Wydane w 1977 roku Gwiezdne wojny sprawiły, iż każde studio dostrzegło potencjalny zarobek w gatunku s-f (lub pochodnym). Przez co doczekaliśmy się multum bezczelnych naśladowców, kilku niedocenionych produkcji starających oderwać się od Star Wars, a także tytułów, które w przyszłości miały zaowocować czymś na większą skalę (Battlestar Galactica). Dla Paramount była to okazja, żeby odgrzebać Star Treka, a dla autorów, przez wzgląd na budżet, zafundować mu oprawę, na jaką zasługiwał, a jakiej nie doczekał jako seriale fabularny i animowany.
Widowisko rozpoczyna się atakiem trzech statków Klingonów na nieznany obiekt, który bez problemu dezintegruje je wszystkie. Następnie rusza w linii prostej na Ziemię. W międzyczasie dowiadujemy się, co dzieje się z załogą Enterprise, która po zakończeniu pięcioletniej misji rozdzieliła się. Spock poddaje się rytuałowi Kolinahr, Kirk jest admirałem, Scotty oczekuje nowego kapitana na wciąż kończonym Enterprise, Uhura, Chekov i Sulu nadal służą na mostku, Bones poprzysiągł nigdy nie wrócić do Gwiezdnej floty, Sęk w tym, że Enterprise jest jedynym statkiem, który może przechwycić nieznany obiekt, więc niezależnie od jego stanu zostaje poddany mobilizacji i rusza w kolejną podróż.
Od samego początku widać sypnięcie kasą: modele statków są szczegółowe, pomieszczenia i dekoracje duże, kostiumy nie są zlepkiem kolorowych szmatek, często korzysta się z efektów specjalnych przyzwoitej jakości, a liczni statyści sprawiają, że dane miejsce żyje. Niestety, odbija się to też na seansie – hurtowo stosowane zbliżenia, powolne przeloty i pokazywanie jednej sceny z kilku ujęć sprawiają, że podziw dość szybko zmienia się w znużenie. Do tego ciężko nie odnieść wrażenia, iż ktoś na siłę próbuje przebić jednocześnie Star Wars i 2001: Odyseję kosmiczną.
Fabuły wystarcza w zasadzie na tyle, ile trwał odcinek klasycznej serii, ale przez wzgląd na wyżej wymienione patenty seans trwa dwa razy dłużej. Natomiast sam pomysł jest ok, choć jakoś tyłka nie urywa. Głównie dlatego, że w momencie, gdy Kirk robi w finale wszystko, by odwlec nieuniknione, widz już 20 minut wcześniej wpada na pomysł, jak to rozwiązać. Co jest zabawne, to że trik z przekręconą nazwą antagonisty zastosowano również wiele lat później choćby w Captain Marvel.
Aktorsko jest dokładnie odwrotnie do fabuły. Większość aktorów (a dodajmy, że wraca cała stara obsada) gra inaczej, bliżej standardów kinowych. Są chyba ze dwa wyjątki, w tym William Shatner, którego kreacja nie jest zła, ale widać naleciałości z serialu.
Gdy dawno temu oglądałem The Motion Picture, byłem tak znudzony, że dawałem mu z marszu 2. Dziś… jest w sumie niewiele lepiej. Doceniam więcej aspektów, w tym fenomenalną muzykę (główny motyw wykorzystano potem w wejściówce do serialu Star Trek: The Next Generation), ale film bardziej przypomina demo techniczne niż właściwą produkcję. Zabrakło szlifów i dokręcania śrub, przez co zamiast dobrego widowiska dostajemy nudnawego średniaka. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz