niedziela, 26 maja 2019

Bumblebee

Tytułowy Autobot trafia na Ziemię w latach ’80. Niestety, po przybyciu i serii pewnych wydarzeń uszkodzeniu ulegają: jego pamięć oraz moduł mowy. W takim stanie znajduje go Charlie – niemal pełnoletnia nastolatka, która oprócz tego, że zna się na naprawie pojazdów, całą resztę życia ma niepoukładaną (przerwana kariera pływacka, śmierć ojca, nowa rodzina, wieczne ciułanie pieniędzy i wtapianie tychże w naprawę auta, które zostało jej po ojcu). Dodatkowo za Bumblebee gania lokalne wojsko oraz Decepticony.

Przy okazji Age of Extinction wspominałem, iż duet Ehren Kruger i Michael Bay powinien zostać odsunięty od Transformerów. Niestety, pomimo iż udało się to zrobić z Krugerem, Bay popełnił The Last Knight, który był (o dziwo) jeszcze gorszy od T4! Są ludzie, którzy powiedzą, że Baya to trzeba było wywalić już po Revenge of the Fallen, a inni że w ogóle zanim zaczęto kręcić pierwszy film. Transformers 5 było taką klapą, że gdy po nim ogłoszono prace nad Bumblebee, moją pierwszą myślą było, iż ktoś jest niespełna rozumu. Jak już siadłem do oglądania, szczęka opadła mi w pierwszych dwóch minutach i nieprędko się podniosła.

Pierwsze dwie minuty tego filmu są bardziej transformerowe, niż wszystkie 5 odsłon autorstwa Michaela Baya. Żeby nie było, Bay jest tutaj producentem (wykonawczym jest Spielberg), ale nawet jeśli miał jakiś udział w procesie tworzenia, to jest on znikomy. Widowisko rozpoczyna się od potyczki na Cybertronie. Fan Generation 1 bez problemu rozpozna takich uczestników jak Ratchet, Arcee, Wheeljack, Cliffjumper, Brawn, Thundercracker, Soundwave, Shockwave, Skywarp, Starscream. Ich wygląd zmodernizowano, ale nie tak inwazyjnie, jak w filmach Baya. Zachowano także oryginalną kolorystykę, dzięki czemu wyłapywanie takich smaczków to prawdziwa przyjemność. Koniec z legionami szarych i nijakich kup złomu! Można? Można!

Gdy już Bumblebee dolatuje na Ziemię, film przybiera wydźwięk znany z takich produkcji, jak E.T. lub Iron Giant. Pomimo zaangażowania wojska, cała afera ma niewielką skalę. Po rozdmuchanych częściach 2-5 taka kameralna atmosfera jest bardzo relaksująca. Poczucie humoru nie jest już tak obleśne i prostackie, a Charlie w wykonaniu Hailee Steinfeld jest postacią o kilka klas ciekawszą od Sama Witwicky, czy Cada Yeagera, bez zbędnego przekoloryzowania (delikatnie mówiąc). Nawet postać grana przez Johna Cenę ma więcej oleju w głowie, niż wojskowi z poprzednich odsłon. Przykład: coś, co powinno być oczywiste od samego początku. Gdy Decepticony „negocjują” z ludźmi, on jako jedyny zwraca uwagę, że powinni mieć się na baczność, bo sama nazwa DECEPTICON stanowi powód do obaw.

Nie tylko warstwa fabularna wskazuje na brak Baya. To samo tyczy się realizacji. Koniec klaustrofobicznych zbliżeń, na których okładają się dwie szare masy komputerowo generowanej blachy. Koniec trzęsącej się kamery. Koniec ujęć do folderu rekrutacyjnego wojska. Mamy przejrzystą akcję, dynamiczne walki i takie sekwencje, że poprzednie części wyglądają przy nich wręcz amatorsko.

Na deser otrzymujemy całą masę nawiązań do Generation 1. Począwszy od wspomnianego wyglądu robotów, przez powracających Petera Cullena i Franka Welkera, po projekty pojazdów i drobiazgi związane np. z doborem muzyki (serio, gdy w jednej scenie zaczyna grać utwór, który bez problemu rozpoznają fani filmu z 1986, można dostać niemałej głupawki).

W całej produkcji są dwie rzeczy, które mi zgrzytają. Pierwszą z nich jest zbyt duża umowność. Z jednej strony opowieści typu E.T. rządzą się swymi prawami. Mają pewne uproszczenia, które służą wyłącznie temu, by popchnąć akcję do przodu. Bumblebee podciąga te rozwiązania do granicy absurdu. Są takie sceny, w których np. ktoś powinien zginąć (czasami kilka razy), ale bez tego nie byłoby finału, więc pozostaje zgrzytnąć zębami i pogodzić się z obraną konwencją. Druga rzecz to niekonsekwencja. Film stara się jednocześnie być osobną produkcją (ba, może nawet początkiem nowej serii), ale zawiera sporo szczegółów nawiązujących do filmów Baya. Mam tu na myśli choćby wątek z utratą głosu, czy model auta, w które B. transformuje się na końcu. Tak jakby autorzy sami nie byli pewni, w jakim kierunku chcą lub mogą iść.

Niemniej jednak nawet z tymi wydziwianiami z mojej strony Bumblebee to nadal dobry film. Trochę przygodowy, trochę o przyjaźni, trochę o dorastaniu i przezwyciężaniu swoich lęków. Doskonale oddający klimat dekady i dobrze nawiązujący zarówno do kreskówki dla geeków, jak i familijnych klasyków. To pierwsze fabularne Transformery, które mogę polecić dosłownie każdemu, bez szukania wymówki. Moja ocena: 4+.

1 komentarz:

  1. Podpisuję się wszystkimi kończynami pod recenzją - choć ja dałbym całe 5. :)

    ...za początek ze "starymi" Decepticonami.
    ...no i oczywiście za Johna Cenę. ;)

    OdpowiedzUsuń