Nowy Karzeł robi to samo, co Halloween. Ignoruje wszystkie sequele i odnosi się wyłącznie do oryginału. Żeby było śmieszniej, wyszedł w tym samym roku.
Córka Tory, dziewczyny z pierwszej części, granej przez Jennifer Aniston, wraca w rodzinne strony. Jej dom jest teraz własnością koledżu, a ona sama zobowiązała się pomóc przerobić go na siedzibę jednego ze studenckich bractw. Naturalnie, w ichniej studni siedzi sobie wredna kreatura, która koniecznie chce odzyskać swoje złoto i zamierza dopiąć celu nawet, a może wyłącznie po trupach.
Przyznam, że jestem w wielkim szoku. Nie chodzi o sam zabieg z ignorowaniem sequeli, tylko efekt końcowy, który jest… co najmniej niezły, a jeśli wybaczyć mu parę błędów, to nawet całkiem dobry. W przeciwieństwie do ostatnio obejrzanych sequeli, nowy Karzeł sprawił mi względnie sporo frajdy. Zaczyna się dość klimaciarsko, potem trochę uspokaja. Następnie na ekran wskakuje antagonista w krwawy i widowiskowy sposób. I tutaj dochodzę do pierwszego zgrzytu – zanim kurdupel się rozkręci na dobre, tempo akcji spowalnia tak, że można na moment zapomnieć, jaki film oglądamy. Ale jak to przeczekamy, to dalej jest w porządku. Jedyny warunek – trzeba lubić pierwowzór, bo właśnie tego Returns stara się trzymać. W wielkim skrócie: knypek zabija kolejne ofiary w kreatywny i ociekający juchą sposób, rymuje przy każdej okazji i wykazuje się odpowiednio złośliwym poczuciem humoru.
Do podstawowej obsady nie da się przyczepić, ale pochwały też nie będzie. Ot, taka typowo rzemieślnicza robota, jak na mięso armatnie przystało. Bardzo fajnym smaczkiem jest obecność Marka Holtona, powracającego w roli Ozziego. Natomiast na gratulacje zasługuje Linden Porco przejmujący schedę po Warwicku Davisie. Pan Davis w ostatnich odsłonach nie miał już werwy do grania tej postaci. Zakładam, że miało to sporo wspólnego z jego wiekiem oraz zwyczajnie słabymi historiami. W Returns wracamy do korzeni, a pan Porco stara się grać z równie wielką energią, co jego poprzednik w pierwszej odsłonie i wychodzi mu to znakomicie. Tym samym jest to jeden z nielicznych (jeśli nie jedyny) przypadków, gdy udało się znaleźć godnego następcę.
Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć, jest drugi zgrzyt: zakończenie. Znacie ten motyw ze slasherów i horrorów, które wyewoluowały w niekończące się serie: główny zły przeżył, czekajcie na sequel. Tutaj taka scena jak najbardziej ma miejsce, ale jest tak mało złowieszcza, tak nijaka, że w sumie nie wiadomo, czy nie dokręcono jej na siłę. Niemniej jednak, jeśli pierwszy Leprechaun przypadł wam do gustu, temu warto dać szansę. Moja ocena: 3+, a jeśli wybaczycie mu oba potknięcia, można podciągnąć ocenę o pół oczka wyżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz