niedziela, 24 listopada 2024

Titans – Season 4

Ostatni występ Tytanów w tej iteracji serialowego DC. Z jednej strony mamy dojrzalszą wersję (dzięki wydarzeniom z sezonów numer dwa i trzy) bohaterów, z drugiej mamy powtórkę z rozrywki w postaci powracającego antagonisty, Trigona, który tym razem próbuje wedrzeć się do naszego świata za pomocą swojego kultu oraz Brata Blooda.

Nie będę się rozpisywał, bo nie bardzo jest o czym. Główny wątek niby spina całość, ale zdarzają się takie odskocznie (jak np. z miasteczkiem będącym w przeszłości), że człowiek w ogóle o nim zapomina. A nawet jak trafi się jakiś jego lepszy fragment, macie gwarancję, że szybko pojawi się kolejny, który was znuży. Przykład jest już w pierwszym odcinku: Titus Welliver jako Lex Luthor. Normalnie myślałem, że zniosę jajko z wrażenia. I pewnie by tak było, gdyby nie to, że jego rola ogranicza się do bardzo krótkiego czasu antenowego w pierwszym i jedynym odcinku z jego udziałem… Albo Jason Todd powracający jako Red Hood! Na parę minut i jedną sekwencję treningową w jednym odcinku… Albo Gar wpadający na swoją poprzednią (niekompletną) ekpię: Doom Patrol! Zgadnijcie, jak długo byli na ekranie… Podejrzewam, że wiele z tych numerów to takie ostatnie hura na koniec serialu. I o ile jestem w stanie zrozumieć choćby ten Doom Patrol, a nawet Todda, o tyle tak krótkiej obecności Titusa nie jestem w stanie przeboleć, zwłaszcza, że była promowana w zwiastunach. Do tego postać Connera jest związana nieodłącznie zarówno z Lexem, jak i Supermanem (na którego cameo nie ma co liczyć). Nie obchodzi mnie gejowski romans bardzo słabej wersji Tima Drake’a, Starfire i Raven zanudzały, zaś wątek Superboya zmieniającego się w kopię Lexa i z powrotem był strasznie toporny. Tylko Nightwing i Beast Boy dali radę.

Przez wzgląd na ogólnie pojęty okultyzm i naturę głównego złodupca autorzy starają się stworzyć mroczną atmosferę. Kudos za starania, lecz te kompletnie rozwala Joseph Morgan w roli Blooda. Przez jakieś ¾ sezonu jest płaczką nie do wytrzymania. Każda odrobina ciekawości i dreszczu znika, tempo opada, a widz przysypia. Nie żartuję z tym ostatnim. Z reguły mam sporą odporność na bzdety i nierówne tempo, lecz tutaj nawet ja nie dawałem rady. Przez co seans całego sezonu zamiast zająć mi z tydzień, wlókł się kilka miesięcy.

Jeśli starać się obejrzeć czwarty sezon pro forma lub choćby dla drobiazgów rozsianych tu i tam, to przy odpowiednio dużej wyrozumiałości i założeniu, że zwiastuny wzbudziły choćby najmniejsze zainteresowanie można dać 3-. Niestety, jeśli ktoś odpadł przy dowolnym z poprzednich sezonów, tutaj nie ma czego szukać. No chyba że lekarstwa na bezsenność. Wtedy polecam w 100%.

niedziela, 17 listopada 2024

Ghostbusters: Frozen Empire

Minęły trzy lata od wydarzeń z Afterlife. Ekipa przeprowadziła się z Oklahomy do Nowego Jorku, zajęła poprzednią siedzibę pogromców i kontynuuje ich działalność. Jednak dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Niezależnie od doświadczenia w trakcie pracy zdarzają się zniszczenia i to spore. Przez nie pogromcy lądują na dywaniku obecnego burmistrza, znanego z oryginału Waltera Pecka (który kategorycznie zaprzecza, że miał cokolwiek wspólnego z katastrofą z 1984).

Ten film wygląda, jakby sklecono go z co najmniej dwóch innych. Z jednej strony mamy typowy dla franczyzy koniec świata w wykonaniu starożytnego bóstwa i wszystkie hece z tym związane. Z drugiej jest docieranie się rodziny Spenglerów w nowych warunkach. Gary na dobre dołączył do rodziny, Callie z dumą kontynuuje dzieło ojca, Trevor próbuje udowodnić swą pełnoletniość, a Phoebe przeżywa rozterki typowe dla nastolatki, które uwydatniają się przy tymczasowym zawieszeniu jej roli w zespole. Podcast pod pretekstem udziału w obozie kosmicznym przyjechał pomagać Rayowi, a Lucky… w zasadzie jest zbędna, więc trochę na siłę umieszczono ją w instytucji rozwijającej ideę i sprzęt pogromców, finansowanej przez Winstona.

Paradoksalnie to część związana z Phoebe jest tą najbardziej dopracowaną. Gdy Peck odsuwa ją od tego, na czym się zna i co ją ekscytuje, dziewczyna jest zagubiona, a pocieszenie odnajduje w kontakcie z… duchem. Z tym ostatnim związanych jest kilka ciekawych kwestii oraz fakt, iż maszkary zrobiły się bardziej cwane we wdrażaniu swoich planów. Niestety na tym zakończę pozytywy.

Tutaj następuje seria średnich lub niepotrzebnych rozwiązań ciągnących widowisko na dno. Wątek Trevora (że jest już dorosły i na tyle odpowiedzialny, by np. prowadzić samochód w trakcie akcji) miałby ręce i nogi, ale oprócz wzmianki dosłownie na początku i końcu filmu jego rola sprowadza się wyłącznie do scen komediowych z udziałem Slimera. Gary jako nowy ojczym ma trochę więcej do gadania, Callie jako spoiwo jest dosłownie tylko tym (ma może ze dwa istotne dialogi). Lucky, jak pisałem, jest zbędna, bo instytucję Winstona da się wprowadzić bez niej. Ray rzuca jedno wymownie spojrzenie w kontekście przemijania oraz kilka ekspozycji, lecz jego rola maleje. Głowy nie dam, czy Patton Oswalt jako dr Hubert Wartzki nie będzie jego zastępstwem, zważywszy, z czym do niego przychodzą. Venkman pojawia się w filmie chyba dosłownie dla jednego dowcipu, dialogi Janine można dać komuś innemu. Tylko Winston jako osoba drugoplanowa ma mocne fundamenty, by pozostać z serią na dłużej.

Niby to powyższe nie brzmi poważnie, ale mówimy tu o dwugodzinnym seansie zrealizowanym na zasadzie wrzucania wszystkiego, co było pod ręką i niezależnie od jego wielkości. Wiele osób i ich wątków jest dosłownie przelotem, ale ich liczba sprawia, że podróż od jednego istotnego punktu fabularnego do drugiego wlecze się niemiłosiernie. Cholera, by podkreślić, jak bardzo wiele osób jest tu nieistotnych, spróbujcie przypomnieć sobie, kto jest kim (pomijając weteranów z oryginalnych filmów) po imionach. Zakładając, że widzieliście Afterlife przynajmniej raz. Powodzenia.

Kolejną rzeczą, na którą muszę ponarzekać, jest fanservice. Zazwyczaj mam z niego ogromną radochę, lecz tutaj męczy. Sprawia wrażenie pozostałości po poprzednim filmie, zwłaszcza z tymi durnymi marynarzykami. Wśród tych wszystkich drobiazgów znalazł się dosłownie jeden, który wywołał uśmiech na mojej twarzy, a i to nie wiem, czy w ogóle był zamierzony. W instytucie Winstona jest postać o imieniu Lars grany przez Jamesa Acastera, który w tym wydaniu wygląda jak Egon Spengler z animowanych The Real Ghostbusters.

Na plus policzę kilka dość kreatywnych scen z duchami, rozpierduchą oraz wizjami końca świata. Tyle że tego jest tak mało, iż nudziłem się bardziej niż na Ghostbusters (2016), a to już nie lada wyczyn.

Naprawdę chciałem polubić Frozen Empire. Ba, zwiastun zapowiadał poważniejszego wroga niż dotychczas, o czym świadczą jakieś tam przebłyski zagrożenia lub horroru w filmie, lecz podobnie jak cała reszta to okruchy w dwugodzinnym garze. Można spróbować tej strawy, ale obstawiam, że mało kto do niej wróci. Moja ocena: 3-.

niedziela, 3 listopada 2024

The Crow (2024)

Historia powstania tego filmu jest tak pogmatwana, że byłaby lepszą opowieścią niż produkt końcowy. Nowy Kruk od pierwszych fotek był rozbierany na czynniki pierwsze i już wtedy wiele osób kręciło nosem (w tym ja). Niestety, rezultat potwierdził wiele z moich obaw.

Gdyby potraktować tego Kruka jako kolejny film – nie jest tragiczny. Bohaterów poznajemy dokładniej niż kiedykolwiek w serii. Sceny akcji są efekciarskie (Bill Skarsgård już w Boy Kills World udowodnił, że sprawdza się w takiej konwencji), a brutalność wypełnia każdy kadr krwią (nawet Deadpool zdziwiłby się). Muzyka jest ok (obok pierwszego Kruka nawet nie stała, ale jakby mi ktoś przed tym filmem powiedział, że Enya dodaje klimatu, nie dałbym wiary). Antagoniści są jednak na poziomie serialu - nudni. Zakończenie, paradoksalnie, jest chyba najbardziej optymistyczne… No bo u poprzedników wbrew muzyce, czy temu, że ofiary zawsze odnajdowały się w zaświatach po zemście, nadal pozostawały martwe. Tutaj nie. Czego kompletnie nie kupuję, to rzekomo prawdziwej miłości między bohaterami, którzy znają się bardzo krótko. Gdzieś czytałem, że ponoć osoby na odwyku potrafią okazać uczucie tego kalibru właśnie przez wzgląd na zrozumienie dzielonego uzależnienia, ale nawet jeśli to realne uzasadnienie, dialogi oraz montaż sprowadzający ten związek niemal wyłącznie do aspektu cielesnego nie pomogły mi w uwierzeniu w te założenia.

Ot i tyle – współczesna, brutalna i krwawa (bez gadania jest to najkrwawsza odsłona we franczyzie) interpretacja nadnaturalnego akcyjniaka o zemście zza grobu. Takie szkolne 3+ lub 4, w zależności od tego, czy wytrzymacie pierwsze 40 minut, bo tyle mija, zanim zaczyna się zemsta, oraz jak mocno szczerzycie się na widok rzezi na ekranie. Niestety, jakiś kretyn wpadł na pomysł, by bohaterów nazwać Eric i Shelly – to był moment, w którym gówno trafiło w wentylator.

Losy Erica Dravena i Shelly Webster (w nowym filmie nie padają nazwiska, ale imiona wystarczą, by zaognić sytuację) zostały opowiedziane trzy razy: w komiksie The Crow, filmie o tym samym tytule i serialu The Crow: Stairway to Heaven. Scenariusz napisała tragedia z życia autora komiksu, którego narzeczona zginęła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Komiks stanowił swego rodzaju terapię i pod przykrywką kopaniny, zemsty i zabijania opowiadał o wybaczeniu. Nie przestępcom, ani nawet pijanemu kierowcy, lecz sobie. Film z 1994 przeinaczył wiele elementów, ale pozostawił najbardziej uniwersalną składową: opowieść o miłości i zemście. Serial niepotrzebnie udziwnił całość i odbiło się to na jego długości.

Na tym gruncie pojawia się nowy Kruk – film, w którym nie znajdziecie tak niewinnie pokazanych miłosnych uniesień, charyzmatycznego bohatera wymierzającego zemstę, czy równie monumentalnego antagonisty. Nie będzie tu gotyckiego klimatu, ani nawet mocnych okoliczności, w których giną młodzi. Przypomnę iż w The Crow z 1994 zginęli po „interwencji” sługusów lokalnego mafiosa. Ba, sequele trzymały się zasady, iż ofiary są niewinne, znalazły się w złym miejscu o złym czasie lub próbowały postąpić zgodnie z prawem i to je zabiło. Tegoroczny Kruk wywala ten aspekt przez okno i zamiast przyziemnych postaci funduje te z marginesu, z którymi ciężko się identyfikować. Do tego nowi Eric i Shelly nie giną, gdyż byli nie tam, gdzie trzeba lub próbowali postąpić słusznie. Nie, nadepnęli na odcisk przestępcy i zamiast coś z tym zrobić, uciekają i żyją na kredyt, a potem wielkie zdziwienie, że ktoś ich ściga i chce zabić. Zaiste, materiał na kruczą zemstę.

Nie kupuję też tłumaczeń, iż wrzucenie kilku smaczków (np. przereklamowana scena z koniem) rodem z pierwszego komiksu zbliża ten film do niego bardziej niż obraz z Brandonem Lee. Nie, w moim mniemaniu te drobiazgi to wyłącznie clickbaity I właśnie za ten cały cynizm oraz rozkręcanie sztucznej afery przez nadanie takich, a nie innych imion bohaterom nowy Kruk ostatecznie dostaje ode mnie 2.