Sam nie wiem, co myśleć o tym filmie. Recenzenci, których zazwyczaj słucham/oglądam/czytam, ocenili ten film w skali od niezłego po bardzo dobry, choć z problemami. Naturalnie, że co widz, to opinia. Moja nijak nie pokrywa się z tymi, które poznałem.
The Batman to zlepek pomysłów znanych z komiksów, gier oraz innych adaptacji. O ile wybrano całkiem ciekawe aspekty mitologii Gacka, o tyle autorzy chyba nie do końca wiedzieli, co z nimi zrobić. Przez co każdy wpleciony motyw zrealizowano niekonsekwentnie lub bez uzasadnienia.
Najmocniejszymi punktami widowiska są: Robert Pattinson jako Batman, John Turturro jako Falcone i bodaj najlepsze Gotham City ze wszystkich fabularnych adaptacji. Na pochwałę zasługuje próba pokazania Batmana-detektywa, klimat noir i osadzenie akcji przede wszystkim nocą. Gotham od zawsze ma opinię paskudnego miejsca, ale w adaptacjach filmowych chyba tylko obrazy Burtona zbliżyły się do tego wizerunku. Jednak nawet one nie oddawały w pełni tej dusznej, przytłaczającej atmosfery. Nie zaprezentowały potwora roztaczającego poczucie beznadziei nad swoimi ofiarami. Autorom The Batman ta sztuka udała się znakomicie.
Robertowi z kolei wyszedł świetny, przepełniony gniewem i nie hamujący się Batman, który nie do końca wie, jak być Brucem Waynem. Co prawda jest tam kilka kamyczków wyznaczających potencjalny szlak, ale ta warstwa nie ma konkluzji. Chyba to nie zaskakuje, gdyż wedle zapowiedzi nowy Bats ma już zaklepane dwa sequele. Pozostaje kwestia tego, na ile takie wyjście usatysfakcjonuje widza. Natomiast Turturro to klasa sama w sobie. Jak tylko pojawia się na ekranie, bezbłędnie wpasowuje się w stworzony świat. Nie inaczej jest tutaj.
Problemy zaczynają się w pozostałych członkach obsady. Zoë Kravitz jako Selina Kyle. Po co? Nie będę twierdził, że Michelle Pfeiffer była najlepszą Catwoman, bo zdecydowanie tak nie było, ale pani Kravitz nijak do tej roli mi nie pasuje. Kreację zaprezentowaną na ekranie mogłaby z powodzeniem stworzyć inna aktorka. Obstawiam, że dobór Zoë jest stricte decyzją producentów, którzy próbują zdobyć punkty w Wokewood. Ma się nijak do komiksów i gier, ale dzięki kolorowi skóry aktorki pozwala wpleść w linie dialogowe pierdoły o białym przywileju. Podobnie sytuacja wygląda z Jeffrey’em Wrightem, tylko on ma jeszcze gorzej. Bo nie dość, że nijak nie wydojono jego koloru skóry, to jeszcze dziwnie go pokierowano. Jego teksty brzmią strasznie niewyraźnie i bełkotliwie. Ja rozumiem, że chodzi o tę szorstkość charakterystyczną dla filmów noir, ale tutaj wyszła niezamierzona parodia. Pominę już litościwie to, że w zasadzie nijak nie widziałem w jego grze Jima Gordona. Ot, jakiś tam koleś, który akurat nazywa się tak samo. Z filmowych Gordonów najlepiej wypada Gary Oldman. Dalej: Colin Farrell jako Pingwin. Znowu pytanie: Po co? Facet jest naprawdę świetnym aktorem, ale biorąc pod uwagę, ile czasu antenowego ma Cobblepot oraz fakt, że jedyną cechą charakterystyczną w tej odsłonie jest zaciąganie po włosku, to tak naprawdę Farrell nie ma z czym pracować i pod tą toną makijażu dałoby się upchnąć kogoś innego. Andy Serkis jako Alfred. Ok, zabrzmię jak zdarta płyta: Po co? Ktoś chyba chciał koniecznie Pennywortha z mocno podkreśloną karierą wojskową niczym w Batman: Ziemia jeden, ale znowu: jest go mało i niczym się nie wyróżnia poza wzmianką o swojej przeszłości. Po mojemu: zmarnowano kolejnego aktora.
W przypadku postaci przyczepię się do głównego antagonisty: Riddlera. To zdecydowanie nie jest Riddler. Fakt – zostawia Batsowi zagadki, ale bliżej mu do Jigsawa z serii Piła. Jego motywacja to coś, czym kierował się Anarky (choćby w Batman: Arkham Origins). Naprawdę nie rozumiem tej kombinacji. Owszem, Riddlerowi zdarzało się bywać bardziej groteskowym wariatem niż mordercą pokroju Zsasza, ale ogólnie nie stronił od zabijania w imię swojej durnej gry z Batmanem. Także naprawdę nie widzę potrzeby, by to jeszcze motywować czymś dodatkowym. Dałoby się to wywalić bez zmiany pochodzenia postaci.
Tym samym dochodzimy do naszpikowanej głupotkami fabuły. Główny wątek śledztwa i pogoni za Riddlerem jest ok. Ma w sobie coś z Seven i do pewnego momentu skutecznie przykuwa uwagę. Tym pewnym momentem jest niby zwrot akcji, który ma widza „zszokować”. Jeśli przez chwilę się zastanowicie i zwrócicie uwagę, że autorzy zaorali wszystkich możliwych antagonistów, to prostą drogą eliminacji wytypujecie złola szybciej niż bohaterowie. Niestety nie jest to satysfakcjonujące odkrycie.
Wątek Batmana i Catwoman nie spełnia swojej roli. Wiem, po co tam jest, ale tutaj nie ma czasu na jego rozwój, przez co relacja wydaje się sztuczna i zrobiona tylko dlatego, iż inne media również ją mają. Zabrakło kilku scen, by to scementować. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jak to dobrze przedstawić, a nie chce przekopywać się przez tony komiksów, niech zagra w Batmana od Telltale lub Arkham City.
Rozwój Batsa. Ten wątek sprawia wrażenie, iż autorzy mają widza za kretyna. Swoistą wizytówką Gacka jest na początku tekst „I am vengeance!”. Dopiero w finale, gdy Bruce musi stawić czoła temu, jak inni interpretują to hasło lub w jakich okolicznościach go używają, dociera do niego, że musi wznieść się ponad to. Problem w tym, że jest jedna scena, która idealnie się do tego nadaje… ale zaraz po niej następuje bodaj 20-minutowy finał, w którym ta sama refleksja jest przedstawiona tak dosłownie, że gdyby porównać ze sobą te dwie sekwencje, otrzymalibyście mrugnięcie okiem kontra uderzenie młotem budowlanym w twarz.
Na deser (ale pozostając wciąż w warstwie fabularnej) dochodzi sporo upierdliwych drobiazgów: Dlaczego pomimo iż Batman działa drugi rok i wzbudza powszechną grozę lub co najmniej niechęć, to połowa sytuacji kończy się tym, iż różne losowe postacie kompletnie go olewają? Np. bandziory w pierwszej scenie: przerażenie. Ochroniarz w klubie: „Eee, to tylko Batman. Ej ziom, zobacz, kto przyszedł!” Trafia się też scena, w której policja ma okazję zdemaskować Bruce’a i… nawet nie próbuje. Wszyscy stoją jak ciołki. I takich dupereli znajdzie się więcej, nie ma sensu wymieniać wszystkiego.
Sceny akcji pomimo świetnej realizacji pasują wydźwiękiem do reszty widowiska jak pięść do nosa. Najbardziej odczuwalne są tutaj: pościg za Pingwinem oraz finał. Ten pierwszy nakręcono chyba po to, by zaprezentować nowy Batmobil (i sprzedawać zabawki) oraz motyw muzyczny Gacka (bo w tej scenie wypada najbardziej efekciarsko, poza filmem ten sam utwór jest po prostu nudny). Z kolei finał to przykład któregoś tam z rzędu zakończenia (serio, The Batman ma co najmniej 3-4 sceny, po których dałoby się zakończyć widowisko, z czego dwie PRZED finałem), które nie dość, że przyczynia się do sztucznego wydłużania filmu, to jeszcze zawartością sugeruje ułomność widza (o czym wspomniałem wyżej).
O ile doceniam noirowatość filmu, o tyle nie pochwalam wszystkich decyzji prowadzących do obecnej długości seansu. W fotelu trzeba wysiedzieć 3 godziny. Żeby nie było, nie jest to męczące doświadczenie, ale i tak niektóre sceny zaowocują myślą: „To można by wyciąć.” Trochę przesadzając, ale wygląda to mniej więcej tak: Powolne ujęcie miejsca zbrodni, policja powooli wchodzi do pomieszczenia, Batman powoooli wchodzi za nimi, Gordon powooooli podaje kopertę, Batman powoooooli ją otwiera. I nie jest to jednorazowa sytuacja.
Jeśli chcecie zaznajomić się z Gackiem z początków jego kariery, na luzie mogę polecić Year One (tak w formie komiksowej, jak i animowanej) i Year Zero (z New 52). Średnią ogólnie, ale pod tym względem lepszą opowieścią jest Arkham Origins. Poza tym (choć z innych powodów) wcześniej wspomniane Batman: The Telltale Series oraz Arkham City, a jako ciekawostkę komiksowy Year Two, co do którego opinie są mocno podzielone. Filmowy The Batman powybierał wisienki z całego dorobku, lecz w całej partii dżemu jakimś cudem przypalono połowę. Może innym się spodoba, ale ode mnie film dostaje: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz