niedziela, 11 grudnia 2022

Cobra Kai – Season 5

Nie mam zielonego pojęcia, jakie szkoły kończyli scenarzyści Cobra Kai, ale placówki, które nauczyły ich rzemiosła (lub konkretni belfrzy) powinni dostać jakieś podwyżki i być promowani na potęgę, bo to się w pale nie mieści, żeby dobijać do piątego sezonu i trzymać tak wysoki poziom.

Zacznijmy od tego, że twórcy sami doszli chyba do wniosku, iż poprzednia seria była zbyt rozciągnięta, a niektóre wątki prowadziły donikąd lub stały w miejscu. Co więc zrobiono? Porządek! Podróż Miguela nie ciągnie się nie wiadomo ile. Kilka odcinków i załatwione. Miguel i Robby rozwiązują swoje niesnaski w najlepszy możliwy sposób – obijają sobie gęby, a potem jest ok. Daniel upada na dno, by się od niego odbić. Johnny odkrywa w sobie nowe pokłady odpowiedzialności i można by tak jeszcze długo wymieniać. Myślą przewodnią jest w każdym razie to, że dosłownie wszystkie wątki i postacie znajdują jakieś rozwiązanie swojej sytuacji, dogadują się i zażegnują konflikty. Nawet najbardziej nieznośna i uparta Sam wreszcie idzie po rozum do głowy. Jeśli nie liczyć końcowego cliffhangera, to przebieg tego sezonu jest najbardziej „karatekidowy” ze wszystkich.

Jak zwykle historia czerpie garściami z przeszłych wydarzeń, tym razem wyciągając najdrobniejsze nawet szczególiki z Karate Kid 3. Nie trzeba znać filmu, gdyż i tak otrzymamy stosowne flashbacki, ale zdecydowanie odziera nas to z zaangażowania emocjonalnego. Jednak nawet bez tego stworzone sytuacje, dialogi i interakcje między postaciami z poszczególnych odsłon wypadają rewelacyjnie i niezmiennie bawią, wyczerpując temat. Gdybym miał sobie poteoretyzować na temat Cobra Kai VI, to zgaduję, że tam oprócz zainicjowanego tutaj turnieju oraz wspomnianego cliffhangera, pojawi się także coś z Karate Kid 4 i wbrew pozorom nie będzie to naciągane.

Jedyne, co mi zepsuło przyjemność, to strasznie nierówne tempo. Od początku sezonu czeka się, aż coś dużego walnie. Niezły kaliber trafia się w trzecim odcinku, a potem nagle jakby powietrze uszło i znowu od 5 odcinka widowisko stara się rozkręcić, lecz jakoś napięcia nie czuć i tak już się ciągnie do końca. Nawet w efekciarskim finale, gdy stawka zdaje się przebijać sufit, nie ma obawy o to, że ktoś źle skończy. I tylko z tego powodu daję 4+. Jeśli komuś tempo odpowiada i docenia pieczołowitość, z jaką zrealizowano CKV, może śmiało podciągnąć ją do 5.

niedziela, 4 grudnia 2022

The Terminal List – Season 1

O serialu dowiedziałem się całkiem przypadkiem. Od razu też zaznaczę, że nie czytałem książki o tym samym tytule, autorstwa Jacka Carra. Słowa klucze, które zachęciły mnie do seansu to: dramat wojskowy, spisek i żołnierz próbujący dociec, o co biega, grany przez Chrisa Pratta. Pomyślałem, że jeśli to będzie przynajmniej w połowie tak dobre, jak Reacher, to nie będzie zmarnowany czas. Chcecie krótką wersję? Zbinge’owałem ten serial na 2 posiedzenia.

Pratt wciela się w Jamesa Reece’a, komandosa Navy Seals, który jako jeden z dwóch członków oddziału przeżył zasadzkę na misji. Po powrocie do USA zostaje poddany przesłuchaniu, w trakcie którego wychodzi, iż nie wszystko zgadza się z tym, co zapamiętał. Od tej pory wszystko zaczyna się komplikować.

Najłatwiej porównać The Terminal List do kombinacji The Fugitive, Shootera (z 2007, z Markiem Wahlbergiem) i paru innych motywów. Co odróżnia tę produkcję od wspomnianych filmów, to bezpardonowość. Autorzy nie oszczędzają nikogo, każdy może dostać kulkę. Z jednej strony ma to szokować, z drugiej wpisuje się w motywacje antagonistów. Twórcy doskonale balansują składowymi: od dramy rodzinnej, przez klimaty konspiracyjne, po zamachy i polowania na ludzi. Jeśli gdzieś ma być napięcie – jest. Jeśli gdzieś ma być opłakiwanie – jest.

Jeśli zaakceptujecie tę konwencję, czeka was nie lada rozrywka. Dlaczego piszę o akceptacji? Bo jakkolwiek efekciarska by nie była, zawiera sporo pomniejszych bzdur czy to z powodu ignorowania realizmu, czy to z braku logiki w paru miejscach. Przemęczyć trzeba się też przez fragmenty dwóch pierwszych odcinków, zanim akcja na dobre się rozkręci, a potem przynajmniej jeden moment  bliżej końca sprawi, iż znowu wszystko spowolni. Przy czym to nadal nie są największe problemy tego serialu. Dla mnie problemem było to, że zbyt szybko odsłonięto karty i na sam koniec zostawiono jeden, a i to przewidywalny zwrot akcji. Wspomniane spowolnienie w drugiej połowie również wydaje się być wciśnięte tylko po to, by ustawić kilka postaci, które w ostateczności nie odegrają wielkiej roli. Można to potraktować jako budowanie świata, lecz akurat ten konkretny zabieg wydawał się najbardziej sztuczny.

Największą niespodziankę sprawił mi sam Chris Pratt. Jako że kojarzyłem go przede wszystkim z ról komediowych i prostych filmów przygodowych pokroju Jurassic World, nie oczekiwałem nie wiadomo jakiego popisu, a tu niespodzianka. Okazuje się, że Chris potrafi całkiem przyzwoicie odegrać całą gamę sytuacji, od luzaka spędzającego czas z kumplami, przez PTSD, po żałobę po swoich „braciach w ramionach”. Generalnie dla niego samego warto obejrzeć całość, a dochodzi jeszcze spora grupa postaci pobocznych granych przez mniej lub bardziej znane osoby.

Gdyby Reachera potraktować jeszcze poważniej, mroczniej i starać się wycisnąć minimalnie więcej realizmu, otrzymalibyście właśnie The Terminal List. Na tle wszystkich durnych produkcji, które próbują moralizować widza kompletnymi bzdetami, fajnie jest obejrzeć serial stawiający na nie zawsze lekką, ale jednak rozrywkę. Skupiający się na opowiadaniu historii, angażowaniu akcją i aktorstwem, starających się, by oglądający się nie nudził. Moja ocena: 4+.

niedziela, 27 listopada 2022

Pet Sematary (2019)

Rozumiem zamysł ponownej adaptacji, bo sporo takowych nakręcono i czasami kolejne wypadały lepiej. Najlepszymi przykładami niech będą Dracula i Frankenstein. Problemem w przypadku utworów Kinga jest to, iż rzadko kiedy (jeśli w ogóle) nowe wersje są lepsze od poprzednich. Nie inaczej jest z Pet Sematary.

Smętarz opowiada o losach rodziny Creedów, która przeprowadza się w okolice miasteczka Ludlow. Najważniejszą informacją na samym początku jest to, iż ich dom stoi bezpośrednio przy niebezpiecznej drodze, którą dzień w dzień zapierdzielają tiry. Te ostatnie są przyczyną uśmiercenia wielu zwierzątek okolicznych dzieci. Przez lata kolejne pokolenia małolatów tworzyły cmentarz dla zwierząt, dzięki czemu jakoś godziły się ze śmiercią jako taką. Jednak nie każdemu to pasowało. Ci odmawiający naturalnej kolei rzeczy udawali się za cmentarz, w miejsce skrywające mroczną tajemnicę.

Gdy podchodzi się do książki na świeżo, ma ona szansę nas zaskoczyć (choć nawet wtedy coś tam świta z tyłu głowy). Czym się wyróżnia, to narastającym niepokojem. Czytelnik wręcz czuje, że zaraz dojdzie do czegoś nieprzyjemnego, ale King wydłuża to oczekiwanie do granic możliwości. Natomiast film w pierwszej scenie chlapie krwią, a potem udaje, że dopiero teraz się zaczyna. Napięcie rozwalone w pierwszych sekundach, no gratulacje. Niestety, nawet jeśli ktoś nie zna Smętarza, ale ma pojęcie o horrorach jako takich, szybko doda dwa do dwóch, zanim cokolwiek pojawi się na ekranie. Przez co kolejne punkty fabularne odhacza się pro forma.

Dla osób znających oryginał zafundowano kilka zmian. Tutaj omówię też spoilery, więc jeśli komuś jeszcze zależy na unikaniu tychże, zapraszam do następnego akapitu. Istotną zmianą numer jeden (zaaprobowaną przez samego Kinga) jest zabicie innego dziecka. W oryginale pod kołami ciężarówki ginie Gage, młodszy syn Creedów. Tutaj jeden z autorów uśmiercił Ellie, gdyż jako ojca dziewczynki potencjalna śmierć córki uderzała go mocniej. Z perspektywy widza różnica między książką lub adaptacją z 1989 jest taka jak wybór między Laleczką Chucky, a japońską Klątwą. Przy czym Gage wypada trochę upiorniej. Kolejną zmianą, która była także w pierwszej wersji filmowej, jest brak żony Juda. Szkoda, bo to scena z jej udziałem była przyczyną pokazania Louisowi, co znajduje się za cmentarzem. Najbardziej zaskakującą modyfikacją było jednak zakończenie. Przyznam że pomimo jego niekanoniczności podobało mi się jak diabli. Finałowa scena jest dla mnie dużo bardziej przerażająca niż to, co zaserwował mistrz grozy.

Oba filmy mają podobny czas trwania: godzina i 40 minut. Jednak wersję z 1989 ogląda się szybko, a ta się wlecze. Nie potrafi wygenerować napięcia, zainteresowania, ani przestraszyć. Jest to nudna, rzemieślnicza robota. Najbardziej żal mi autora muzyki, bo to jedyny element, który stara się wywołać jakieś emocje. Podejrzewam wręcz, że gdyby jej użyć do porządnego horroru, zadziałałaby dużo lepiej.

Jeśli już zdecydowaliście się zmęczyć Pet Sematary (2019) i znacie książkę lub poprzednią wersję, to przynajmniej obejrzyjcie go dla samego finału. W przeciwnym razie nie ma sensu się katować i nudzić przez półtorej godziny, żeby cokolwiek odczuć i posłuchać dobrej ścieżki dźwiękowej. Moja ocena: 2+.

P.S. Pochwała muzyki nie dotyczy coveru piosenki Pet Sematary z napisów końcowych, gdyż ta wersja brzmi, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest Pet Sematary zespołu The Ramones, czy (Don't Fear) The Reaper zespołu  Blue Öyster Cult.