Kiedy niedzielny fan serii, albo przeciętny gracz widzi kolejny tytuł z serii Assassin’s Creed, a już zwłaszcza spin-off (Ba, jeden z trzech z nowej podserii!), automatycznie myśli: odcinanie kuponów/dojenie graczy. Tytuł ma jeszcze gorszą sytuację, jeśli zostaje wydany podobnie jak Rogue, w pobliżu większej odsłony, która była chłamem (o tobie mówię, Unity). Na moje szczęście okazało się, iż ACC: China potrafiło wybronić się samo, bez oglądania się na starszych braci.
Ciekawostką dotyczącą tej gry jest jej forma. Normalnie aż chce się zacząć wyć: Wieczny żyyyyyycia krąąąąąg! Dla niewtajemniczonych: Dwie pierwsze części serii Prince of Persia były platformówkami 2D z walką i okazyjnymi zagadkami. Trzecia… pomińmy ją, choć należy wymienić fakt, że przeniosła serię w 3D. Następnie Ubisoft wykupił prawa do marki bodajże w 2001 roku, po czym wypuścił trylogię Piasków czasu. W międzyczasie powstał też remake pierwszej odsłony, wykorzystujący elementy graficzne The Sands of Time, ale pozostający grą 2D. W trakcie wydawania trylogii następną grą w 3D miał być spin-off serii opowiadający o jednym ze ochroniarzy Księcia. Miał się zwać Prince of Persia: Assassin. Jak nietrudno zgadnąć, darowano sobie nawiązywanie do PoPa i stworzono całkowicie osobną grę, dając początek nowej serii: Assassin’s Creed. Wiele odsłon później na PC trafia spin-off, który powraca do książęcych korzeni i prezentuje akcję w 2D.
Jeżeli zwieńczyliście trylogię o Ezio seansem Assassin’s Creed: Embers, wiecie, iż po powrocie do Włoch naszego bohatera odwiedziła młoda adeptka bractwa z Chin – Shao Jun. Przybyła prosić Ezio o pomoc. Nie będę zdradzał szczegółów, jak to się potoczyło dalej, gdyż lepiej obejrzeć samemu. Najważniejsze jest to, że taka wizyta i przedstawienie postaci miały miejsce, oraz że Shao Jun otrzymała od Ezio prezent, który miał jej pomóc w przyszłości. Po powrocie do Chin młoda zabójczyni rozpoczęła swoją zemstę na lokalnych templariuszach. Tutaj z widza przemieniamy się w uczestnika wydarzeń.
Niezależnie od tego, z jakim dystansem/politowaniem/ironią podejdziecie do ACC: China, gra sprzeda wam solidny cios w policzek na otrząśnięcie się. Nie żartuję. Można się naśmiewać, że platformówka, że 2D, że krótka i w miarę tania gra. Ale jak zaczniecie grać na dobre, szybko okaże się, że jest to jedna z najbardziej klimaciarskich odsłon serii i bliżej jej do założeń, czy skojarzeń z asasynami niż… w zasadzie dowolnej innej grze spod znaku AC. Tę grę można skończyć bez jakiejkolwiek bezpośredniej konfrontacji, nie licząc dosłownie JEDNEGO starcia, które również nie polega na napierdzielaniu klawiszem ataku, ale po kolei. Na każde z odwiedzanych miejsc przypada cel główny, do którego trzeba dotrzeć, oraz niekiedy kilka pobocznych. W większości przypadków istnieją 3 sposoby na uporanie się z zadaniem: przekradanie się, eliminowanie strażników albo, najmniej skuteczny, metoda na Rambo. To pierwszy Asasyn, który tak boleśnie dał mi do zrozumienia, że nawyki z poprzedników nie sprawdzą się. I całe szczęście! Zamiast tłuc kolejnych wrogów, czaimy się w ukryciu, obserwujemy ruchy strażników, zapamiętujemy trasy patroli i schemat obserwacji obszaru, by w odpowiedniej chwili jedną płynną kombinacją zrobić ich wszystkich w konia. Bywa, że nas zauważą. Bywa, że nas ustrzelą. Ale jeśli nam się uda, daje to sporo satysfakcji i motywację do brnięcia dalej.
Mechanika związana z postacią jest prosta, elegancka i, co najważniejsze, funkcjonalna. W trakcie wykonywania misji otrzymamy kilka przedmiotów, które w różny sposób pozwolą odwrócić/zwrócić uwagę przeciwników. Ich liczba jest mocno ograniczona, co wymusza na graczu planowanie i kombinowanie. Na szczęście, to nie jedyne nasze atuty. Największym jest umiejętne wykorzystanie otoczenia zawierającego liczne skrytki oraz ścieżki pozwalające na obejście danego fragmentu. Pomimo iż gra jest w 2D, poruszanie się uwzględnia fakt, że jeśli obiektem przed nami jest np. zwykły prostopadłościan, Shao Jun może wspinać się po przedniej i bocznych ścianach, biec po nim, albo zawisnąć na rękach pod nim (zakładając, iż powierzchnia zawiera odpowiednie uchwyty). W rezultacie jedyną niedostępną ścianką jest ta niewidoczna, „z tyłu”. Jakby tego było mało, poszczególne obszary mogą składać się z kilku planów, między którymi można przechodzić, a od czasu do czasu przejście na boczną ścianę budynku spowoduje obrót kamery o 90 stopni, niczym w FEZ.
Walka przypomina starsze odsłony serii. Z tą różnicą, że im twardszego przeciwnika wprowadzi fabuła, tym bardziej chcemy go ominąć (ewentualnie zabić z ukrycia). Najfajniejszym zabiegiem jest uwzględnienie bossów. Jak już wspomniałem, w całej grze jest dosłownie jedno starcie, gdzie musimy stawić czoła bezpośrednio. W pozostałych przypadkach do celu można dotrzeć skradając się, a zabójstwo wykonać jednym cięciem/uderzeniem. I to nadal nie wszystko. Zdarzają się misje, w których dodatkowe zadanie poboczne polega np. na usunięciu osobistej gwardii naszego celu. Jeśli to zrobimy (co wiąże się z dokładniejszą eksploracją lokacji), dużo łatwiej będzie nam podejść ofiarę na końcu.
Eksploracja w celu wykonania zadań pobocznych to nie jedyna, na jaką można się zdecydować. Tradycyjnie już dla serii w grze znajdziemy wiele znajdziek i drobiazgów. Niektóre z nich będą zawierać dodatkowe informacje na temat tła wydarzeń, inne posłużą nabiciu punktów. Tak jest, zamiast poziomu synchronizacji, mamy punkty. Przebieg każdej misji jest nagradzany w zależności od samej misji (bo ucieczka na czas ma się nijak do zabójstwa), jak i naszych osiągów. Po każdym poziomie otrzymujemy zestawienie naszych działań. Jeśli udało nam się zgromadzić wystarczającą liczbę punktów, otrzymamy ulepszenia, np. dodatkowy pasek życia, albo przedmioty. Naprawdę jest to dużo bardziej motywujące i przemyślane od miliarda badziewników z Unity, które na dobrą sprawę nic nie wnosiły.
Oprawa w ACC: China zwyczajnie urzeka. Wszystko jest pięknie zobrazowane i utrzymane w stylistyce akwarelowych malowideł (wrażenie to potęgują przerywniki). Animacja jest mega płynna i zadziwiająco różnorodna jak na tak małe modele postaci. Żadnemu z elementów graficznych nie szczędzono szczegółów, zaś całość przyprawiono bardzo miłą dla ucha ścieżką dźwiękową.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to byłoby to przede wszystkim sterowanie. Naciskanie wielu klawiszy naraz nie jest niczym nowym w grach AC. Tyle że tutaj rozłożenie jest jakieś dziwaczne, przez co bieg z okazyjnym wślizgiem potrafi sprawić problemy. Drugą rzeczą, która może być poczytana tak za wadę, jak i zaletę, jest wymagana precyzja przy poruszaniu się. Niekiedy gra daje nam do zrozumienia, że Shao Jun np. wisi o tyci fragment za wysoko/nisko, by się przesunąć dalej. Pierwszym skojarzeniem jest syndrom wystającego piksela, ale to nie to. Po prostu naprawdę trzeba uważać, gdzie leziemy, zwłaszcza, że na niektóre czynności mamy bardzo mało czasu.
Cóż więcej powiedzieć? Brać i grać (o ile wydatek rzędu 35-50 zł za 10 godzin na 1 podejście to dla was nie problem)! Miłośnicy skradanek zdecydowanie powinni spróbować tego tytułu. Natomiast miłośnicy serii… tym bardziej, gdyż Assassin’s Creed Chronicles: China udowadnia, iż da się jeszcze zrobić w tym uniwersum przemyślaną i ładną grę, w którą dobrze się gra i czerpie z niej radochę. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz