Flesh and Blood opowiada o porąbanej rodzinie bogaczy, Gallowayów, której głowa postanawia zorganizować na rodzinnej wyspie sadystyczną grę o spadek. Ten, kto dotrze do końca, odziedziczy w całości rodzinną fortunę. Członkowie rodziny ochoczo zabierają się do wbijania sobie noży w plecy, ale nie wiedzą jeszcze, że na wyspie mają także nieproszonego gościa.
Od razu przyznam, że uwielbiam, gdy miejsce akcji jest odcięte od świata. Niech to będzie górski hotel zimą, ośrodek w głębi lasu, czy właśnie wyspa – takie standardy, które po wczuciu się w sytuację (brak lub znikomy kontakt z cywilizacją, duży dystans do najbliższej miejscowości, warunki pogodowe uniemożliwiające podróż i ogólne poczucie izolacji) przyprawiają o ciarki.
Postacie to drugi mocny argument za seansem. Tak szurniętej ekipy dawno nie widziałem. Nawet najbardziej niepozorna osoba ma swoje za uszami. Cholera, pokuszę się o stwierdzenie, iż morderca jest najnormalniejszą osobą na wyspie choćby przez wzgląd na motywację. Tym samym ciężko tu kogokolwiek nazwać protagonistą.
Ciekawy jest sam przebieg fabuły. Oprócz animozji, o których członkowie rodziny wiedzieli, na jaw wychodzi drugie tyle ukrytych, dając pretekst, by pozabijali się bez udziału osób trzecich. Jeśli patrzeć od strony typowego slashera, morderca wcale nie ma tu tak dużo do roboty, lecz to nie oznacza, że nic się nie dzieje. Niezależnie od tego, kto jest w danej scenie oprawcą, jest bezlitośnie i krwawo. Gdybym miał to do czegoś porównać, wyszedłby dziwny miks Krzyku, Koszmaru minionego lata i Piły. Morderstw nie jest za wiele, bo i ekipa niezbyt liczna. Do tego ich efekciarstwo trochę stonowano w porównaniu do poprzedniego sezonu, ale spokojna głowa – nadal potrafią zrobić wrażenie z wykorzystaniem praktycznych efektów specjalnych. Jak mają być flaki, będą flaki z całą ich długością i wszystkim po drodze.
Muszę też pochwalić fabułę. Co prawda poszczególne wątki nie są jakieś wybitne, ale wciągnęły mnie na tyle, że przestałem analizować, kto może być mordercą i nawet dałem się zaskoczyć finałem (dawno mi się to nie zdarzyło). Jednocześnie jest to jedyny aspekt, do którego się przyczepię. W samym finale, gdy zostaje ledwie garstka postaci, tempo zaczyna zwalniać i seans się dłuży. Niewiele tego, ale da się odczuć.
Niemniej jednak Flesh and Blood dostarczył mi sporo slasherowej frajdy i polecam go każdemu fanowi gatunku. Moja ocena: 5-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz