niedziela, 9 lipca 2017

Rings (2017)

Film naśladujący swoich protoplastów (ktoś obejrzał zawartość felernej kasety video, pozostaje mu 7 dni życia, a ktoś inny próbuje go ocalić przed śmiercią) i nie dodający od siebie w zasadzie nic. Chyba tylko motyw szybszego rozprzestrzeniania się zabójczego nagrania dzięki wersji cyfrowej.

Bzdury zaczynają się już na etapie tytułu. Amerykanie już popełnili jedne Rings, przy okazji poprzednich odsłon made in USA. Powielanie tytułu nie służy absolutnie niczemu, a w przeciwieństwie choćby do serii Final Destination nie pofatygowano się nawet o dodanie/usunięcie słowa „the”. Natomiast fabuła z niewyjaśnionego powodu stara się kopiować oryginalną opowieść. Odniosłem wrażenie, że nawet postać grana przez Johnny’ego Galeckiego (nauczyciel) jest jakimś nawiązaniem do książkowego pierwowzoru. Niestety, na takich niby mrugnięciach okiem jakakolwiek jakość się kończy. Żadna z postaci nie jest ciekawa (Vincent D’Onofrio wręcz się marnuje), film nie tworzy napięcia, a wizualnie może jedna sekwencja na moment przykuwa oko. Nawet tzw. jump scares są do chrzanu (co jest nie lada wyczynem, bo to prawie jak uczyć kogoś jazdy samochodem z ręczną skrzynią biegów, ale pomijając naukę ich zmiany).

Na Rings szkoda czasu. Już lepiej odświeżyć sobie pierwsze adaptacje: japońską, koreańską, albo amerykańską – do wyboru. Moja ocena: 1+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz