piątek, 12 września 2014

Robot Jox

Miałem to szczęście (a przynajmniej uważam to za szczęście), że dzieciństwo przypadło mi na polską erę VHS. Wypożyczalnie kaset video były normą, a każde wypożyczenie sprawiało ogromną radochę. Do tego niektóre z osiedlowych wypożyczalni miały fajny, specyficzny klimat. Oprócz hiciorów i klasyków, półki uginały się pod naporem szmiry, kina niszowego, niskobudżetowego i trafiającego do bardzo wąskiego grona odbiorców. Naturalnie, byli i tacy, którzy oglądali wszystko, jak leci, ale to inna bajka. Każda z kaset zawierała także kilka zwiastunów. Nie przypomnę sobie, gdzie widziałem zwiastun Robot Joxa, ale to właśnie on spowodował, że dzieciak zafascynowany Transformerami koniecznie chciał to obejrzeć. Roboty sterowane przez ludzi, odzwierciedlające ruchy swoich pilotów – no który małolat nie wydałby kieszonkowego, byle wyrwać kasetę dla siebie? Dodajmy, że jeśli spośród okolicznych wypożyczalni tylko jedna ją miała i tylko w jednym egzemplarzu, polowanie na nią stawało się osobnym przeżyciem.

Jeśli chodzi o tło fabularne, to nie jest jakoś specjalnie porywające. Ot, była sobie wojna nuklearna, po której stwierdzono, że wojen więcej nie będzie. Zamiast tego o poszczególne terytoria będziemy się tłuc w wielkich robotach. I tak powstał Choca… tfu, Robot Jox – pilot zasiadający za sterami wielkiego mecha. O dziwo, po wojnie ostały się tylko 2 frakcje, które ciężko nazwać państwami, ale nietrudno zidentyfikować z Rosją i USA.

RJ zestarzał się niesamowicie szybko. W zasadzie zaraz po swojej premierze. Po pierwsze, twórcy (konkretnie Joe Haldeman i Stuart Gordon) non-stop ze sobą walczyli. Jeden chciał poważnego widowiska s-f z komentarzem politycznym, nawiązującym do zimnej wojny, drugi chciał odpowiednika live-action kreskówek o Transformerach (które zresztą były główną inspiracją). Proces produkcji wydłużył się do tego stopnia, że gdy film wreszcie ujrzał światło dzienne, o zimnej wojnie nikt nie chciał słyszeć, a Transformery odeszły do lamusa. W rezultacie otrzymaliśmy widowisko, które próbuje być poważne, ale zostaje zarżnięte przez słabe dialogi oraz niekonsekwentność.

Na szczęście jest też druga strona medalu. Zwolenników kiczu charakterystycznego dla przełomu lat '80 i '90 na pewno zadowoli oprawa, jak i wspomniane dialogi. Jako że w tym okresie nie było grafiki komputerowej, wrzucanej w ilościach hurtowych, twórcy efektów specjalnych musieli się porządnie wysilić, by walki robotów jakoś wyglądały. I pomimo, iż bez trudu da się rozpoznać, co jest plastikowe, gdzie nakładają się różne plany, a co jest poklatkowe, efekt końcowy może robić wrażenie. Zwłaszcza, że obraz jest tak dynamiczny, jak tylko pozwoliły warunki.

Tak więc ocena zależy od naszego nastawienia. Jeśli nastawimy się na lekką rozpierduchę, z niepotrzebnym kacem moralnym w środku oraz kiczem godnym okresu produkcji, Robot Jox zasługuje na 4-. Natomiast jeśli celujemy w bardziej poważne i efekciarskie widowisko, będące starym odpowiednikiem Pacific Rim, to nie ten adres. Wtedy RJ jest przeciętnym filmem z niezłym, ale niewykorzystanym pomysłem. W tej wersji dostaje: 3.

P.S. Niezależnie od nastawienia i oceny, zakończenie jest tak głupie, że brak słów.

sobota, 30 sierpnia 2014

The Walking Dead: Season 2

Uwaga, tekst będzie zawierał kilka małych spoilerów dotyczących wydarzeń z Season 1.

W Season 2 grałem 2 razy (choć przyznam się, że drugie podejście podniosło mi ciśnienie do tego stopnia, że go nie ukończyłem): pierwszy, gdy dostępne były 3 odcinki i do końca byłem na bieżąco; drugi, gdy mogłem zagrać we wszystkie jeden po drugim. Nijak nie poprawiło to wizerunku gry w moich oczach.

Na początek powiedzmy sobie jasno, z 400 Days taki pomost między sezonami, jak z koziej dupy trąba. Postacie z tego odcinka specjalnego pojawiają się W TLE. Dosłownie 2 z nich mają jakąś większą rolę do odegrania, z czego jedna tylko przez jeden odcinek. Ale to nie koniec absurdów. 2 postacie, do których Clementine, nasza główna bohaterka, miała dołączyć, znikają w przeciągu 15 minut pierwszego odcinka. Z czego jedna z nich w tak idiotyczny sposób, że można przyładować głową w klawiaturę z zażenowania. Kolejną niespodziankę tego typu ma dla nas drugi odcinek, w którym dowiadujemy się, że Kenny przeżył, niezależnie od jego losu w S1 (a trzeba dodać, że było tam co najmniej kilka opcji, po których gracz spodziewał się pewnej śmierci tej postaci…).

Moim głównym problemem z TWD jest źle dobrana konwencja. Pasuje ona do takich tytułów, jak The Wolf Among Us, bo tam sam rodzaj opowieści jest liniowy. TWD to z założenia historia o przetrwaniu, a w takim wypadku lepszy jest sandbox, gdyż daje więcej możliwości. W przypadku liniowego opowiedzenia historii o przetrwaniu zamiast skupiać się na emocjach, zacząłem wyliczać idiotyzmy każdej sceny/sytuacji. Zresztą nie ma co przesadzać z tymi emocjami. Jak tylko Clementine wyrywa się z okowów pierwszego sezonu, jest rzucana od grupki do grupki. Niby to jest jedna grupa, ale ciągła rotacja w składzie sprawia, że nie odbiera się jej w ten sposób. Postacie giną jedna po drugiej, do nikogo nie zdążymy się przywiązać.

W ogóle samo traktowanie naszej bohaterki jest paskudne. Wszyscy próbują nią manipulować, wywrzeć presję, naciskać, by opowiedziała się po którejś ze stron, a gdy faktycznie dziewczyna chce sama z siebie coś powiedzieć, otoczenie reaguje: nie wtrącaj się, dorośli rozmawiają. Ponadto, czego byśmy nie wybrali, ktoś będzie miał nam to za złe, do tego w naprawdę gówniarski sposób.
Jakby tego było mało, gra posiada jeszcze wiele innych, irytujących drobiazgów. Np. przy całej palecie ciemnych kolorów, wyblakłe, czerwone strzałki w sekwencjach QTE są słabo widoczne i dopiero ekran: „You’re dead” uświadamia nam, że coś przeoczyliśmy. Albo kiepsko reagująca mechanika przeciągania, nijak nieprzystosowana do czułości myszy. Niektóre piosenki z napisów końcowych, wciśnięte, jako tanie wyciskacze łez. Do tego żadnych z animacji typu: previously on TWD, next time on TWD, albo wspomnianych napisów, nie można przerwać… Jeszcze 2 pierwsze przeżyję, bo Telltale Games ma to we wszystkich swoich grach, ale napisów już nie mogę przeboleć, bo taki The Wolf Among Us przerywa je na zawołanie, a TWDS2 już nie… Na deser dostajemy problemy z odblokowywaniem osiągnięć, połączeniem z serwerami twórców gry (bez którego nie da się grać) oraz losowe wywalanie się podczas uruchamiania.

Aktorstwo jest mocno nierówne, zgrzytają przede wszystkim nowe postacie. Perełką na pewno jest obecność Michaela Madsena, którego bohater jest jedną z najbardziej antypatycznych osób w ogóle, ale nie da mu się odmówić wyrazistości.

Jedyne momenty, o których mogę się wypowiedzieć pozytywnie, to kilka scen z pierwszego odcinka sezonu oraz drugie tyle z ostatniego. W pierwszym mamy np. amatorskie zakładanie szwów, które przy obecnej oprawie graficznej nie wygląda poważnie, ale po dorzuceniu krzyków Clementine sprawia, że gracz odruchowo krzywi się z bólu. Z kolei ostatni odcinek posiada tę zaletę, że wybory w ostatniej scenie (tak, tylko scenie, nie całej grze…) prowadzą do RÓŻNYCH zakończeń. I o ile niektórzy z graczy dali się ponieść emocjom na tyle, że do tej pory trwają batalie o to, który koniec jest kanoniczny, o tyle można zakładać, że jeśli Season 3 w ogóle powstanie, to pewnie zrobi kompletny reset, albo wprowadzi nowego bohatera.

Jeśli ktoś lubił Season 1, to S2 na pewno przynajmniej spróbuje. W moim odczuciu drugi sezon TWD jest dużo słabszy, a typowo sandboxowe tło wydarzeń tylko uwypukla wszystkie braki w scenariuszu, postaciach i samej opowieści. Moja ocena: 2+.

sobota, 2 sierpnia 2014

Guardians of the Galaxy

Pozamiatane. Serio mówię, DC ma przechlapane na arenie kinowej. Marvelowi udało się zrobić film o kompletnie nieznanych szerszej widowni postaciach, wcisnąć naprawdę geekowskie odniesienia do komiksów oraz bardziej przystępne do popkultury i sprawić, że jakieś 90% widowni bawiło się dobrze.

Dla osób, które nie czytają komiksów Marvela, ale kojarzą inne rzeczy wiązane z naszą „subkulturą”: wyobraźcie sobie, że ktoś wrzucił do miksera uniwersum Mass Effect i Firefly, a następnie kazał barmanowi z knajpy Marvel zrobić z tego drink. A że wspomniana knajpa ma własną specyfikę, to przepis potraktowała po swojemu. Nie licząc ekspozycji, która może być bełkotem nawet dla kogoś znającego marvelowski movieverse, cała reszta jest tak uniwersalna, że nie ma się co dziwić, iż większość widowni ma radochę.

Nie będę bawił się w opisywanie fabuły, zostawię tylko 2 najważniejsze rzeczy, wokół których się kręci: powstanie Strażników, kolejny infinity stone. Starczy? Starczy. Cała reszta to mniej lub bardziej poważne sceny z przeolbrzymią ilością humoru. Właśnie te niby poważne sceny, taki naprawdę sztuczny i przewidywalny dramat, to najsłabsza strona filmu. Kolejną będą role Zoe Saldany, Dave’a Bautisty oraz Lee Pace’a. Gamora w wykonaniu tej pierwszej jest tak sztywna, że można mieć przebłyski z Avatara. Dave z kolei dopiero rozkręca karierę aktorską, więc w sumie źle nie jest, ale do dobrego też mu daleko. No i na koniec Lee Pace, którego Ronan jest bardziej wyrazisty od postaci Ecclestona z Thora 2, ale niestety, ile by ten pan się nie starał, ma zwyczajnie za mało czasu, żeby zabłysnąć, co wciąż pozostawia nas z jedynym naprawdę wyrazistym adwersarzem, jakim jest Loki. Może ta lista minusów jest ciut długa, ale na tle całego seansu jest to zwykłe czepialstwo z mojej strony. Cała reszta jest przezabawna, dynamicznie zrealizowana, efekciarska wizualnie i podparta rewelacyjną ścieżką dźwiękową. Cholera, przez cały film nie miałem ani jednego momentu, w którym chciałem narzekać na 3D. Gratuluję też twórcom za uwzględnienie czegoś niby oczywistego. To, że kosmici przeważnie kumają po angielsku, to już norma w kinematografii i nie tylko. Jednak nie oznacza to, że zawsze powinni być zorientowani w 100% w ziemskich zwyczajach. Tutaj stanowi to jeden z pretekstów do wprowadzania uber zabawnych sytuacji.

Mimo długawej listy tego, co mi nie podpasowało, bawiłem się świetnie. Strażników polecam tak fanom filmów Marvela, jak i tych lekkich z gatunku s-f. Moja ocena: 5-.