niedziela, 25 maja 2025

Like a Dragon: Yakuza – Season 1

Gdy zapowiadano ten serial, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony lista japońskich nazwisk przy realizacji robiła wrażenie, z drugiej Yakuza nie miała szczęścia do adaptacji filmowej, zaś ta dobra, teatralna, jest mniej znana. Niestety, obawy były w większości uzasadnione.

Pomimo iż serial wyszedł niedawno (czyli ma do dyspozycji większość dorobku serii), kompletnie olał wydarzenia Yakuzy 0, czym na dzień dobry kompletnie rozpieprzył linię czasową. Chwilę potem poskakał po jej resztkach za pomocą tego, czym zajmowali się bohaterowie już na samym początku, a na koniec spalił pozostałości na wiór jedną rozmową. To wszystko w ciągu kilkunastu pierwszych minut pierwszego odcinka. Dalej było gorzej. Ja rozumiem, że serial ma także nazwę Ryû ga Gotoku ~Beyond the Game~, ale w moich oczach to nie usprawiedliwia kolosalnych zmian w fabule. Czego oczekiwać? Z gier trafiło tu trochę postaci, miejsca akcji, kilka relacji, kilka wydarzeń i kilka dat. Cała reszta? Fanficowa wyobraźnia autorów serialu.

Zacznę od wspomnianej rozmowy, bo to ona sprawiła, iż porzuciłem całą nadzieję. Kazuma, Nishiki, Yumi i Miho mają ochotę opuścić sierociniec i swojego nudnego opiekuna. W oryginale Kiryu i Nishikiyama byli tak zafascynowani przynależnością „ojca” do yakuzy, że sami się pchali w jej szeregi. Od zawsze mieli do niego szacunek i chcieli, by był z nich dumny. Tutaj? A idź pan w cholerę – mniej więcej taką mają postawę. Kiryu potem stara się odkręcić całą aferę już przed głową rodziny Dojima i zapewnia, że służyła ona wyłącznie zaprezentowaniu jego możliwości i chęci dołączenia do klanu Tojo, lecz nadal nie ma to nic wspólnego z Kazamą, bo o jego przynależności do organizacji dzieciaki nie wiedziały aż do momentu pojawienia się bandytów w sierocińcu.

Ramy czasowe kompletnie popaprano. Wg serialu bohaterowie byli wciąż w sierocińcu w roku 1995, podczas gdy Kiryu i spółka byli już dorośli pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to miały miejsce wydarzenia z Yakuzy 0. Co więcej, Kiryu nigdy nie deklarował chęci zostania Smokiem Dojimy. Doszło do tego, bo nastukał Shibusawie, który chciał być za takiego uważany. Jedyne, co się czasowo zgadza, to osadzenie teraźniejszych wydarzeń w 2005, kiedy działa się większość akcji z Yakuzy/Yakuzy Kiwami. Z kolei bar Serena nie był frontem dla działalności przestępców. Ba, wierchuszka rodziny Dojima nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Dopiero Nishikiyama spierdzielił neutralność tego miejsca. A Millennium Tower wygląda jak jakiś koszmarek stworzony przez Tima Burtona dla Clampa z Gremlins 2.

Zanim przejdę dalej, chciałbym zwrócić uwagę, iż mam za sobą już dwa akapity narzekań i wszystko na podstawie pierwszej połowy pierwszego odcinka. Wracając do tematu – postaciom pobocznym również rozwalono biografię oraz wizerunek. Np. taki Date wygląda tak ze 20 lat młodziej niż powinien. Zamiast zniszczonego przez życie i przemielonego przez system weterana policji dostajemy nie mogącego usiedzieć na tyłku przeciętniaka, który nie rzuca się z motyką na słońce tylko dlatego, że Kiryu mu nie przytaknął. Shibusawa cierpi na ten sam przypadek, co teatralny (swoją drogą dobór serialowego też jest od czapy) Shimano – zamiast smukłego cwaniaka, który stanowił wyzwanie dla Kiryu i zaplanował nie lada intrygę, mamy niskiego grubasa dokonującego prostackiego włamania do sejfu… Można by tak długo wymieniać. Majima, który ma wciąż oboje oczu w 1995 i jest go piekielnie mało nawet jak na drugi plan, Taiga, który NIE siedzi w więzieniu i zachowuje się wieśniacko. Zresztą Goro wcale nie wypada lepiej, ma może jedną scenę bliską grom. W pozostałych jest takim samym burakiem (nie czubkiem) co Saejima.

Na plus na pewno policzę aktorów wcielających się w role Kiryu i Nishikiyamy. Nie są może idealnym odzwierciedleniem swoich odpowiedników z pierwowzoru, ale ich manieryzmy oraz transformacja z głupich gnojków w członków yakuzy jest świetna. Ich spojrzenia spode łba pasują do natury widowiska i faktycznie mogłyby być tymi, którymi raczą nas bohaterowie z gier. Przy czym muszę podkreślić, że aktorzy teatralni (Eiji Takigawa jako Kiryu i Gaku Sano jako Nishiki) byli lepiej dobrani. Zwłaszcza Takigawa, który swoją posturą górował nad wszystkimi i z twarzy było mu bliżej do Kazumy.

Od strony wizualnej jest całkiem przyjemnie. Fikcyjna Japonia i wersja live-action Kamurocho przykuwają wzrok. Da się z nich wyłuskać odrobiny klimatu. Z muzyki… nie pamiętam nic. Podczas gdy z gier kojarzę piosenki z karaoke, utwory otwierające i pojedyncze z niektórych części (np. motyw przewodni Kuze).

Zawiodłem się na scenach akcji. Z jednej strony te zawarte w show potrafią zrobić wrażenie swoją efektownością i brutalnością. Z drugiej jest ich podejrzanie mało jak na tak napakowaną franczyzę. Do tego niektóre z nich (np. finałowe mordobicie między Kiryu i Nishikiyamą) nie wzbudziły we mnie żadnych emocji (podczas gdy to samo starcie w Yakuza Kiwami genialnie oddawało to, o jak osobistą stawkę się toczy).

Fabuła sama w sobie nie jest zła, jeśli nie zna się oryginału. Ot, ktoś kradnie sporą sumę (10 miliardów jenów), jest kilka frakcji, które chcą ją odzyskać, w przeciwnym razie dojdzie do rzezi. Intryga nie jest skomplikowana, co może stanowić plus dla osób oczekujących niezobowiązującej rozrywki i minus dla widzów, którzy szybko rozgryzą, co się stało i będą się nudzić.

Bez znajomości gier i z jako taką tolerancją na klimaty gangsterskie w realiach Japonii serialową Yakuzę da się obejrzeć, lecz może to być męczące. W tym wariancie daję: 3. Niestety, jeśli nastawiać się na adaptację, to jest tu tyle zmian, spłycania i nieznajomości materiału źródłowego, że szkoda czasu oraz nerwów. Zmarnowany potencjał, który oceniam na: 2.

niedziela, 18 maja 2025

The Last Half of Darkness (1989)

Ciotka głównego bohatera była wiedźmą voodoo w Nowym Orleanie. Jej głównym zajęciem było warzenie mikstur, dzięki którym pomagała przyjaciołom i sąsiadom. Po jej śmierci otrzymujemy spadek w postaci jej całej posiadłości, ale są dwa warunki, które musimy spełnić. Po pierwsze -  musimy dokończyć prace nad ostatnią miksturą ciotki, a po drugie – trzeba wyjaśnić okoliczności jej śmierci. Gra zaczyna się w momencie, gdy pewnej upiornej nocy zmierzamy ku posiadłości. Z daleka dostrzegamy światło na górnych piętrach rzekomo opuszczonego domu.

The Last Half of Darkness jest prostą przygodówką z widokiem z perspektywy pierwszej osoby. Niewiele więcej da się powiedzieć. Grafika jest niemal umowna (choć kolorystykę dobrano ciekawie, gdyż jeśli coś ma kolor inny niż dominujący granatowy, na pewno będzie istotne), zaś układ interfejsu bardziej kojarzy się ze starymi RPGami wydanymi przed 1990 pokroju The Bard’s Tale, Dragon Wars lub Pool of Radiance, niż kierunkiem obranym np. przez Sierrę Entertainment. Oprawę wizualną dopełniają liczne i stosunkowo szczegółowe opisy pozwalające wczuć się w atmosferę opowiadanej historii. Co ciekawe, podobnie jak gry Sierry, tak i TLHoD ma system postępów mówiący nam, ile zostało do końca gry. Jednak zamiast kilku setek punktów tu będziemy zbierać dolary… w liczbie 13. Tak, jest to bardzo krótka gra, ale są ku temu powody.

Pierwotnie TLHoD był wydany w formie shareware, czyli jako pełny program, który można było legalnie kopiować i udostępniać bez uiszczania jakiejkolwiek opłaty. W przypadku TLHoD dowcip polegał na tym, iż był to tylko pierwszy rozdział zakończony cliffhangerem. Drugi należało już sobie zamówić/kupić. Ciekawostką jest to, iż po latach autor nadal rozwija tę serię. Niniejszą część oraz jej sequel można w pełni legalnie pobrać z jego strony (oraz pierdyliarda innych poświęconych tematyce retro i abandonware).

Jak już wspomniałem wcześniej, zagadek jest niewiele, a większość z nich nie sprawi problemu. Więcej krwi napsuje system zapisu i wczytywania postępów, który każdorazowo prosi o wpisanie nazwy pliku. Niby dlaczego? Bo ta gra zgodnie z ówczesną tradycją potrafi zabić. Jest tam kilka sytuacji, w których postać ginie. Kilku z nich da się uniknąć, jedna jest wplątana w mechanikę i jeśli nie jesteście gotowi, zablokuje wam dalszy postęp. Fakt, nieco wcześniej pojawia się informacja o nadchodzącym zagrożeniu, ale łatwo ją zignorować/potraktować jako część klimatu i utknąć. Dla równowagi w grze pojawia się też scena świadcząca o tym, iż upłynęło trochę czasu/poczyniliśmy postęp i da się ją świadomie (lub nie) ominąć bez szkody dla nas.

Ciężko mi polecić tę grę komukolwiek poza maniakami starych przygodówek (a i to raczej jako ciekawostkę). Dla mnie ma ona istotne znaczenie, gdyż przyczyniła się do rozwoju zamiłowania do nawiedzonych domów oraz nauki języka angielskiego. Przy tej grze dosłownie siedziałem z olbrzymim starym słownikiem i tłumaczyłem słowo po słowie. Ostatecznie za dzieciaka jej nie ukończyłem. Dopiero po powrocie po latach nadrobiłem ten brak, zaś teraz przypominam sobie o tym tytule, gdyż autor właśnie wypuścił nową odsłonę serii. The Last Half of Darkness dostaje: 3+.

niedziela, 11 maja 2025

Cobra Kai – Season 6

Gdyby serial skończył się na poprzednim sezonie, nie miałbym pretensji. Co prawda zostało kilka furtek, którymi można było pójść dalej, lecz w tym wypadku zamiast raźnym krokiem, przez furtki się przeczołgano…

Kolejny turniej, tym razem na większą skalę. Antagoniści dzielą się na dwie frakcje, co oznacza, że muszą pokonać nie tylko Miyagi-Do, lecz także tych drugich. W rezultacie otrzymujemy nowych przeciwników i dupków.

Z rzeczy, które mi się podobały: całkowite domknięcie WSZYSTKICH wątków. Od potencjalnego romansu między Chozenem i Kimiko, przez relacje Kim Da-Eun z jej dziadkiem, po zemstę Kreese’a. Doceniam to, że wyczerpano pulę postaci (serio zdołano jeszcze coś wycisnąć z The Karate Kid part 3) oraz wątków. Darowano sobie kompletnie jakiekolwiek nawiązania do The Next Karate Kid. Generalnie zamknięcie starych pomysłów i wrzucenie kompletnie nowych – to jest przeważnie na plus.

Trochę waham się odnośnie wątku Kreese’a, gdyż w tej warstwie przewija się sporo uczłowieczania łotrów, za którym nie przepadam. W ostatnich czasach w popkulturze starano się wytłumaczyć działania każdego złodupca, podczas gdy w wielu przypadkach sprawdza się po prostu stwierdzenie, iż ktoś jest czubkiem i/lub zły do szpiku kości. Tyle dobrego, że nie przerzucono tego na wszystkich antagonistów. Np. Terry Silver na moment ma naprawdę przyziemne oblicze, gdy mówi w kontekście choroby (nie powiem czyjej), ale nawet jeśli to prawda, to w ostateczności jest to tylko jeden ze środków do osiągnięcia celu. Wracając do Kreese’a – jeśli mu kibicowaliście i chcielibyście go więcej – to jego występ powinien wam przypaść do gustu. Martin Kove, zwłaszcza w scenach z Zabką daje konkretny popis aktorstwa.

Trzecią kategorią są pomysły, które w ogóle mi nie podeszły. Wszystkie zmiany wciskane w stabilną i rozwiązaną sytuację niepotrzebnie wydłużają seans (co brzmi kuriozalnie przy tak krótkich odcinkach). Do takowych zaliczam wątek z matką Tory, konflikt na linii Demetri-Hawk, czy nagle odkryta przeszłość pana Miyagi sprawiająca, iż Daniel traci pewność siebie. Ten ostatni motyw ciągnie się najdłużej, marnuje czas widza tanim efekciarstwem, a na koniec wychodzi na jaw, iż obawy były zbędne, można przywrócić status quo. To już pijany Chozen i wściekły Mike Barnes mieli więcej sensu.

Mam wrażenie, iż przez wzgląd na tę trzecią kategorię szósty sezon Cobra Kai oglądało mi się najsłabiej, przez co mimo pozostałych pozytywów (dodając jeszcze walki i zakończenie) daję 3+. Mniej wybredni mogą podciągnąć ocenę do 4.