Na początek należy podkreślić, iż niniejsza gra nie jest powiązana z żadnym innym wydaniem uniwersum. Batman jest na stosunkowo wczesnym etapie swojej działalności. Gordon niespecjalnie mu ufa, żaden z kanonicznych przeciwników jeszcze się nie pojawił. W wyborach na burmistrza startuje Harvey Dent, a jego głównym sponsorem jest nie kto inny, jak Bruce Wayne. Na finiszu kampanii ktoś próbuje zniesławić Bruce’a, wywlekając przeszłość jego rodziców, a jakby tego było mało, do jego życia powraca przyjaciel z dzieciństwa, Oswald Cobblepot, który ostrzega go przed nadchodzącą rewolucją.
Z jednej strony Batman od Telltale stara się być wstępem do jakiejś wersji uniwersum i zachowuje się trochę jak The Wolf Among Us. Z drugiej naśladuje filmy Nolana. Nie chodzi tu nawet o inspirowanie się w kwestii wyglądu kostiumu, czy jakiejś postaci. Batman: TTS zawiera wręcz całe wątki z trylogii. Przez co jedyne zwroty akcji, na jakie można się nabrać (a i to niekoniecznie, gdyż ograniczają się do postaci widocznych podczas opowieści), wynikają ze zmian pewnych składowych kanonu. I muszę przyznać… że niespecjalnie mi podeszło. Nie to, że dałem się zaskoczyć i mam pretensje, po prostu uważam to za płytki zabieg, który wygląda, jakby twórcy za słabo pogrzebali w komiksach, by wyjść z czymś innym.
Jakby tego było mało, zastosowane zmiany spowodowały wdepnięcie na minę, bo nie wszystkie mają sens. Pal licho znajomość Bruce’a z Oswaldem, ale jego przydomek: Pingwin w ogóle nie ma odniesienia. Tak, Cobblepotowi zdarza się paradować w masce gazowej o kształcie ptasiego łba, ale to tyle. Wątek związany z Wayne’ami również mnie nie przekonał, choć tutaj jakaś argumentacja jest, więc pozostaje to kwestią gustu. Z kolei ten związany z Seliną jest niby zakończony, ale czy da wam satysfakcję, to inna sprawa. Pozostają jeszcze dwa zdania wypowiadane przez jedną starszą panią, po których spodziewałem się zupełnie innego przeciwnika, ale po trzecim odcinku postać w ogóle zniknęła, a moje oczekiwania razem z nią.
Z rzeczy, które definitywnie spaprano, muszę wymienić tempo opowieści. Pierwsze trzy odcinki starają się budować napięcie, ale pozostałe dwa, zawierające rozwiązanie intrygi, sprawiają wrażenie zrealizowanych po łebkach, skaczących po wydarzeniach i trochę dziurawych. Wizerunek psują także problemy techniczne: liczne spowolnienia, zacinanie się gry, losowy brak animacji twarzy podczas dialogów, głowy modeli powykręcane pod dziwnym kątem, urywanie się ścieżek audio. Takie babole również nasuwają na myśl zbyt pośpieszne wydanie i brak testów.
Wybory z jednej strony potrafią zaskoczyć, jak te w The Wolf Among Us, bo mają bardziej odczuwalne konsekwencje. Z drugiej są zbalansowane przez te najbardziej bzdurne, bez choćby kosmetycznych wzmianek w rozmowie. Możemy na przykład przesłuchać więźnia, tłukąc go do nieprzytomności, albo tylko strasząc, ale ostatecznie czego nie wybierzemy, nasi rozmówcy i tak powiedzą nam, że byliśmy zbyt brutalni.
Graficznie Batman prezentuje się lepiej od Gry o Tron, ale nadal na tle jego oprawy takie Life is Strange to majstersztyk. Przyjemnie wyglądają sekwencje odtwarzania wydarzeń, np. na miejscu zbrodni. Naśladują trochę te z Arkham Origins, ale posiadają przy tym własny patent na łączenie poszczególnych fragmentów. Praktycznie każdy z projektów modeli postaci będzie powodował jakąś reakcję. Harvey jest jednocześnie zbyt udziwniony i za bardzo inspirowany Nolanem. Bruce przypomina dorosłą wersję młodego Wayne’a z serialu Gotham. Z Oswalda taki Pingwin, jak z koziej dupy trąba. Chyba tylko Selina i Alfred uchowali się przed większymi ingerencjami w wizerunek.
Muzyka, podobnie jak motywy fabularne i niektóre elementy wizualne, będzie kojarzyć się z czymś już istniejącym, a w tym wypadku z utworami Hansa Zimmera z małą domieszką Danny’ego Elfmana. Aktorzy to weterani gatunku, a Laura Bailey zagrała naprawdę uwodzicielską Selinę, przez co przy każdej scenie z jej udziałem miałem cichą nadzieję, że szybko się nie skończy.
Komu można polecić Batman: TTS? Przede wszystkim miłośnikom filmów Nolana, którzy niespecjalnie przejmują się powielaniem formy i treści. W zasadzie każdy mocno niedzielny fan gacka raczej nie będzie kręcił nosem, a i pozostali mają szansę nieźle się bawić. Pierwsze trzy odcinki to dobrze wyreżyserowany serial, kolejne dwa już gorsze, ale też mają swoje przyzwoite momenty. Moja ocena: 4-, ale gdyby nie podszedł mi choć jeszcze jeden drobiazg fabularny, bądź mechaniczny, nie wahałbym się dać niższej noty. Nawet w przy tej ocenie sugeruję poczekanie do promocji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz