Gdy na rynku pojawił się serial WandaVision, byłem autentycznie podekscytowany. Była tajemnica, były emocje i miejsce na drugi sezon, w którym Wanda beknie za swoje wyczyny. Potem kolejne produkcje tak telewizyjne, jak i kinowe obniżały poziom i odzierały z nadziei. Z tego trendu wyłamywał się Spider-Man, ale to w dużej mierze produkcja Sony, więc ciężko uwzględnić go za pomocą samej przynależności do MCU. Drugi Strange niestety wpisuje się w trend produkcji Disneya.
Tutaj zaznaczę, iż będę używał spoilerów, bo podobnie jak Epizod 9 Gwiezdnych wojen ten film nie zasługuje na to, by obchodzić się z nim delikatnie. Zacznijmy od tego, że ten film ma niewiele wspólnego z Doktorem Strangem. Owszem, takowy jegomość pojawia się nawet w kilku inkarnacjach, ale jego jedyną rolą jest bycie przewodnikiem po tym śmieciowym parku rozrywki dla innych postaci. Serio, ważniejsze są tu występy gościnne, Wanda, wprowadzenie Americi Chavez i Cley.
Wanda jest postacią dominującą fabularnie. W zasadzie tytuł filmu powinien brzmieć Doctor Strange vs. Scarlet Witch in the Multiverse of Madness. Żeby było zabawniej, to multiwersum zostało tutaj potraktowane bardzo pobieżnie i w pewnych scenach widać, że ten film miał mieć premierę PRZED ostatnim Spider-Manem, a dopiero po dokrętkach od biedy można zmienić jego miejsce w chronologii serii. Wróćmy do postaci Elisabeth Olsen. W serialu jej działania były podyktowane stratą i tęsknotą za ukochanym. Tutaj z jakiegoś powodu ubzdurała sobie, że ona chce mieć te dzieci, które były w terroryzowanym przez nią miasteczku. Oto kilka powodów, dla których ta motywacja nie ma najmniejszego sensu. Po pierwsze – w ogóle nie uwzględnia Visiona. Rozumiecie? Najukochańszej osoby, przez którą w ogóle cała chryja z WandaVision miała miejsce. Niby MoM kontynuuje te wątki, ale ani słowem nie wspomina o fakcie, że po świecie śmiga sobie drugi Vision z pamięcią oryginału. Zero wzmianki, nic! Po drugie – Wanda chce dzieci. Więc zamiast poznać nowego partnera, przejść się do banku spermy lub adoptować sobie dziecko, gania nastolatkę z supermocami przez wszystkie wymiary tylko po to, by przejść do innego świata i zastąpić jakiś swój odpowiednik, który ma dzieci… Ja rozumiem, że nawet w komiksach Scarlet Witch zdarzało się oszaleć i odwalić jakiś numer, ale nie przypominam sobie, żeby którykolwiek był choć w połowie tak głupi. Po trzecie – skąd ta tęsknota za dziećmi? Te z serialu nie były nawet prawdziwe! No i wisienka na torcie – to jak Wanda usprawiedliwia się przed Stephenem. Według niej to, że przyczynił się do blipnięcia połowy wszystkich żywych istot, bo był to jedyne wyjście na odkręcenie całej afery, jest porównywalne z tym, że ona terroryzowała przez miesiąc całe miasteczko. Kontrolowała ludzi dla własnej zachcianki, a ci w rezultacie mieli już taką traumę, że wręcz życzyli sobie śmierci. Heroizm kontra egoizm i pretensja, że wszyscy dookoła mają jej za złe z powodu tego drugiego. I to ma być dorosła osoba?
Strange też wcale święty nie jest. Jego wątek sprowadza się do wspomnienia o tym, że nadal kocha Christine, bo… widocznie dorośli w tym filmie nie potrafią poradzić sobie z upływem czasu i poznać nowych ludzi, którym mogliby poświęcić swoją uwagę. Jedyną osobą w filmach Marvela, której prawie się to udało, był Steve Rogers, który już niemal związał się z Sharon Carter, ale potem odkręcono to idiotycznie w Endgame, bo Evansowi się kontrakt kończył. No ale zawsze można robić za transport dla innych bohaterów.
America Chavez… do niej (dla odmiany) się nie przyczepię. W komiksach była tak żenującą i przegiętą postacią, iż nie potrafiła utrzymać swojej serii. Solowe popisy skończyły się w ekspresowym tempie. Wersja filmowa jest bardziej przystępna. Pewnie, że nadal znajdą się drobiazgi wzbudzające o niekontrolowany, kpiarski rechot (portale w kształcie gwiazd, czy zassanie matek do przypadkowego portalu niczym wody do kibla, bo młoda przestraszyła się pszczoły… aż ciekawi mnie, co zrobi na widok Wasp i Ant-Mana…), ale i tak jest o niebo lepiej niż na kartach pierwowzoru. Przy całym jej mocno specyficznym pochodzeniu tutejsza Chavez jest bardziej ludzka i bliższa naszemu pojęciu nastolatki, zachowującej się adekwatnie do swojego wieku (począwszy od tego, że się boi, po pyskówki, kiedy czuje się bezpiecznie) i doświadczenia życiowego.
Iluminaci – za tę scenę ktoś powinien wylecieć na zbity pysk. Jest to największa ściema, jakiej Marvel użył, aby przyciągnąć widzów przed ekran. Jeden z najbardziej eksponowanych motywów w zwiastunach, który w filmie zaorano w 5 minut. Żeby nadać temu jakiegoś kontekstu: w komiksach Iluminaci to najwybitniejsze umysły. Grupa, która decyduje np. o tym, co zrobić z Hulkiem, gdyż wszystkie incydenty z jego udziałem powodują ogromne zniszczenia (nawet jeśli on sam chce dobrze). Pomijając na moment zmianę w składzie, filmowi iluminaci to banda nadętych bufonów, którzy najpierw bagatelizują niebezpieczeństwo, o jakim uprzedza Strange, a potem uważają, że dadzą radę i tak. Po czym giną jeden po drugim i są to śmierci naprawdę groteskowe. Fani chcieli Johna Krasinskiego jako Mr Fantastica? No to tutaj Wanda robi z niego spaghetti. Black Bolt (w którego ponownie wciela się znany z Inhumans Anson Mount, tylko tym razem w poprawnym kostiumie) wreszcie prezentuje swoje moce… w retrospekcji. We właściwej walce ginie od nich, bo zabrano mu usta… Kapitan Peggy „I can do this all day” Carter schodzi w kilka sekund po wypowiedzeniu swojej kwestii i od własnej tarczy. Profesor X, którego użyto do żerowania na nostalgii (wjeżdża w kadr przy akompaniamencie openingu z animowanych X-Men), zazwyczaj przeciwstawiający się Magneto w bardziej podbramkowych sytuacjach, tutaj ledwo zdążył coś powiedzieć. No i ochłap w postaci prawie oryginalnej Kapitan Marvel – Maria (sorry Monica, widocznie jeszcze nie Twoja kolej) Rambeau. Tam gdzie wersja Brie Larson rozwala statki kosmiczne z pełnym impetem, tak ta ginie od posągu zwalonego na łeb…
Clea. Ciężko tak naprawdę wkurzać się na samą postać, gdyż jest obecna dosłownie przez kilka sekund w finale i sugeruje zaciągnięcie Stephena ku nowej przygodzie. Chodzi mi raczej o to, co jej obecność zwiastuje. W dużym skrócie chodzi o zastąpienie Strange’a (a pewnie i Wonga) jako Sorcerer Supreme.
Oprócz słabych postaci sama fabuła jest usiana tyloma bzdurami, iż można by wymieniać cały wieczór. Np. nasi czarodzieje zapominają o wielu zaklęciach z poprzednich odsłon, przez co walki ciągną się i ciągną. Księga Vishanti, o której wie KAŻDY Sorcerer Supreme to dla Strange’a nowość (co, za jego kadencji jeszcze jej nie napisali?). Baron Mordo ponownie potraktowany jako chłopak do bicia, a jego odpowiednik z głównego uniwersum tylko wspomniany. MCU jako jeden z wymiarów (wliczając wszystkie możliwe twory, adaptacje i alternatywy) ma oznaczenie Earth-199999, ale wewnątrz niego świat z filmów to już Earth-616, czyli ten sam, co główne linie wydawnicze komiksów. Ergo sugerowanie, że filmowy kanon jest na równi z komiksowym? No chyba jakieś jaja…
Odnoszę też wrażenie, że część dialogów stara się (nieintencjonalnie, ale jednak) równać do poziomu prequeli Star Wars: coraz bardziej dziecinne, sztywne i miejscami żenujące.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość temu, że widowisko stara się maskować swoje niedoróby częścią wizualną. Jest ona efekciarska, różnorodna, przyjemna dla oka, a w rękach Raimiego zmienia się niekiedy w narzędzie tworzące nastrój z pogranicza horroru (choć też sprawiającego wrażenie, iż ktoś ogranicza reżysera, żeby nie popełnić tego, co miało miejsce w Shazam). Niestety, nie ma w niej nic nowatorskiego. Tak jak pierwszy Doctor Strange przyprawiał o opad szczęki na dużym ekranie (a wedle znajomych jeszcze bardziej w IMAXie), tak drugi po prostu robi dobrą robotę, lecz nie zaskakuje. Przez co ciężko polecić go w ten sam sposób, co poprzednika.
Doctor Strange in the Multiverse of Madness to narzędzie do podziwiania widoczków i wprowadzania zmian w rozpisce postaci. Nic więcej. Może osobom, które nie przykładają wagi do spójności uniwersum spodoba się ta efekciarska papka, ale ja mam dość do tego stopnia, że rozważam już olewanie kolejnych filmów lub przynajmniej robienie większych przerw między nimi. Moja ocena: 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz