niedziela, 7 lipca 2024

Star Trek II: The Wrath of Khan

Czas mija nieubłaganie. Admirał Kirk naucza w akademii i zdaje się być zadowolony ze swojego stanowiska, lecz w rzeczywistości tęskni za podróżami w kosmosie. Członkowie jego załogi zajmują się różnymi rzeczami – część z nich pomaga mu w akademii, a np. taki Chekov służy na innym statku, którego misją jest znalezienie odpowiedniej planety dla projektu Genesis. To właśnie na jednej z planet odkrywa, że wróg, którego Kirk pokonał 15 lat wcześniej, nadal żyje, a teraz dzięki tej ekspedycji ma szansę na zemstę.

Pierwszy raz oglądałem ten film po tym, jak poddałem się przy głównej serii. Do odcinka Space Seed nawet nie dotarłem, więc brakowało mi kontekstu. Została wyłącznie rekomendacja. Co ciekawe, nawet bez znajomości wspomnianego epizodu The Wrath of Khan zrobił na mnie niemałe wrażenie. Natomiast jako integralna część uniwersum wypada jeszcze lepiej.

Ekspozycja ma idealne tempo. Z jednej strony nie śpieszy z przedstawieniem bohaterów i może lekkiego zwrotu akcji dla tych, którzy nie znają testu Kobayashi Maru, z drugiej nie rozciąga tego w nieskończoność. Uwija się z tym w niemal 20 minut (ze 110) i przechodzi do właściwej fabuły. Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Bo w tym segmencie znajdziemy znane z poprzedniego filmu zbliżenia i chwalenie się przelotem oraz skalą Enterprise, lecz zmontowane tak, że się nie dłużą. Stanowią integralną część opowieści i wystarczają w sam raz na wzięcie oddechu przed skokiem na głębszą wodę. A jest na co skakać.

Gniew Khana zawiera zarówno poważne wątki dotyczące zemsty (nie bez powodu postać Montalbana ciągle nawiązuje do Moby Dicka), przyjaźni, wiary we własne ideały, strachu przed przemijaniem, moralnych konsekwencji wykorzystania owoców nauki, jak i prosty humoru w dialogach oraz wartką akcję. Oglądałem ten film po raz kolejny i nawet znając zakończenie byłem w szoku, jak dobrze to widowisko potrafi utrzymać w napięciu. Żadna scena nie sprawia wrażenia zbędnej. Żadne ujęcie nie kojarzy się z zapchajdziurą. To jest to, czego mi brakowało w The Motion Picture, tego szlifu i uzasadnienia każdej składowej.

Jestem też pełen podziwu dla realizacji walki umysłów, jakie reprezentują Kirk i Khan. Za każdym razem, gdy jakaś opowieść wprowadza dwóch genialnych (na swój sposób) bohaterów, boję się, że będzie to bez sensu rozwleczone lub wręcz zbędne. Kiedy czytałem trylogię Thrawna, strasznie irytowało mnie, że ten jego geniusz był nieomylny do zarzygania… dopóki ktoś po prostu nie wpadł na to samo (a zawsze ktoś wpadał)… i tak przez 3 tomy… Podobnie wyglądała moja fascynacja Death Note i pojedynkiem L z Kirą. Nie dość, że on sam dłużył się jak cholera, to jeszcze przeniesienie go na postacie M i N sprawiło, iż kompletnie przestałem się angażować, a do końca serii wysiedziałem pro forma. Natomiast tutaj postacie zbalansowano, przez co autorom udaje się zaskoczyć widza i zapobiec nudzie. Khan przewyższa intelektem każdego i potrafi wyciągać wnioski z sytuacji, o których my nie zdążymy sobie nawet przypomnieć. Pod warunkiem, że robi to na spokojnie, bo gdy zaślepi go własna chęć zemsty, cały ten potencjał idzie w diabły (na co zwraca mu uwagę jeden z podwładnych, który wskazuje dobry moment na porzucenie tego pomysłu). Z kolei Kirk może nie jest tak rozwinięty, ale po pierwsze nie działa sam, a po drugie ma ogromne doświadczenie, co widać choćby w finałowej konfrontacji między Enterprise i Reliant.

Aktorstwo stoi o oczko wyżej niż w poprzednim filmie. Nawet William Shatner wyzbył się swoich serialowych manieryzmów, dzięki czemu interakcje między postaciami są bardziej spójne. Podobno Ricardo Montalban po otrzymaniu propozycji ponownego wcielenia się w Khana poprosił o taśmę ze swoim pierwotnym występem, by móc ponownie wejść w skórę swojego bohatera. Śmiem twierdzić, że nie tylko mu się udało, wręcz przerósł sam siebie. Oprócz samego sposobu myślenia musiał też uwzględnić te 15 lat między dwoma spotkaniami i jak ten czas oraz jego wydarzenia wpłynęły na psyche Khana.

Film został zremasterowany na rzecz współczesnych nośników, dzięki czemu obraz jest ostrzejszy, całość przyjemniejsza w odbiorze, a przy tym kolorystykę potraktowano tak, że nic nie wygląda nienaturalnie (nawet proste animacje komputerowe pokazujące efekt Genesis).

Tradycyjnie na koniec, jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do kwestii: wersja reżyserska vs. kinowa. Nie mam pojęcia, po grzyba zdecydowano się na usunięcie raptem trzech minut z groszami. Co prawda drastycznie niczego nie zmieniają, ale jak ktoś już wyłapie te różnice (a nie jest to trudne), nie pozbędzie się poczucia, iż film stał się bardziej „mięsisty” i nie pozostawia wątpliwości odnośnie kilku postaci oraz wydźwięku paru scen.

Jedną z największych zalet Gniewu Khana jest jego samowystarczalność. Nie trzeba znać poprzedniego filmu, ba, któregokolwiek serialu, by cieszyć się widowiskiem. Jest to klasyka nie tylko w uniwersum Star Trek, ale także całym gatunku s-f. Moja ocena: 6- (minus w ramach focha za wycięcie tych paru linii, które niespecjalnie wydłużają seans, a pasują do swoich scen, jak ulał).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz