Film stworzony na podstawie wątku pod tym samym tytułem. W Polsce ten story arc został wydany przez wydawnictwo Dobry Komiks w 2005 roku. Były to trzy zeszyty napakowane akcją i, niestety, przełożyło się to trochę na jakość filmu.
Ku Ziemi zmierza meteoryt z kryptonitu. Prezydent Luthor wykorzystuje go, by zniszczyć reputację Supermana i wyznacza nagrodę za jego pojmanie. Ta ostatnia prowadzi do licznych potyczek i długich scen bicia po gębach. Z jednej strony dało to duże pole do popisu osobom odpowiedzialnym za animację, z drugiej – może nużyć, choć film nie odbiega długością od pozostałych produkcji DC/WB. Jakość animacji jest pierwszorzędna, kolory żywe. Obsady może pozazdrościć niejedna produkcja z Hollywood.
Przyczepię się do poziomu adaptacji samej opowieści. Wiele wątków w stosunku do komiksowego oryginału zostało zmienionych lub wyciętych. Nie ma śledztwa Batmana, nie ma motywu z podróżą w czasie, wrobienie Supermana wyszło jakoś tak sztampowo, a plan Luthora jest dużo mniej subtelny. To tylko kilka większych zmian. Mniejszych było więcej. Co zaskakuje, że tak prostą i niedługą historię dało się zmodyfikować do tego stopnia. Ponadto zakończenie komiksowego wątku sugeruje, że będzie on kontynuowany, film da się obejrzeć jako zamkniętą całość.
Jako adaptacja, która mocno zmieniła wydźwięk protoplasty, jest to film przeciętny i ode mnie dostaje 3+. Jeśli jednak macie ochotę na niezobowiązującą rozrywkę w uniwersum DC, w trakcie której pierwsze skrzypce gra okładanie się po gębach, to jest to film w sam raz, zasługujący na 4.
środa, 29 kwietnia 2015
sobota, 25 kwietnia 2015
Assassin’s Creed: Unity DLC: Dead Kings
Dead Kings to 13 sekwencja, która pomimo tego, iż jest dostępna w trakcie głównego wątku, ma miejsce po nim. Po wydarzeniach w Paryżu Arno zamierza opuścić Francję. W tym celu spotyka się z jednym z bohaterów pobocznych Unity w miejscowości Franciada, by dopełnić formalności. Na miejscu trafia jednak na ślad pewnego artefaktu. W zasadzie nie
Prawdę powiedziawszy, idiotyzm niektórych pomysłów z podstawki sprawiał, że spodziewałem się kolejnego wylądowania Arno w rynsztoku. Na szczęście, tak się nie stało. Sam początek jest naprawdę ponury. Niemal współczułem naszemu bohaterowi. Jego podejście, człowieka dobitego przez
Projektanci miejsca akcji znowu wspięli się na wyżyny swoich umiejętności. Franciada jest dość mała, ale robi wrażenie, przygnębiające, ale to wciąż wrażenie. Małe miasteczko nawet za dnia jest posępne. Taki odbiór potęguje ruina bazyliki oraz opłakany stan okolicy. Śmiechem żartem, stan bazyliki oraz fakt, że w jej
Pomijając na moment wszystkie niedoróby protoplasty, Dead Kings zawiera jedną swoją. Otóż misje fabularne nie zapewniają punktów synchronizacji. Więc jeśli chcemy dokupić brakujące umiejętności, musimy wrócić do farmienia zadań kooperacyjnych z podstawki. Jeśli jednak to wam nie
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
Assassin’s Creed: Unity
Unity było zapowiadane jako rewolucja dla serii oraz prawdziwie next-genowa gra. W dniu premiery tytuł był ledwie grywalny, a jego uzależnienie od dwóch zewnętrznych platform (aplikacja na urządzenia przenośne oraz serwis AC Initiates) dodatkowo utrudniało sprawę. Jednak zanim przejdę do narzekania
Paryż – jest przepiękny. Drobiazgowość, z jaką odtworzono miasto, jest ogromna. Jeżeli ktoś ma już tę grę na dysku – dla samego zwiedzania warto ją uruchomić. Dodajmy też fakt, że wiele budynków ma dostępne wnętrza – żadnych ekranów ładowania, żadnego automatycznego przelatywania od okna do okna – jeśli już gdzieś można wejść, możemy się tam poruszać swobodnie. Jak tylko zobaczycie
Animacje – starano się, by ruchy były jak najbardziej naturalne/realne. Niezależnie od
Niemal cała reszta jest do chrzanu. Fabuła – wybrano jeden z ciekawszych momentów historii i zepchnięto go na trzeci plan. Rewolucja francuska jest tu tak odległym tłem, że niemal się jej nie czuje. Owszem, starano się powiązać wszystkich bohaterów tak, by gracz mógł poczuć, z jak ważnymi wydarzeniami ma do czynienia, jednak motywacja głównego bohatera jest jeszcze bardziej egoistyczna niż Edwarda Kenwaya w
Problem numer dwa – mechanika oparta o różnego rodzaju waluty i zewnętrzne aplikacje.
Następnie mamy zwykłe pieniądze, za które wyposażymy postać. I znowu – dostęp do
Siłą rzeczy, jeśli zagłębicie się w akcje poboczne, czeka was sporo eksploracji. Z jednej strony już prawie na początku dostajemy cały Paryż do dyspozycji, hulaj dusza, ścian z Animusa nie ma. Z drugiej strony – nieprędko otworzycie skrzynie/drzwi, nieprędko zyskacie dostęp do niektórych znajdziek. Dla osób lubiących wyczyścić mapę ze śmieci, zanim wezmą się za danie główne, będzie to sól w oku, a to nie koniec „atrakcji”. Cieszę
Jakby powyższych problemów i zmian było mało, nawet po 5 patchach gra zwiera multum
poniedziałek, 13 kwietnia 2015
Daredevil (2015) – Season 1
O ile w kinie Marvel ze swoim uniwersum triumfuje, o tyle na małym ekranie jest to kwestia co najmniej dyskusyjna. Agents of S.H.I.E.L.D. są serialem co najwyżej przeciętnym, a w wielu miejscach zwyczajnie słabym. Agent Carter była całkiem sympatyczna i bardzo klimaciarska (zakładając, że ktoś lubi atmosferę kina szpiegowskiego, utrzymanego w powojennym okresie, z domieszką marvelowej fantastyki), ale to raptem 8 odcinków i jeszcze nie widziałem żadnej informacji o tym, że ten serial przedłużą. Produkcji z wcześniejszych lat w ogóle nie biorę pod uwagę.
Postać Daredevila przewijała się zarówno w produkcjach animowanych, jak i filmach: Hulk z 1977 oraz samodzielnym filmie z Benem Affleckiem z 2003 roku. Ten ostatni zebrał ogromne ilości krytyki, ale chyba tylko dlatego, że za bardzo trzymał się trendów kina o super bohaterach wyznaczonych przez Spider-Mana Raimiego i z dość mrocznego settingu zrobił strasznie kiczowate widowisko. Ja nadal twierdzę, że mimo wszystko wyszło nieźle, a wersja reżyserska w ogóle nie zasługuje na gównoburzę tego kalibru.
Niemniej jednak, co się stało, to się nie odstanie. Z powodu tego filmu ludzie krzywo patrzą na Afflecka, jako nowego Batmana oraz sceptycznie podchodzą do nowego serialu. Bena-Batmana nie mogę jeszcze ocenić, ale pierwszy sezon nowej serii Netflix jak najbardziej.
Od samego początku możecie wyrzucić wszystkie uprzedzenia, jakie mieliście z powodu obrazu z 2003 roku. Serialowy Daredevil trzyma się mocno swoich komiksowych korzeni. Notorycznie korzysta z ujęć naśladujących kadry komiksu, odnosi się do wielu ważnych historii i wątków pierwowzoru, w tym tak lubianego Man Without Fear. Całość zrealizowano trochę, jak typowo komiksowy year one. Matt Murdock działa jako bohater w swoim czarnym wdzianku. Często zbiera baty, ale brnie przed siebie. Żeby nie zanudzać widza, jesteśmy rzucani od razu w wir akcji, natomiast pochodzenie, trening i tym podobne elementy są serwowane w postaci retrospekcji.
Do postaci nie mam się jak przyczepić, są dobrze napisane i jeszcze lepiej zagrane. Osobny komentarz należy się jednak osobie Wilsona Fiska. W filmie był on przerysowany do bólu, pewny siebie i w zasadzie pajacujący (choć palma pierwszeństwa należy wciąż do Bullseye’a). Tutaj informacje są zdawkowe, ale skutecznie budują nieprzyjemną atmosferę. W rezultacie, gdy Fisk w końcu pojawia się na ekranie, wydaje się… niepozorny…. Po czym udowadnia, że ta chwilowa ulga była fałszywa. Świetny zabieg.
Atmosfera serialu potrafi być przytłaczająca. Jak na Marvela, jest dość ciężka, posępna i odzierająca z nadziei nie tylko bohaterów, ale także widza. Wejściówka kojarzy się z serialowym Hannibalem, a wszystko tonie w mroku i przemocy. Autentycznie, po pierwszych czterech odcinkach zastanawiałem się, czy chce mi się w to brnąć dalej. Brnąłem – nie żałuję.
Daredevil to specyficzny show, który nie każdemu się spodoba. Ja bawiłem się dobrze, choć przed każdym posiedzeniem musiałem się odpowiednio nastawiać. Nie jest to typowy Marvel, jednak wart tego, by przynajmniej spróbować. Moja ocena pierwszego sezonu: 5-.
Postać Daredevila przewijała się zarówno w produkcjach animowanych, jak i filmach: Hulk z 1977 oraz samodzielnym filmie z Benem Affleckiem z 2003 roku. Ten ostatni zebrał ogromne ilości krytyki, ale chyba tylko dlatego, że za bardzo trzymał się trendów kina o super bohaterach wyznaczonych przez Spider-Mana Raimiego i z dość mrocznego settingu zrobił strasznie kiczowate widowisko. Ja nadal twierdzę, że mimo wszystko wyszło nieźle, a wersja reżyserska w ogóle nie zasługuje na gównoburzę tego kalibru.
Niemniej jednak, co się stało, to się nie odstanie. Z powodu tego filmu ludzie krzywo patrzą na Afflecka, jako nowego Batmana oraz sceptycznie podchodzą do nowego serialu. Bena-Batmana nie mogę jeszcze ocenić, ale pierwszy sezon nowej serii Netflix jak najbardziej.
Od samego początku możecie wyrzucić wszystkie uprzedzenia, jakie mieliście z powodu obrazu z 2003 roku. Serialowy Daredevil trzyma się mocno swoich komiksowych korzeni. Notorycznie korzysta z ujęć naśladujących kadry komiksu, odnosi się do wielu ważnych historii i wątków pierwowzoru, w tym tak lubianego Man Without Fear. Całość zrealizowano trochę, jak typowo komiksowy year one. Matt Murdock działa jako bohater w swoim czarnym wdzianku. Często zbiera baty, ale brnie przed siebie. Żeby nie zanudzać widza, jesteśmy rzucani od razu w wir akcji, natomiast pochodzenie, trening i tym podobne elementy są serwowane w postaci retrospekcji.
Do postaci nie mam się jak przyczepić, są dobrze napisane i jeszcze lepiej zagrane. Osobny komentarz należy się jednak osobie Wilsona Fiska. W filmie był on przerysowany do bólu, pewny siebie i w zasadzie pajacujący (choć palma pierwszeństwa należy wciąż do Bullseye’a). Tutaj informacje są zdawkowe, ale skutecznie budują nieprzyjemną atmosferę. W rezultacie, gdy Fisk w końcu pojawia się na ekranie, wydaje się… niepozorny…. Po czym udowadnia, że ta chwilowa ulga była fałszywa. Świetny zabieg.
Atmosfera serialu potrafi być przytłaczająca. Jak na Marvela, jest dość ciężka, posępna i odzierająca z nadziei nie tylko bohaterów, ale także widza. Wejściówka kojarzy się z serialowym Hannibalem, a wszystko tonie w mroku i przemocy. Autentycznie, po pierwszych czterech odcinkach zastanawiałem się, czy chce mi się w to brnąć dalej. Brnąłem – nie żałuję.
Daredevil to specyficzny show, który nie każdemu się spodoba. Ja bawiłem się dobrze, choć przed każdym posiedzeniem musiałem się odpowiednio nastawiać. Nie jest to typowy Marvel, jednak wart tego, by przynajmniej spróbować. Moja ocena pierwszego sezonu: 5-.
sobota, 11 kwietnia 2015
Fast & Furious 7
Sezon kinowy uważam za otwarty. Na początek muszę ponarzekać. Jeśli ktoś jest spoza Suwałk, ten akapit może pominąć, bo będzie to narzekanie stricte lokalne, bez wpływu na ocenę filmu. Miałem to wątpliwe szczęście, iż sala, w której miał odbyć się seans, została zamknięta z przyczyn technicznych. Następnie obsługa kina oświadczyła, iż pokaz filmu odbędzie się w sali obok, numery na biletach nie obowiązują, ale na pewno się wszyscy zmieścimy (w końcu było około 60 widzów na 170 miejsc). I wtedy się zaczęło… Kto pierwszy, ten lepszy… Dorośli (w większości) ludzie, a przepychanka niczym w podstawówce… Nie trafia do jednego i drugiego cepa, że jak już stoją w kolejce, to chamskie napieranie nijak im nie pomoże w zajęciu miejsca… Tak więc zaliczyliśmy obsuwę już na wejściu. Niestety, nie zlitowano się nad nami, widzami płacącymi stawkę weekendową i gotowymi obejrzeć film nawet o 22:00, zaserwowano nam pełny, chaotyczny (pierwszy raz widziałem zwiastuny przetykane reklamami, a nie emitowane po kolei) i nudny blok reklamowy.
Dobra, wracamy do sedna wpisu – F&F7. Jest to wreszcie pełnoprawny sequel całej serii. Jego akcja ma miejsce tak po części szóstej, jak i Tokyo Drift. Koniec z „po tej, ale przed tamtą”. Od tej pory, jeśli seria pójdzie dalej, będzie tylko do przodu. Brat antagonisty z #6 postanawia zemścić się na naszych bohaterach, a my po raz kolejny możemy usłyszeć: one last ride/one more job.
Od strony fabularnej (tak, nawet w tak durnym filmie można się czegoś czepić, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głupi) nadal nie podoba mi się obecność Letty i w zasadzie wszystko, co z tego wynika (no może oprócz jednej sceny mordobicia w wieczorowej kiecce). Cała reszta zwyczajnie mnie bawi. Jason Statham jako ten zły – no rewelacja, rodem z gier komputerowych. Gościu dosłownie spawnuje się w poszczególnych scenach, robi rozwałkę i nagle znika z ekranu. Główny wątek, w którym Vin Diesel pomaga Kurtowi Russelowi jest kompletnie bez sensu, ale to właśnie dostarcza największej frajdy. Sam Toretto powiedział, że to jest bez sensu, ale i tak zgodził się na propozycję Russela. Tutaj nasuwa się jeden wniosek – ten film spóźnił się o 2 dekady. Serio. Jak nagle przestaniemy analizować, co jest nie tak, to okazuje się, że otrzymujemy esencję kina sensacyjnego z lat ’90. Mamy absurdalne, ale niesamowicie efekciarskie sceny akcji. Mamy bicie po gębach średnio co 15 minut (szkoda, że tylko 2 sceny są z udziałem Tony’ego Jaa, bo jest na co popatrzeć), mamy odczuwalnie więcej akcji na drogach, niż w F&F6, a postacie Vina i Dwayne’a na zmianę wypluwają z siebie onelinery godne króla tychże: Arnolda Schwarzeneggera, tylko bez akcentu.
Zarzuty o braku realizmu są… w zasadzie bez sensu. Tej serii nie ogląda się dla realizmu. Więc jeśli ktoś się odbił z powodu np. sceny z sejfem w piątce, to siódemka tego nastawienia nie zmieni. Z kolei czepianie się, że w filmie za dużo razy mówi się „rodzina” i można zrobić z tego drinking game, można rozbić o kant dupy. Słowo rodzina pada w filmie mniej więcej 7 razy, co na 140 minut seansu niespecjalnie służy rozkręceniu się gry. Natomiast do strony technicznej już można się przyczepić. Sceny z udziałem pojazdów lepiej mi się oglądało w Need for Speed. Tutaj bywały męczące, a niektóre ujęcia sprawiały wrażenie, że wrzucono je tylko w celu wydłużenia danej sceny. Paul Walker w wersji CGI ujdzie. Zakończenie sugeruje finał całej serii, ale przecież plotki o ósmej części, z większym udziałem Kurta Russela i Lucasa Blacka (Sean Boswell z Tokyo Drift), już krążą. Ostatnim zarzutem, który zresztą przytaczam przy każdym filmie akcji, jest znowu zbyt poważna atmosfera między scenami akcji. Dziwnie to kontrastuje z kiczowatą atmosferą pozostałych elementów widowiska.
Póki co podtrzymuję opinię, że nieparzyste części serii warto obejrzeć, zwłaszcza w gronie ludzi, którzy lubią tępą, efekciarską i kiczowatą rozwałkę. Fast & Furious 7 otrzymuje ode mnie to samo, co szóstka: 4-, choć przyznaję, że tę odsłonę oglądało mi się lepiej od poprzednika.
Dobra, wracamy do sedna wpisu – F&F7. Jest to wreszcie pełnoprawny sequel całej serii. Jego akcja ma miejsce tak po części szóstej, jak i Tokyo Drift. Koniec z „po tej, ale przed tamtą”. Od tej pory, jeśli seria pójdzie dalej, będzie tylko do przodu. Brat antagonisty z #6 postanawia zemścić się na naszych bohaterach, a my po raz kolejny możemy usłyszeć: one last ride/one more job.
Od strony fabularnej (tak, nawet w tak durnym filmie można się czegoś czepić, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głupi) nadal nie podoba mi się obecność Letty i w zasadzie wszystko, co z tego wynika (no może oprócz jednej sceny mordobicia w wieczorowej kiecce). Cała reszta zwyczajnie mnie bawi. Jason Statham jako ten zły – no rewelacja, rodem z gier komputerowych. Gościu dosłownie spawnuje się w poszczególnych scenach, robi rozwałkę i nagle znika z ekranu. Główny wątek, w którym Vin Diesel pomaga Kurtowi Russelowi jest kompletnie bez sensu, ale to właśnie dostarcza największej frajdy. Sam Toretto powiedział, że to jest bez sensu, ale i tak zgodził się na propozycję Russela. Tutaj nasuwa się jeden wniosek – ten film spóźnił się o 2 dekady. Serio. Jak nagle przestaniemy analizować, co jest nie tak, to okazuje się, że otrzymujemy esencję kina sensacyjnego z lat ’90. Mamy absurdalne, ale niesamowicie efekciarskie sceny akcji. Mamy bicie po gębach średnio co 15 minut (szkoda, że tylko 2 sceny są z udziałem Tony’ego Jaa, bo jest na co popatrzeć), mamy odczuwalnie więcej akcji na drogach, niż w F&F6, a postacie Vina i Dwayne’a na zmianę wypluwają z siebie onelinery godne króla tychże: Arnolda Schwarzeneggera, tylko bez akcentu.
Zarzuty o braku realizmu są… w zasadzie bez sensu. Tej serii nie ogląda się dla realizmu. Więc jeśli ktoś się odbił z powodu np. sceny z sejfem w piątce, to siódemka tego nastawienia nie zmieni. Z kolei czepianie się, że w filmie za dużo razy mówi się „rodzina” i można zrobić z tego drinking game, można rozbić o kant dupy. Słowo rodzina pada w filmie mniej więcej 7 razy, co na 140 minut seansu niespecjalnie służy rozkręceniu się gry. Natomiast do strony technicznej już można się przyczepić. Sceny z udziałem pojazdów lepiej mi się oglądało w Need for Speed. Tutaj bywały męczące, a niektóre ujęcia sprawiały wrażenie, że wrzucono je tylko w celu wydłużenia danej sceny. Paul Walker w wersji CGI ujdzie. Zakończenie sugeruje finał całej serii, ale przecież plotki o ósmej części, z większym udziałem Kurta Russela i Lucasa Blacka (Sean Boswell z Tokyo Drift), już krążą. Ostatnim zarzutem, który zresztą przytaczam przy każdym filmie akcji, jest znowu zbyt poważna atmosfera między scenami akcji. Dziwnie to kontrastuje z kiczowatą atmosferą pozostałych elementów widowiska.
Póki co podtrzymuję opinię, że nieparzyste części serii warto obejrzeć, zwłaszcza w gronie ludzi, którzy lubią tępą, efekciarską i kiczowatą rozwałkę. Fast & Furious 7 otrzymuje ode mnie to samo, co szóstka: 4-, choć przyznaję, że tę odsłonę oglądało mi się lepiej od poprzednika.
środa, 1 kwietnia 2015
HuniePop

Do rzeczy. Nasz bohater/ka przesiaduje sobie w knajpie niedzielnym wieczorem, gdy nagle zaczepia go/ją jakaś laska. Owa niewiasta stwierdza, że jesteśmy beznadziejnym przypadkiem, ale ona to naprawi. Raz dwa okazuje się, że jest „love fairy” (której ulubioną zabawką są wibratory, a wolny czas spędza na oglądaniu porno w hurtowych ilościach) i nauczy nas randkowania. Potem udzieli jeszcze kilku rad odnośnie zachowania przy konkretnych rodzajach dziewczyn i jesteśmy zostawieni samopas.



Tokeny, które będziemy łączyć w trójki, lub większe kombinacje, występują w kilku odmianach. Każda dziewczyna preferuje inną, a kolejnej nie lubi. Do tego dochodzi swego rodzaju „mana”, która pozwala nam korzystać z przedmiotów (ograniczenie: 6) w trakcie randki, tokeny zwiększające mnożnik punktów, tokeny dodające dodatkowe ruchy oraz takie, które skutecznie mogą odejmować nasze punkty (a tym samym niwelować włożony trud) w ogromnych ilościach. Za każdą randkę (niezależnie od tego, czy była udana) dostajemy pieniądze (munie). Te


Oprawa graficzna jest kolorowa, dating grid słitaśny, a całość przyjemna w odbiorze (zakładając, że zgadzamy się na konwencję parodii, a nie będziemy toczyć pianę odnośnie przedmiotowego traktowania kobiet). O aktorstwie

Podsumowując, HuniePop to dobry wypełniacz czasu, bardziej wymagający, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Część hentaiową można zupełnie pominąć (parodia parodią, ale ten fragment dla niektórych pozostanie wulgarny), ba, sama zejdzie na dalszy plan, jeśli tylko pozwolimy grze się rozkręcić. Z dialogów można się pośmiać, a z rozgrywki czerpać satysfakcję. Natomiast jeśli ktoś nie potrafi się zdystansować do konwencji, niech zwyczajnie nie gra. Moja ocena: 4.
Subskrybuj:
Posty (Atom)