wtorek, 13 października 2015

Only the ghosts in this house are glad we're here

Nawiedzone domy to jednocześnie standard i mimo tego dobry temat na horror. Pozostaje kwestia tego, dlaczego są nawiedzone, po co ktoś się do nich pcha oraz co z tego wyjdzie. Seria House on the Haunted Hill miała mniej podejść niż Amityville, ale czy wyszła na tym gorzej? Zapraszam do lektury.


House on Haunted Hill (1959)


Mamy nawiedzony dom z dość paskudną historią. Mamy też milionera oferującego pokaźną sumę grupie nieznajomych, którzy zdecydują się spędzić w owym domu noc. Dopiero w trakcie imprezy wychodzi na jaw, że w tym wszystkim istnieje także drugie dno.

Bardzo fajne założenie, narrator próbujący wprowadzić nastrój grozy, a na deser Vincent Prize w jednej z głównych ról, no co mogło pójść nie tak? Cała reszta… Informacje podawane są zdawkowo i nierównomiernie. Przez co większość seansu wypełniają snujące się po pustych pokojach i korytarzach postacie. W rezultacie nawet seans trwający godzinę i piętnaście minut potrafi się niemiłosiernie dłużyć.

Efekty specjalne są, jakie są – rządzą się prawami okresu, w którym powstały. Problemem jest ich mała liczba, a jeden z nich wręcz uwłacza intelektowi tak widza, jak i postaci. Finałowa scena ze szkieletem zalatuje motywem rodem ze Scooby-doo. Nie chce mi się wierzyć, że widzowie w tamtych latach nie mieli podobnych (no może niekoniecznie z takimi skojarzeniami) odczuć.

Czy warto zagłębiać się w taki film? Tylko jeśli sama otoczka i prezentacja miejsca wam wystarczą, bo treść (a w zasadzie jej nikła ilość) potrafi zniechęcić. Jako ciekawostka film dostaje ode mnie: 2+.


House on Haunted Hill (1999)


Zasadniczo główny motyw pozostaje ten sam: grupka losowych gości zaproszonych na noc do nawiedzonego domu, ogromna nagroda dla tych, co przetrwają. Najbardziej zauważalną różnicą w stosunku do oryginału jest narracja, a raczej jej brak. Zamiast słownej ekspozycji, wszystkie elementy omawiane w oryginale (i dodatkowe) tutaj są pokazywane. Ponadto o ile w pierwszej wersji kwestia duchów pozostawała w sferze domysłów, o tyle tutaj widz ma pewność, iż element nadnaturalny jak najbardziej występuje. Obecność tego ostatniego wpływa też na przebieg samej intrygi, gdyż to, czego postacie były pewne, może trafić szlag.

Obsada jest dość zaskakująca. Pełno w niej znanych nazwisk, np. Jeffrey Combs, Famke Janssen, Taye Diggs, czy Geoffrey Rush, którego postać ma nazwisko będące aluzją/hołdem dla oryginalnego odtwórcy roli bogacza – Vincenta Price’a. Więc jeśli chodzi o grę aktorską, jest dobrze. Jednak główną rolę gra tu dom, w którym postacie spędzają noc. Osoby odpowiedzialne za przygotowanie miejsca odwaliły świetną robotę (w zasadzie połowę tejże). Każdy fragment domu jest w jakiś sposób wypełniony i nie pozwala oderwać wzroku. Za drugą połowę odpowiedzialni są realizatorzy zdjęć. Dzięki ich zabiegom nawet pomieszczenie z przewróconym wózkiem inwalidzkim potrafi wzbudzić niepokój.

Nie każdemu przypadnie do gustu opowieść, nie każdy da się przestraszyć, zwłaszcza, że samo straszenie jest mało subtelne. Ba, głównym argumentem przeciwko oglądaniu będzie to, iż wszystkie dziury fabularne próbuje się leniwie wytłumaczyć obecnym w domu „złem”. Jednak to jest konwencja. Jeśli ją lubicie, to remake Domu jest całkiem dobrym filmem i zasługuje na szansę. Zwłaszcza, że kluczowe momenty oryginału dobrze uwspółcześniono i dopasowano do wspomnianej konwencji. Moja ocena: 4-.


Return to House on Haunted Hill


Sequel powyższego remake’u. Akcja ma miejsce kilka lat po wydarzeniach z poprzedniego filmu. Okazuje się, że jedna z postaci, które wtedy przeżyły, została uśmiercona po to, by jej siostra miała pretekst do zemsty oraz wejścia do domu. Pozostałymi bohaterami będą dwie grupki ludzi szukających drogocennego posągu Bafometa, ukrytego gdzieś w byłym wariatkowie.

Ze starej obsady zostały tylko 2 występy gościnne. Bohaterowie nie nadają się nawet na mięso armatnie. Teoria stojąca za wydarzeniami w domu została stworzona tylko po to, by usprawiedliwić tę część i nie przekonuje nawet fana gatunku. Z ekranu wieje nudą. W samej końcówce jest kilka niezłych scenek, ale to za słaby pretekst, by na nie czekać. Film nie wywołuje żadnych emocji (poza wspomnianym znużeniem i może ulgą na widok napisów końcowych). Brak tu wyrazistej muzyki, sceny gore są chaotyczne i umieszczone chyba tylko dla taniego efekciarstwa. Cały film sprawia wrażenie taniego, zrobionego na odwal i kompletnie zbędnego. Gdyby chociaż był zabawny, albo rzemieślniczo realizował założenia swojej kiczowatej konwencji – nic z tych rzeczy, wyszła chałtura, nawet w wersji Unrated. Moja ocena: 1+ (plus za obecność Combsa).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz