Skyfall miał taką promocję, że nawet ja jej uległem. Byłem nahype’owany, poszedłem na film na lokalną premierę i naprawdę dobrze się bawiłem. Przy Spectre odniosłem wrażenie, że już na etapie zapowiedzi wszystko jest jakieś takie… bardziej stonowane, jakby sami twórcy nie byli pewni jakości swojej produkcji. Po seansie chyba nawet wiem dlaczego.
Gdy zaczynano serię Bondów z Craigiem, obiecywano, iż nie pójdzie ona w kierunku, z jakim kojarzą się stare filmy szpiegowskie: kiczowate gadżety, przerysowany zły naukowiec/dyktator itd. Już Skyfall udowodnił, że to nie do końca prawda, a Spectre w zasadzie jawnie olewa sobie owe obietnice. Pół biedy, jeśli chodzi o gadżety, ale scena „tortur” była naprawdę słaba. Największe zażenowanie w tym zestawieniu budzi postać Waltza. Podobnie, jak Simmons w ostatnim Terminatorze, jest to świetny aktor ze słabo napisaną rolą. Jego postaci brak wyrazistości antagonistów z Casino Royale, czy Skyfall, aktor nie wie, co ma z nią robić, a reżyser ni cholery mu w tym nie pomógł.
Po Quantum of Solace część widzów podejrzewała, iż Quantum to współczesne wcielenie Spectre – organizacji, która już była w filmach o 007. No i połowicznie mieli rację. Spectre nie tylko (wreszcie!) zamyka wątki z drugiego Bonda-Craiga, spina wszystkie filmy z tej serii w całość. Można więc cenić go sobie za takie podsumowanie, albo znowu kręcić nosem, że autorzy robią rehash starych wątków.
Głównym grzechem Spectre jest to, iż jest on nudny. Stawka przedstawianych wydarzeń jest ogromna, ale napięcia brak. Aktorzy dobrani dobrze, ale ich możliwości nie wykorzystano. Między postaciami nie ma żadnej chemii. Wątek miłosny… Posłużę się tu dość geekowskim przykładem. Gdy na rynek gier wchodziło Final Fantasy 8, reklamowano je jako największe love story, kamień milowy w fabułach itd. Tymczasem sama historia miłosna była najsłabszym wątkiem całej gry. Ze Spectre jest tak samo. Cholera – cierpi na tym nawet piosenka otwierająca film. Jak tylko rozbrzmiewa muzyka, ma się wrażenie: o, to będzie dobra, pasująca do klimatu piosenka… a potem wchodzi wokal… Nie dość, że tekst jest słaby, to jeszcze za jego interpretację odpowiada głos tak zawodzący, że mnie uszy bolały. W moim rankingu to druga najgorsza piosenka Bonda (po tej od Madonny z serii z Brosnanem), choć przyznaję, że wszystkich nie słyszałem (ale nadal podejrzewam, że nawet ze znajomością każdej z nich, jej miejsce byłoby w pierwszej piątce). Wejściówka do widowiska wyszła przy tym strasznie komicznie. Wokal wyje o miłości, animacje starają się wyglądać enigmatycznie, ale obecność macek z logo organizacji, wijących się dosłownie na wszystkim, będzie kojarzyć się z Cthulhu, albo hentai tentacle…
Czy w związku z tym Spectre ma jakiekolwiek zalety? Tak, całe mnóstwo, pod warunkiem, iż patrzymy na widowisko od strony technicznej. Nowy Bond jest nakręcony fantastycznie. Scena w Meksyku, otwierająca film była piękna. Długie ujęcie, mogące przypominać te autorstwa Johna Woo i klimat pokazanego święta. Dalej jest równie dobrze: praca kamery jest przeważnie stabilna (trzęsienie zauważyłem w jednej scenie, a i wtedy nie było przegięte), przez co nie ma problemu ze śledzeniem akcji, której nie sposób odmówić dynamiki (niezależnie od tego, czy mowa o mordobiciu, czy pościgu). W ogóle każdy kadr wydaje się być dopieszczony do najmniejszego szczegółu, przez co obraz jako całość jest bardzo przyjemny wizualnie i nie męczy widza.
Jak więc podejść do Spectre? Jeśli jest do dla was wyłącznie film akcji, a główny bohater mógłby się nazywać równie dobrze Błąd, Wielbłąd, zaś wy dryfujecie od pościgu do mordobicia, to jest to naprawdę dobre widowisko, zasługujące na 4. Niestety, biorąc pod uwagę całokształt, ziewałem zdecydowanie za często, by móc o tym zapomnieć. Moja ocena: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz