10 ojro), dobrze byłoby wiedzieć, czy warto weń inwestować.
W MD wcielamy się w nową postać, kolejnego Big Daddy’ego z serii Alfa, nazywanego: obiekt Sigma, obudzonego przez doktor Tenenbaum (to, plus kilka dialogów, pozwala wnioskować, że akcja dzieje się niedługo po tym, jak panią doktor widzimy ostatni raz, jako Delta w podstawce). Naszym celem jest pomóc Tenenbaum i innej postaci, Porterowi, w odzyskaniu planów Thinkera – komputera odpowiedzialnego za funkcjonowanie Rapture.
W dostępnym arsenale nie odczujemy jakichś poważniejszych zmian. Ot, nowa broń w postaci lasera, czy nowy plazmid – studnia grawitacyjna. O ile z lasera strzela się przyjemnie, ale nie jest to jakaś specjalnie niezbędna rzecz, o tyle studnia jest po prostu masakryczna. Dosłownie, nie dość, że przyda się do usuwania zasilania zamków elektromagnetycznych, to rzucona w grupę wrogów sieje spustoszenie z sadyzmem godnym niejednego mistrza gry.
Zrezygnowano z dwóch rozwiązań znanych z pierwowzoru. Po pierwsze – zniknął aparat i zdobywane w ten sposób pasywne premie. Szkoda mi tych premii, bo samego aparatu już nie – może i był ciekawym rozwiązaniem / urozmaiceniem, ale jeśli ktoś celował w nabicie 100% na wszystkich wrogach, to z czasem robiło się po prostu upierdliwe. Po drugie – nie ma już automatów z ulepszeniami broni – te trzeba sobie znaleźć.
Tu dochodzimy do czasu gry, który może wynieść od 4 do 6 godzin, w zależności od tego, jak drobiazgowo podejdziemy do kwestii eksploracji nowych poziomów. Niby tylko 3, ale naprawdę solidnie rozbudowane. Naturalnie, jeśli tylko chcemy przewinąć się przez historię, to będzie to wyjątkowo krótka rozgrywka.
W trakcie grania w Minerva’s Den przydarzyło mi się coś, czego nie było w BS2 – losowe wywalanie na pulpit. Jeśli spamujecie quicksavem, to nie jest to wielki problem, ale potrafi wytrącić z klimatu oraz równowagi, w zależności od momentu, w którym się przydarzy.
Historia opowiedziana w dodatku ma tę samą, ponurą atmosferę znaną z poprzednich odsłon. Nawet w tak krótkim rozdziale zaserwowano solidny zwrot akcji, a audio logi porozrzucane po okolicy są jednymi z silniej grających na emocjach. Ogólnie rzecz biorąc MD jest obowiązkowym fragmentem opowieści o Rapture dla każdego fana. Co prawda nawet jakość może w oczach niektórych graczy nie usprawiedliwić ceny (na chwilę obecną) 9.99 euro, ale jak tylko DLC znajdzie się w promocji, można brać w ciemno. Moja ocena: 5.
Bioshock 2

Rapture po raz kolejny staje się areną walk między jego frakcjami.



Tutaj zaczyna się sekwencja stricte defensywna. Przeciwnicy nadchodzą z kilku kierunków, więc zanim każemy siostrzyczce działać, dobrze byłoby rozejrzeć się po okolicy i porozstawiać pułapki. Z przerzedzonym tłumem dużo łatwiej sobie poradzić. Jeżeli walk nie nagrywaliśmy kamerą, to warto zrobić fotki świeżo ubitym. Przyczynia się to do wzrostu wiedzy na ich temat, a tym samym odblokowuje bardzo przydatne premie (np. zwiększone obrażenia).




Na koniec trochę narzekania. O niefajnej podmiance mini gry hackerskiej już wspomniałem. Drugim zgrzytem będzie ustawienie czułości myszy. Podczas gry nawet maksymalne ustawienie pozwala na sensowne poruszanie, ale już w menu kursor zapieprza, jakby się ślizgał po ekranie.

Bioshock 2 jest obowiązkową pozycją dla fanów jedynki, nietypowych shooterów oraz steampunkowych klimatów. Rozgrywka została usprawniona, fabuła jest poprowadzona zgrabniej i zawiera masę ciekawych informacji uzupełniających lore serii, a niektóre z zakończeń mogą przyprawić o moralnego kaca, co nieczęsto się zdarza. Moja ocena: 5.
Bioshock 2: Minerva’s Den




Tu dochodzimy do czasu gry, który może wynieść od 4 do 6 godzin, w zależności od tego, jak drobiazgowo podejdziemy do kwestii eksploracji nowych poziomów. Niby tylko 3, ale naprawdę solidnie rozbudowane. Naturalnie, jeśli tylko chcemy przewinąć się przez historię, to będzie to wyjątkowo krótka rozgrywka.

Historia opowiedziana w dodatku ma tę samą, ponurą atmosferę znaną z poprzednich odsłon. Nawet w tak krótkim rozdziale zaserwowano solidny zwrot akcji, a audio logi porozrzucane po okolicy są jednymi z silniej grających na emocjach. Ogólnie rzecz biorąc MD jest obowiązkowym fragmentem opowieści o Rapture dla każdego fana. Co prawda nawet jakość może w oczach niektórych graczy nie usprawiedliwić ceny (na chwilę obecną) 9.99 euro, ale jak tylko DLC znajdzie się w promocji, można brać w ciemno. Moja ocena: 5.
piątek, 12 września 2014
Robot Jox
Miałem to szczęście (a przynajmniej uważam to za szczęście), że dzieciństwo przypadło mi na polską erę VHS. Wypożyczalnie kaset video były normą, a każde wypożyczenie sprawiało ogromną radochę. Do tego niektóre z osiedlowych wypożyczalni miały fajny, specyficzny klimat. Oprócz hiciorów i klasyków, półki uginały się pod naporem szmiry, kina niszowego, niskobudżetowego i trafiającego do bardzo wąskiego grona odbiorców. Naturalnie, byli i tacy, którzy oglądali wszystko, jak leci, ale to inna bajka. Każda z kaset zawierała także kilka zwiastunów. Nie przypomnę sobie, gdzie widziałem zwiastun Robot Joxa, ale to właśnie on spowodował, że dzieciak zafascynowany Transformerami koniecznie chciał to obejrzeć. Roboty sterowane przez ludzi, odzwierciedlające ruchy swoich pilotów – no który małolat nie wydałby kieszonkowego, byle wyrwać kasetę dla siebie? Dodajmy, że jeśli spośród okolicznych wypożyczalni tylko jedna ją miała i tylko w jednym egzemplarzu, polowanie na nią stawało się osobnym przeżyciem.
Jeśli chodzi o tło fabularne, to nie jest jakoś specjalnie porywające. Ot, była sobie wojna nuklearna, po której stwierdzono, że wojen więcej nie będzie. Zamiast tego o poszczególne terytoria będziemy się tłuc w wielkich robotach. I tak powstał Choca… tfu, Robot Jox – pilot zasiadający za sterami wielkiego mecha. O dziwo, po wojnie ostały się tylko 2 frakcje, które ciężko nazwać państwami, ale nietrudno zidentyfikować z Rosją i USA.
RJ zestarzał się niesamowicie szybko. W zasadzie zaraz po swojej premierze. Po pierwsze, twórcy (konkretnie Joe Haldeman i Stuart Gordon) non-stop ze sobą walczyli. Jeden chciał poważnego widowiska s-f z komentarzem politycznym, nawiązującym do zimnej wojny, drugi chciał odpowiednika live-action kreskówek o Transformerach (które zresztą były główną inspiracją). Proces produkcji wydłużył się do tego stopnia, że gdy film wreszcie ujrzał światło dzienne, o zimnej wojnie nikt nie chciał słyszeć, a Transformery odeszły do lamusa. W rezultacie otrzymaliśmy widowisko, które próbuje być poważne, ale zostaje zarżnięte przez słabe dialogi oraz niekonsekwentność.
Na szczęście jest też druga strona medalu. Zwolenników kiczu charakterystycznego dla przełomu lat '80 i '90 na pewno zadowoli oprawa, jak i wspomniane dialogi. Jako że w tym okresie nie było grafiki komputerowej, wrzucanej w ilościach hurtowych, twórcy efektów specjalnych musieli się porządnie wysilić, by walki robotów jakoś wyglądały. I pomimo, iż bez trudu da się rozpoznać, co jest plastikowe, gdzie nakładają się różne plany, a co jest poklatkowe, efekt końcowy może robić wrażenie. Zwłaszcza, że obraz jest tak dynamiczny, jak tylko pozwoliły warunki.
Tak więc ocena zależy od naszego nastawienia. Jeśli nastawimy się na lekką rozpierduchę, z niepotrzebnym kacem moralnym w środku oraz kiczem godnym okresu produkcji, Robot Jox zasługuje na 4-. Natomiast jeśli celujemy w bardziej poważne i efekciarskie widowisko, będące starym odpowiednikiem Pacific Rim, to nie ten adres. Wtedy RJ jest przeciętnym filmem z niezłym, ale niewykorzystanym pomysłem. W tej wersji dostaje: 3.
P.S. Niezależnie od nastawienia i oceny, zakończenie jest tak głupie, że brak słów.
Jeśli chodzi o tło fabularne, to nie jest jakoś specjalnie porywające. Ot, była sobie wojna nuklearna, po której stwierdzono, że wojen więcej nie będzie. Zamiast tego o poszczególne terytoria będziemy się tłuc w wielkich robotach. I tak powstał Choca… tfu, Robot Jox – pilot zasiadający za sterami wielkiego mecha. O dziwo, po wojnie ostały się tylko 2 frakcje, które ciężko nazwać państwami, ale nietrudno zidentyfikować z Rosją i USA.
RJ zestarzał się niesamowicie szybko. W zasadzie zaraz po swojej premierze. Po pierwsze, twórcy (konkretnie Joe Haldeman i Stuart Gordon) non-stop ze sobą walczyli. Jeden chciał poważnego widowiska s-f z komentarzem politycznym, nawiązującym do zimnej wojny, drugi chciał odpowiednika live-action kreskówek o Transformerach (które zresztą były główną inspiracją). Proces produkcji wydłużył się do tego stopnia, że gdy film wreszcie ujrzał światło dzienne, o zimnej wojnie nikt nie chciał słyszeć, a Transformery odeszły do lamusa. W rezultacie otrzymaliśmy widowisko, które próbuje być poważne, ale zostaje zarżnięte przez słabe dialogi oraz niekonsekwentność.
Na szczęście jest też druga strona medalu. Zwolenników kiczu charakterystycznego dla przełomu lat '80 i '90 na pewno zadowoli oprawa, jak i wspomniane dialogi. Jako że w tym okresie nie było grafiki komputerowej, wrzucanej w ilościach hurtowych, twórcy efektów specjalnych musieli się porządnie wysilić, by walki robotów jakoś wyglądały. I pomimo, iż bez trudu da się rozpoznać, co jest plastikowe, gdzie nakładają się różne plany, a co jest poklatkowe, efekt końcowy może robić wrażenie. Zwłaszcza, że obraz jest tak dynamiczny, jak tylko pozwoliły warunki.
Tak więc ocena zależy od naszego nastawienia. Jeśli nastawimy się na lekką rozpierduchę, z niepotrzebnym kacem moralnym w środku oraz kiczem godnym okresu produkcji, Robot Jox zasługuje na 4-. Natomiast jeśli celujemy w bardziej poważne i efekciarskie widowisko, będące starym odpowiednikiem Pacific Rim, to nie ten adres. Wtedy RJ jest przeciętnym filmem z niezłym, ale niewykorzystanym pomysłem. W tej wersji dostaje: 3.
P.S. Niezależnie od nastawienia i oceny, zakończenie jest tak głupie, że brak słów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)