Kiedy w 2005 roku wyszedł film Constantine, w którym pierwsze skrzypce grał Keanu Reeves, nie miałem pojęcia o istnieniu komiksu. Dopiero jedna znajoma uświadomiła mi istnienie takiego tytułu, jak Hellblazer. Pomijając poziom adaptacji, film oglądało mi się całkiem dobrze. Najpewniej przez to, że poznałem te dwie wersje postaci w odwrotnej kolejności. Udało mi się przeczytać kilka pojedynczych numerów komiksu, ale pomimo ciekawego pomysłu i jeszcze lepszego protagonisty lektura mnie nie porwała.
Przewijamy zegar do roku 2012, w kinach rządzą Avengers. Od tego momentu każdy chce kawałek superbohaterskiego tortu, który będzie zarabiał. Wytwórnie telewizyjne i filmowe chwytają się dowolnych, w miarę rozpoznawalnych pozycji, byle tylko dorwać się do koryta. Ktoś przypomniał sobie o Johnie i tak powstał serial dla stacji NBC. Niestety, od samego początku miał pod górkę, bo nie dość, że musiał rywalizować z trykociarzami, to i na polu detektywów/łowców zjawisk nadnaturalnych miał konkurencję w postaci choćby Supernatural, Grimm, Sleepy Hollow. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te produkcje różnią się znacząco, ale i tak się je porównuje, a że dany widz dysponuje ograniczoną ilością czasu, nie będzie się rozdrabniał (nie licząc wyjątków). W rezultacie Constantine skończył się na jednym sezonie (prawie, ale o tym później), a pozostałe serie miały ich co najmniej cztery.
To tyle tytułem wstępu. W sezonie upchnięto 13 odcinków, w trakcie których będziemy śledzić poczynania Johna, jego towarzyszy oraz anioła stróża. Większość odcinków da się oglądać bez znajomości pozostałych, ale na pewnym etapie wątków wiążących całość robi się tyle, że fabuła danego odcinka schodzi na drugi plan. Atmosfera widowiska jest stosunkowo ciężka, akcja potrafi zaskoczyć brutalnością i bezpardonowością, a wszystko podkreśla świetna gra aktorska, muzyka (Bear McCreary!) i dbałość o część wizualną. Generalnie, dopóki fabuła nie zaczyna rozlewać się między odcinkami, Constantine przypomina antologię horroru, która, zważywszy na formę serialu, jest niczego sobie. Problemy zaczynają się piętrzyć, gdy zestawić serię z komiksem. Nie jestem znawcą tego drugiego, ale gdyby porównać obie wersje choćby powierzchownie, protoplasta jest jeszcze cięższy w odbiorze. Tam Constantine jest znacznie większym dupkiem i egoistą. Bardziej przypomina cwaniaka, któremu sztuki magiczne wychodzą niby przypadkiem, nie obnosi się, jak serialowy odpowiednik, ze swoimi umiejętnościami na lewo i prawo (w serialu postać Matta Ryana ma wizytówki z nadrukiem: Master of the Dark Arts). Jeśli miałbym podsumować tę kwestię, to zarówno wizualnie, jak i merytorycznie Matt Ryan (gracze mogą go kojarzyć z roli Edwarda Kenwaya w Assassin’s Creed IV: Black Flag) i jego show jest bliższy oryginałowi, niż Keanu Reeves i Shia LaBeouf krzyczący o lustrze z wkurwionym demonem, ale nadal sporo w nim ugrzecznień (niewiele brakowało, by stacja usunęła jeden z nawyków postaci – palenie papierosów), co można sprawdzić w odcinkach adaptujących fabułę z komiksów (były przynajmniej dwa).
Z ciekawostek należy wymienić obecność choćby Jima Corrigana, który w komiksach DC staje się Widmem (Spectre), do czego aluzja pada nawet w serialu. W jednym z odcinków pojawia się też aktorka, która obecnie w Arrow gra rolę Dinah Drake. Dlaczego wspominam akurat o tych dwóch? Już wyjaśniam. Największą wadą serialowego Constantine’a jest jego urwane zakończenie. Gdy było już wiadomo, jaki los czeka widowisko, do akcji wkroczył Stephen Amell – Oliver Queen z serialu Arrow. Dzięki jego działaniom John w wykonaniu Ryana trafił na początek na występy gościnne w czwartym sezonie Arrow, potem wrzucono go do trzeciego sezonu Legends of Tomorrow, a ostatecznie pojawi się w solowej serii animowanej, która, podobnie jak Vixen, będzie integralną częścią Arrowverse. Co prawda pierwszy sezon Constantine nie był planowany jako składowa Arrowverse, ale dorzucam ten tag, gdyż wedle zapowiedzi wersja animowana będzie kontynuowała jego wątki, choć wątpię, by było to jakoś specjalnie satysfakcjonujące. Przeważnie nowy autor chce zrobić coś swojego, a nie ciągnąć pozostałości po kimś. O ile inne „wcielenie” Juliany Harkavy można sobie darować, o tyle obecność potencjalnego Spectre to nie w kij dmuchał.
Szkoda, że nie dokończono / nie zamknięto tego rozdziału w jakiś pełniejszy sposób, ale i tak nie żałuję spędzonego czasu. Moja ocena: 4+.
niedziela, 17 czerwca 2018
niedziela, 10 czerwca 2018
Jurassic World: Fallen Kingdom
Jeżeli ktoś miał pretensje, że Jurassic World to taki Jurassic Park na sterydach, to na Fallen Kingdom niech się lepiej nie wybiera. Ten film to The Lost World na sterydach…
Przy okazji Jurassic World narzekałem, że jeden wątek pozostał nierozwiązany. Po obejrzeniu Królestwa stwierdzam, że powinienem częściej gryźć się w język lub bić po łapach, żeby więcej nie wypisywać takich bzdetów. Fallen Kingdom skupia się tylko na tym wątku i dorzuca wszystko (włącznie z głupimi decyzjami bohaterów i obowiązkowym dzieckiem w składzie), co najgorsze w The Lost World. FK od TLW odróżniają proporcje. W tym drugim większość czasu akcja miała miejsce na wyspie, a końcówka na kontynencie, tutaj jest odwrotnie (włącznie z ilością czasu antenowego Malcolma, którego na ekranie jest teraz tyle, ile Hammonda w tamtej części).
Na plus policzę efekty specjalne, przejrzyście zrealizowane sceny akcji, muzykę oraz nawiązania do poprzednich odsłon serii. Seans 3D można sobie darować, ale jeśli nie ma innego wyboru, to nie jest to najgorszy z filmów zrealizowanych w ten sposób.
Niestety, mimo jakości wykonania oraz przynależności do gatunku charakteryzującego się niezobowiązującą rozrywką, Fallen Kingdom nie potrafi zapewnić tej ostatniej. Dinozaurów jest stosunkowo niewiele (zabieg rodem z niektórych odsłon Transformers Baya), a to, z czym bohaterowie mają do czynienia w finale, przypomina slashery, w których eksperyment naukowy wyrwał się na wolność, a do tego dostał mało czasu antenowego. Jakby bałaganu było mało, ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by całość okrasić wątkiem rodem z… Logana i otwartym zakończeniem.
Fallen Kingdom to w najlepszym wypadku przeciętne widowisko. Tylko od waszej tolerancji na słabsze części serii zależy, jak bardzo może wam się spodobać. W moich oczach FK było głupsze, niż powinno, a zamiast bawić sprawiło, że ziewałem. Moja ocena: 3-.
Przy okazji Jurassic World narzekałem, że jeden wątek pozostał nierozwiązany. Po obejrzeniu Królestwa stwierdzam, że powinienem częściej gryźć się w język lub bić po łapach, żeby więcej nie wypisywać takich bzdetów. Fallen Kingdom skupia się tylko na tym wątku i dorzuca wszystko (włącznie z głupimi decyzjami bohaterów i obowiązkowym dzieckiem w składzie), co najgorsze w The Lost World. FK od TLW odróżniają proporcje. W tym drugim większość czasu akcja miała miejsce na wyspie, a końcówka na kontynencie, tutaj jest odwrotnie (włącznie z ilością czasu antenowego Malcolma, którego na ekranie jest teraz tyle, ile Hammonda w tamtej części).
Na plus policzę efekty specjalne, przejrzyście zrealizowane sceny akcji, muzykę oraz nawiązania do poprzednich odsłon serii. Seans 3D można sobie darować, ale jeśli nie ma innego wyboru, to nie jest to najgorszy z filmów zrealizowanych w ten sposób.
Niestety, mimo jakości wykonania oraz przynależności do gatunku charakteryzującego się niezobowiązującą rozrywką, Fallen Kingdom nie potrafi zapewnić tej ostatniej. Dinozaurów jest stosunkowo niewiele (zabieg rodem z niektórych odsłon Transformers Baya), a to, z czym bohaterowie mają do czynienia w finale, przypomina slashery, w których eksperyment naukowy wyrwał się na wolność, a do tego dostał mało czasu antenowego. Jakby bałaganu było mało, ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by całość okrasić wątkiem rodem z… Logana i otwartym zakończeniem.
Fallen Kingdom to w najlepszym wypadku przeciętne widowisko. Tylko od waszej tolerancji na słabsze części serii zależy, jak bardzo może wam się spodobać. W moich oczach FK było głupsze, niż powinno, a zamiast bawić sprawiło, że ziewałem. Moja ocena: 3-.
niedziela, 3 czerwca 2018
Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 1
Gdy Marvel ogłosił, iż poza filmami zamierza powiększać uniwersum za pomocą innych mediów, cieszyłem się, że ho ho. Miałem wizję, iż niczym w komiksach będziemy mieli przeplatankę. Czasem w TV pokaże się Iron Man, a w filmach usłyszymy nawiązanie do seriali. Niestety, pierwszy sezon Agentów sprezentował mi taki kubeł zimnej wody, że przez długi czas nie mogłem znieść tej serii (zwłaszcza, że moim zdaniem lepszą Agentkę Carter anulowano po dwóch sezonach, a Agentów nie), ale mimo to oglądałem odcinek za odcinkiem. Z perspektywy czasu i większego bagażu doświadczeń mogę śmiało powiedzieć, iż moje początkowe podejście nie było fair. Mało tego, pod względem nawiązań, nie tylko słownych, Agenci spisują się najlepiej ze wszystkich produkcji.
Zanim przejdę do konkretów, muszę wspomnieć, iż nie czytałem ani jednego komiksu poświęconego samej SHIELD. We wszystkich opowieściach, z jakimi miałem do czynienia, agencja była zawsze gdzieś w tle. Tym samym nie mam takiego punktu odniesienia, jak w przypadku np. Spider-Mana. Do rzeczy.
Przy zapowiedziach tego sezonu miałem zagwozdkę, czy serial będzie prequelem? Przyczyną tejże była obecność Clarka Gregga, której po Avengers nikt nie oczekiwał. Nie dość, że Phil Coulson jest jednym z głównych bohaterów oraz dowódcą komórki SHIELD, to akcja ma miejsce po Avengers, a tajemnica jego powrotu jest jednym z ciekawszych wątków.
Pod względem klimatu pierwszy sezon najbardziej przypomina to, jak SHIELD zachowywało się w Thorze oraz The Winter Soldier, tylko tu na ciut większą skalę. Początkowe odcinki starają się nawiązywać do kinowego rodzeństwa, jak się tylko da. Niekiedy są to urywki samych filmów, innym razem rozgrywanie konsekwencji tychże (Thor: The Dark World, Captain America: The Winter Soldier). Do tego dochodzą pojedyncze przedmioty, wzmianki w rozmowach, a raz na X odcinków jakiś występ gościnny (Maria Hill, Nick Fury, Lady Sif). Oprócz tego seria poszerza uniwersum o inne rzeczy znane z komiksów, jak np. postać Deathloka.
Aktorsko najbardziej do gustu przypadli mi Clark Gregg, Ming-Na Wen oraz sporadyczne popisy Samuela L. Jacksona i Billa Paxtona. Seria potrafi nieźle balansować między akcyjniakiem, a częścią szpiegowską, chociaż utrzymywanie w tajemnicy rozpierduchy, jaką robią ludzie w serialu, to bajka na poziomie Transformers Baya, a akcje szpiegów przypominają niektóre średnie tytuły z Bondem. O dziwo, napięcie, jakie autorzy kreują od 17 odcinka wzwyż (czyli wspomniane już konsekwencje wydarzeń z filmu The Winter Soldier) potrafi zaskoczyć.
Moja ocena tego sezonu zmieniała się z biegiem czasu. Gdy rozpoczynałem przygodę z Agentami, ze względu na wybujałe oczekiwania i odczuwaną przez ich pryzmat nudę dawałem serii 2. Osoby bez tych oczekiwań oraz bez jakiejś szczególnej miłości do marvelowego kiczu prawdopodobnie podniosą ocenę do 3 – bo serial nie jest zły, ale na tle rozbuchanych produkcji kinowych prezentuje się przeciętnie. Natomiast jeśli potraktować go jako osobną produkcję, zaś nawiązania jak easter eggi, a nie cel, to jest to solidna pozycja potrafiąca dostarczyć rozrywki. W tym wariancie dostaje: 4.
Zanim przejdę do konkretów, muszę wspomnieć, iż nie czytałem ani jednego komiksu poświęconego samej SHIELD. We wszystkich opowieściach, z jakimi miałem do czynienia, agencja była zawsze gdzieś w tle. Tym samym nie mam takiego punktu odniesienia, jak w przypadku np. Spider-Mana. Do rzeczy.
Przy zapowiedziach tego sezonu miałem zagwozdkę, czy serial będzie prequelem? Przyczyną tejże była obecność Clarka Gregga, której po Avengers nikt nie oczekiwał. Nie dość, że Phil Coulson jest jednym z głównych bohaterów oraz dowódcą komórki SHIELD, to akcja ma miejsce po Avengers, a tajemnica jego powrotu jest jednym z ciekawszych wątków.
Pod względem klimatu pierwszy sezon najbardziej przypomina to, jak SHIELD zachowywało się w Thorze oraz The Winter Soldier, tylko tu na ciut większą skalę. Początkowe odcinki starają się nawiązywać do kinowego rodzeństwa, jak się tylko da. Niekiedy są to urywki samych filmów, innym razem rozgrywanie konsekwencji tychże (Thor: The Dark World, Captain America: The Winter Soldier). Do tego dochodzą pojedyncze przedmioty, wzmianki w rozmowach, a raz na X odcinków jakiś występ gościnny (Maria Hill, Nick Fury, Lady Sif). Oprócz tego seria poszerza uniwersum o inne rzeczy znane z komiksów, jak np. postać Deathloka.
Aktorsko najbardziej do gustu przypadli mi Clark Gregg, Ming-Na Wen oraz sporadyczne popisy Samuela L. Jacksona i Billa Paxtona. Seria potrafi nieźle balansować między akcyjniakiem, a częścią szpiegowską, chociaż utrzymywanie w tajemnicy rozpierduchy, jaką robią ludzie w serialu, to bajka na poziomie Transformers Baya, a akcje szpiegów przypominają niektóre średnie tytuły z Bondem. O dziwo, napięcie, jakie autorzy kreują od 17 odcinka wzwyż (czyli wspomniane już konsekwencje wydarzeń z filmu The Winter Soldier) potrafi zaskoczyć.
Moja ocena tego sezonu zmieniała się z biegiem czasu. Gdy rozpoczynałem przygodę z Agentami, ze względu na wybujałe oczekiwania i odczuwaną przez ich pryzmat nudę dawałem serii 2. Osoby bez tych oczekiwań oraz bez jakiejś szczególnej miłości do marvelowego kiczu prawdopodobnie podniosą ocenę do 3 – bo serial nie jest zły, ale na tle rozbuchanych produkcji kinowych prezentuje się przeciętnie. Natomiast jeśli potraktować go jako osobną produkcję, zaś nawiązania jak easter eggi, a nie cel, to jest to solidna pozycja potrafiąca dostarczyć rozrywki. W tym wariancie dostaje: 4.
Subskrybuj:
Posty (Atom)