niedziela, 13 lipca 2025

Spider-Man: Across the Spider-Verse

Gdy w maju 2003 roku do kin wszedł The Matrix Reloaded, wszyscy fani oryginału popędzili do kin jak szaleni. Oto sequel tytułu, który pod wieloma względami zrewolucjonizował branżę filmową. Niestety drugi Matrix okazał się filmem dość pustym, pociętym (bo sporo scen uzupełniających wylądowało w animowanym Animatrixie oraz grze Enter the Matrix), zaś jego sceny akcji wielu osobom się dłużyły (już nie wspominając o kilku całkiem zbędnych). Na domiar złego seans kończył się cliffhangerem, przez co niemałe grono widzów zastanawiało się, po kiego grzyba powstał ten film i czy stworzony świat da się jeszcze uratować. Tyle dobrego, że Wachowscy nakręcili oba sequele niemal jednocześnie, tak więc na odpowiedź musieliśmy czekać raptem pół roku (wtedy wydawało się to wiecznością) i już w listopadzie wiedzieliśmy, jak bardzo rozwodniono franczyzę.

Across the Spider-Verse popełnia moim zdaniem dokładnie ten sam grzech, co drugi Matrix. Otrzymujemy film tak dopieszczony wizualnie, że pierwsza odsłona mogłaby się zarumienić. Animacja zasuwa w takim tempie, że głowa mała. Sceny akcji są jeszcze bardziej dobajerzone, a ich skala drastycznie wzrosła. Tu znowu porównam Pająka do Matrixów. W Matrixie 1 Neo tłukł się z Agentem Smithem, w #2 z setką jego kopii naraz. W Into the Spider-Verse 6 Pająków robi rozpierduchę w finale, w Across za Milesem goni ich taka liczba, że oczopląsu można dostać.

Nie do końca podoba mi się też to ADHD „kamerzysty”. Jeszcze w scenach akcji szybka zmiana perspektywy jest uzasadniona i pozwala na w miarę przejrzyste pokazanie wydarzeń, ale ten sam patent zastosowany w scenach przyziemnych, gdy np. Miles przedziera się przez tłum na imprezie na dachu swojego budynku, spowodował u mnie ból głowy i zmęczenie.

Tutaj muszę się z czegoś wytłumaczyć. Jeszcze zanim zasiadłem przed telewizorem, byłem sceptycznie nastawiony do ATSV. Powód numer jeden: Mam problem z Milesem Moralesem. Kiedyś mi nie przeszkadzał, ale odkąd Marvel i spółka starają się go przepchnąć wszędzie za wszelką cenę, byle tylko nazwa Spider-Man nie kojarzyła się z Peterem Parkerem, zacząłem mieć go serdecznie dość. Iskierką nadziei był Into the Spider-Verse, gdzie z Milesa wykorzystano prawidłowo – nie jako kalkę Petera (choć tu też można doszukać się złośliwości, bo usunięto jedynego Parkera, który był szczęśliwy/odniósł sukces, a z całej rodziny Miles stracił wujka), lecz jako naprawdę odrębną postać. A potem w komputerowym Spider-Manie wszystkie te zabiegi szlag trafił i Miles ponownie został Peterem Darkerem. To jeden z powodów, dla których zapał do oglądania Across the Spider-Verse mi opadł.

Drugim powodem było rozdmuchanie liczby ludzi-pająków do takich rozmiarów, że to już zwyczajnie głupie. W komiksach pojawiła się nawet spider-paralityczka (która składała wózek inwalidzki i wieszała go sobie na plecach na czas przywdziewania trykotu) oraz spider-gej, który swoją orientację musiał podkreślić nawet kostiumem (jakby łotrów lub czytelnika obchodziły te preferencje w trakcie mordoklepy). Mam po dziurki w nosie postaci, które przejmują pseudonim tylko po to, by afiszować się elementami, na które jako ludzie nie mamy wpływu i nie oferujących absolutnie nic w zamian. To trochę tak, jakby każdy kostium w grze dostał swój komiks, ale zabrakło tu jakiegokolwiek opisu jego nosiciela.

Trzecim powodem były plotki, że Miguel O’Hara (jeden z moich ulubionych Pająków, postać całkiem złożona i żyjąca w bardzo specyficznych czasach) nie jest do końca tym, za co go polubiłem w komiksach i grach. Czyli wstępnie musiałem przygotować się na to, że nie dość, że już pierwszy film zgnoił Petera, to teraz może dostać się mojemu kolejnemu idolowi… Słabo na początek…

Niestety, każdy z tych powodów sprawdził się w mniejszym lub większym stopniu. Miles jest tu promowany tak bardzo, że nawet jako najmłodszy stażem trykociarz bez problemu kiwa całą armię bardziej doświadczonych Spiderów. Z jednej strony stanowi ona pretekst do licznych odniesień do komiksów, gier oraz innych mediów, z drugiej pokazuje właśnie, jak durnym pomysłem jest trzaskanie kolejnych wariantów. Niektóre idą śladem Milesa i na siłę starają się umniejszyć zasługi i umiejętności Petera twierdzeniami, że bycie Spider-Manem to bułka z masłem. Najwidoczniej samo powiększanie menażerii nie wystarczy, trzeba koniecznie zastąpić kilka z istniejących sztuk! Jessica Drew, bodaj najsłynniejsza z Kobiet-Pająków zmieniła kolor skóry, bo… bo tak. Jakby głupiej się nie dało, ten wariant Jessici gania w ciąży. Ot, takie tam narażanie nienarodzonego potomstwa, w dupie miej zasadę „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Wtóruje jej w tym znany z poprzedniego filmu Peter B. Parker, który do „pracy” przychodzi w różowym szlafroczku i z córeczką w nosidełku… I nie, nie obchodzi mnie, że mała też ma moce. No i wreszcie Miguel, którego interpretacja wzbudza we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony podoba mi się, jak jego ogromna sylwetka góruje nad wszystkimi, a gdy wkracza do akcji, jest jak siła natury – nie da się go powstrzymać. Niestety, ilekroć się wkurzy (a od pewnego momentu gania wyłącznie w tym stanie), leci bez sensu przed siebie i wykrzykuje dyrdymały. Ze skrajności w skrajność i jakby w ogóle nie pamiętał nic z komiksów (że o grach nie wspomnę). Zupełnie jakby ktoś przeczytał ze dwa zeszyty (a i to niekoniecznie z oryginalnego runu) i resztę sobie wymyślił.

Zresztą Miguel i powód jego złości to punkt fabularny, który najbardziej mi nie podszedł. Historia kręci się wokół Spota – złola powstałego w wyniku wydarzeń poprzedniego filmu, który zamierza zaleźć Milesowi za skórę, zabijając jego ojca. Bo w tym uniwersum każdy, kto ma w rodzinie kapitana policji, musi go stracić. Najwidoczniej zaciukany wujek to za mało. Jest to tzw. wydarzenie kanoniczne, które musi mieć miejsce, by wymiar istniał. Powstrzymanie go kasuje cały wymiar. Idea podobna do tej z Deadpool & Wolverine. Sęk w tym, że brzmi naciąganie nawet dla bohaterów. Niby O’Hara przedstawia na to dowody, ale nie przekonał nimi ani Milesa, ani mnie. Tyle dobrego, że udało się w to wcisnąć przyzwoity zwrot akcji w finale filmu (nie mówię o ostatniej scenie), ale na rozwiązanie trzeba czekać.

Zdaję sobie sprawę, że ten film jest powszechnie lubiany, ale mnie nie przekonał. Ucieczka Milesa to powtórka z dłużącej się akcji z drugiego Matrixa (od walki w muzeum po chryję na autostradzie). W pewnym momencie czułem się tak zmęczony, że moją głowę bardziej zaprzątały dywagacje nt. tego, jak wyglądałby pojedynek Spider-Kota (tak, jest taki) z chodzącą kuwetą, Sandmanem, niż to, co działo się na ekranie. Nie odmówię jakości wykonania, aktorstwa, ani wątku dotyczącego samotności superbohatera, ale to wszystko to raptem dodatki do dania głównego, którego nie wszystkie składniki mi podeszły. Może moje nastawienie zmieni finał, ale póki co druga przygoda w animowanym Spider-Verse dostaje ode mnie: 3+.

niedziela, 6 lipca 2025

Jurassic World: Rebirth

Poprzedni film miał ciekawe założenia, ale te przerosły twórców do tego stopnia, iż wyszedł najgorszy przedstawiciel serii. W ogóle gdy jakaś franczyza stworzona wybitnie pod wżeranie popcornu zaczyna sięgać po podtytuły typu: New Generation, New Blood, Revelations, Rebirth, przeważnie świadczy to ostatniej próbie wyciśnięcia czegoś z trupa. W przypadku JWR mogę śmiało powiedzieć, iż jest to próba względnie udana. Jest to film zdecydowanie lepszy od poprzedniego, ale nie oznacza, że jest dobry.

Wspomniane założenia Dominiona stały się na tyle problematyczne, że w Rebirth praktycznie je zresetowano. Dinozaury okazały się mało odporne na współczesne warunki typu pogoda, roślinność, robactwo, choroby. W rezultacie większość zdechła, a szczątkowa lecz stabilna populacja żyje tylko na obszarach wzdłuż równika. Ponadto same gady tak bardzo przejadły się ludziom, iż ich obecność nie wzbudza już żadnych emocji (zdychający na ulicy diplodok stanowi wyłącznie niedogodność, bo powoduje korek). W takich realiach grupa najemników musi udać się na nową, trzecią wyspę InGenu, na której żyją największe pokraki. MacGuffinem tej części jest DNA wspomnianych przedstawicieli dinozaurów, ale żeby nie było za łatwo, krew trzeba pobrać z żywych osobników. Ta ma być wykorzystana do opracowania leków na choroby serca. W całą sprawę wplątuje się rodzinka, która chciała dotrzymać tradycji przepłynięcia sobie z jednego miejsca w drugie, ale jak ostatnie matoły wpadła na mozazaura.

Żeby nie było niedomówień – tak, Rebirth jest potwornie głupi. Począwszy od założeń fabularnych, przez postacie, po realizację wielu scen. Założenia najłatwiej wybaczyć, bo chodzi tylko o pretekst, żeby poleźć na kolejną wyprawę, ale nie musimy zgadzać się na wszystko. Na każdym kroku bohaterowie podkreślają różnice między dinozaurami z poprzednich filmów, a mutantami z tej odsłony. Sęk w tym, że w JP3 Alan Grant powiedział, że od samego początku ciężko te twory nazwać stricte dinozaurami, bo ich DNA zawsze było uzupełnione jakimś innym. No i przy okazji wychodzi na to, że tak naprawdę Rebirth mógłby równie dobrze być filmem s-f osadzonym na innej planecie (scena ze zbiorem DNA z drugiego potwora bardziej kojarzy się z Avatarem Camerona niż oryginalnym Jurassic Parkiem).

W trakcie samej wyprawy oraz w retrospekcjach dochodzi do kretynizmów poważniejszego kalibru. Ot, scena otwierająca – ojapierdolozaurus ucieka, bo jeden debil gubi opakowanie po Snickersie. Nie żartuję. Całe laboratorium trafia szlag w sposób, jakiego pozazdrościłaby śmierć z filmów Final Destination. Potem są większe jaja – ekipa opuszczająca się po skale, zamiast sprawdzić, czy nie ma innej drogi (okazuje się, że jest i to tak bezpieczna, jak schodzenie z 10 piętra wieżowca), dinozaury losowo zmieniające swoje zachowania (np. t-rex raz jest szybki, a kiedy indziej nie może złapać małej dziewczynki), no i tzw. plot armor tak gruby, że powinni go nosić wszystkie mundurówki. W ten ostatni jest przyodziana przede wszystkim wspomniana rodzinka. Powinni przekręcić się kilka razy w trakcie całego seansu, ale nie, wychodzą lepiej od najtwardszych zawodników w swojej ekipie. Jak tylko zdacie sobie z tego sprawę, sceny z ich udziałem są odzierane z jakiegokolwiek napięcia. W ich obecności najgorsze jest to, iż stanowi wyłącznie pretekst do kilku scen, ale faktycznego wpływu na fabułę nie ma wcale. A jeśli nawet jakiś minimalny jest, dałoby się go szybko skorygować tak, byśmy nie musieli męczyć się z tymi postaciami.

Plot armor ochronił także jednego kolesia w finale filmu, ale była to taka bzdura, że ktoś powinien wylecieć z pracy za tę decyzję. Podobno nakręcono zakończenie uwzględniające śmierć, jednak włodarzom chciało się drugiego wariantu i po wmontowaniu go w film nagle zabrakło czasu na dokrętki, by wrócić do pierwszej wersji, więc otrzymaliśmy niewyjaśniony i przesłodzony powrót. Do tego jest tam cała kupa niedopowiedzianych drobiazgów (świątynie, jakaś poprzednia ekspedycja, dinozaur w plecaku), na które trzeba nauczyć się machać ręką, bo i tak nikt wam nic nie wyjaśni.

Oprócz trzymania się tradycji zabijania ludzi w dżungli, Rebirth wprowadził sceny i smaczki z oryginalnego, książkowego Parku, których nie dało się zrealizować w czasach pierwszego filmu przez wzgląd na ograniczenia techniczne i budżetowe. Wspominam o tym raczej jako o ciekawostce, bo nie ma to żadnego wpływu na odbiór. Co ma wpływ to bezczelne kalkowanie scen z Jurassic Park. Konia z rzędem temu, kto np. w scenie chowania się między sklepowymi półkami nie doszuka się podobieństw do raptorów w kuchni, tylko w gorszym wydaniu.

No dobra, to po cholerę w ogóle siadać do seansu Rebirth, skoro tylko narzekam? Jest dosłownie jeden powód, ale znaczący. Jestem chyba jedną z niewielu osób, które wolą Jurassic Park 3 od The Lost World. Prosta opowieść z głupim pretekstem, starająca się zrobić dosłownie jedną rzecz: przestraszyć widza. Rebirth idzie dokładnie tym szlakiem. Cały jego przebieg to miks pomysłów z czterech pierwszych filmów. Jeśli odrzucić bagaż jego idiotyzmów i udawać, że jednak każdy może zginąć, to jest to przyzwoicie nakręcone widowisko. Twórcy wiedzą, kiedy i jak wykorzystać swoje potwory. Potrafią czasem dać nieznaczny ruch w tle, czasem złowieszcze skradanie się lub wyłonienie z mroku. Z kolei dla złagodzenia napięcia żonglują przepięknymi sceneriami wyspy. Jeśli ktoś nie ma doświadczenia z serią lub kinem grozy jako takim, autentycznie może podskoczyć w fotelu raz lub dwa. A nawet jeśli taka konwencja nie jest wam obca, z Rebirth da się miejscami czerpać radochę, zwłaszcza w ekipie i po pewnym znieczuleniu. Nie czekam na kontynuację, ale nie mam też poczucia zmarnowanego czasu. Moja ocena: 3-.