niedziela, 6 sierpnia 2017

Queen’s Quest: Tower of Darkness

Ja rozumiem, że ten gatunek nie szczyci się ani dużym budżetem, ani rozmachem, ale nawet w tej konwencji niejednokrotnie udawało się zawrzeć niezłe zagadki, fabułę, czy przyzwoity czas gry. Twórcom Queen’s Quest w jakiś sposób udało się zepsuć niemal każdy z tych aspektów.

Uprzedzam, iż wyjątkowo będę rzucał spoilerami. Jest to dość ironiczne, zważywszy iż fabuły w tej grze jest mniej więcej tyle, co w elementarzu pod literką „A”. W ramach opowieści otrzymujemy wariację na temat Śpiącej królewny i Aladyna. Znikąd pojawia się książę, żeni się z księżniczką, a rok później obchodzą już pierwsze urodziny swojej córki (co pozwala zakładać, że świntuszyli dużo wcześniej). Tego dnia pojawia się zły czarodziej, zamienia księcia w kamień, porywa dziecko i tyle go widzieli. Żeby nie było za łatwo, pozostawia za sobą mechanicznego smoka, który zabiera się za fajczenie całego miasta.

Ilość bzdur, jakie trzeba znosić, narasta od momentu odparcia ataku potwora na zamek. Po pierwsze – książę takim do końca arystokratą to nie jest, podpisał umowę z czarodziejem, który po prostu przyszedł po swoje. Nijak to nie przeszkadza naszej bohaterce, która zamiast wrzucić posąg do podziemi, albo przerobić na nową posadzkę do wychodka, żeby odczarować oszusta. Po drugie – motyw z odczarowaniem to osobna miniprzygoda rozgrywana po zakończeniu wątku głównego. Niestety, jej konstrukcja nijak tego oderwania od głównej rozgrywki nie usprawiedliwia.

Król/książę to nie jedyna postać, której zachowanie woła o pomstę do nieba. Tytuł co prawda brzmi Queen’s Quest (jeśli to miało być nawiązanie do klasyków Sierry, to tylko im uwłacza), ale biorąc pod uwagę, z jakim adwersarzem mamy do czynienia, to nadworny mag powinien za nim gonić, a nie jedyna (obecnie) rządząca. Zamiast tego stary cwaniak teleportuje się pod pretekstem „pogadania z radą” i wraca dopiero po tym, jak już uda nam się odbić córkę. Strażnicy w zamku wcale nie są lepsi. Pierwszy zakuty łeb nie wypuści nas za bramę, bo flagi nie wywieszono. Nic to, że zza krat słychać odgłosy walki i krzyki jego towarzyszy. Drugi typ nie potrafi ugasić pożaru, a bezczelny skrzat z portu domaga się kasy, mimo że pół metra dalej szaleje mechaniczny smok… Już nie wspomnę o starej niańce, której musimy pomóc wyszywać, bo inaczej nie odda nam istotnego przedmiotu.

Jakby tego było mało, zagadki i napotykane „problemy” rażą podobną głupotą. Wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego smoczek do butelki z mlekiem jest trzymany w osobnej szkatułce, otwieranej specjalnym kluczem. Nikt posiadający dziecko nie zdecydowałby się na coś tak głupiego. Albo sposób zapalenia pochodni – co z tego, że w jednej z komnat napalono w kominku? TEN ogień do pochodni się nie nadaje, trzeba koniecznie zmotywować smoczątko trzymane w podziemiach, by raczyło podpalić, co trzeba. A co powiecie na wróżkę niewolnicę? Prezentem od naszego nadwornego maga jest właśnie takie małe, latające coś, troskliwie zapakowane w… klatkę (chyba po kanarku). Ba, kuzynka Dzwoneczka wcale na tę sytuację nie narzeka, a po otwarciu przenośnej celi wiernie nam towarzyszy, zamiast uciekać jak najdalej stąd.

Czas gry to około dwóch godzin przewalania się przez prostackie zagadki i banalne sekwencje hidden object. Jeżeli jakimś cudem gra zajmie wam więcej czasu, to chyba tylko dlatego, że zdobywacie wszystkie osiągnięcia, albo utknęliście na jednej z dwóch upierdliwych łamigłówek z rodzaju: rozmieść wszystkie elementy wg wzoru, ale pamiętaj, że jak ruszysz któryś z nich, poruszą się 3 inne. Nie mam pojęcia, jak to się autorom udało. Tego rodzaju minigry miałem okazję rozgrywać w innych produkcjach spod znaku hidden object i w żadnej nie sprawiały mi takich problemów. Same sekwencje posiadają bardzo uciążliwy patent. W większości z nich pojawia się przynajmniej jeden obiekt, który zmienia się co jakiś czas. Kliknięcie na jego drugiej formie jest liczone jako misclick. Dorzućmy do tego problemy z wykrywaniem kliknięć, a otrzymamy pełne spektrum tego, co frustruje w tej produkcji. Wygląd scen hidden object pozostawia wiele do życzenia. Przedmioty, jakie mamy znaleźć, są często namalowane w dziwnej skali, albo pod dziwnymi kątami. Zdarza się, że kilka z nich pasuje do opisu (najczęściej pada na kielichy), albo w ogóle nie budzi skojarzeń (słowo „bow” powodowało, że szukałem łuku, podczas gdy autorom chodziło o muszkę).

Graficy też się nie popisali. O ile nie mogę przyczepić się do projektów odwiedzanych miejsc, o tyle do całej reszty już  tak. Od czasu do czasu w częściach hidden object można trafić na niewyraźne przedmioty. Postacie wyglądają, jakby uciekły z gabinetu figur woskowych. Gdy próbują mówić, rozciągają się, jakby zaraz miały się w coś zmutować. Aktorom już daruję, choć dlaczego ich kwestie różnią się od wyświetlanego tekstu – nie wiem. Muzyka niby jest w porządku, ale utwory skaczą sobie w tę i z powrotem, powodując chaos. Podczas „eksploracji” melodia stara się nadać dramatycznego wydźwięku, po czym natychmiastowo zmienia się w sielankę, gdy na ekranie widać sekwencję hidden object lub łamigłówkę. Jak tylko się z takową uporamy, utwór urywa się i wraca do wcześniejszego.

Więcej grzechów nie pamiętam, choć na tym etapie to nieistotne, bo Queen’s Quest nie da się polecić nawet największym fanatykom gier hidden object. Moja ocena: 1.

niedziela, 30 lipca 2017

Dead of Summer – Season 1

Serial, który wydawał się spełnieniem marzeń fana slasherów. Klimat rodem z Friday the 13th zdawał się wyzierać z każdego kadru. Niestety, zamysł – jedno, realizacja – drugie. Nie będę ujawniał szczegółów fabuły, rzucę tylko kilkoma założeniami. Letni obóz w lesie, nad jeziorem; nastolatkowie z porąbaną przeszłością jako opiekunowie, duch, kultyści i trupy.

Na każdym kroku (dosłownie od pierwszej sceny, w której widać weterana wielu horrorów – Tony’ego Todda) daje się odczuć nawiązania, aluzje i klimat z Friday the 13th, Candymana oraz The Exorcist. Jakby tego było mało, w warstwie muzycznej pobrzmiewają nuty rodem z Halloween i A Nightmare on Elm Street. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie, a i postacie są na tyle wyraziste, że zapadają w pamięć. Dla kontrastu, z dziesięciu oryginalnych Piątków pamiętam dosłownie dwójkę bohaterów, Tommy’ego Jarvisa oraz laskę z telekinezą, więc twórcy serialu nieźle wywiązali się z zadania.

Niestety, sam przebieg opowieści strasznie kuleje. Początkowe odcinki ogląda się bardzo dobrze niemal pod każdym względem: sensowna ekspozycja, sporo niezłego straszenia i rozlewu krwi. Pojedyncze sceny w całym sezonie to takie typowo slasherowe perełki. Druga połowa już nie potrafiła utrzymać mojego zainteresowania. Tempo było nierównomierne, ujawnienie głównego złego pokazano w dziwnym momencie, a finał niepotrzebnie rozwleczono (bodajże na dwa i pół odcinka). Wręcz do tego stopnia, że na każdy potencjalny (albo raczej przewidywalny) zwrot akcji reagowałem zgrzytaniem zębów i pytaniem: Ile jeszcze? Zupełnie jakby za te odcinki odpowiadał ktoś inny niż poprzednio. Nie jestem też w stanie powiedzieć, czy to nie przyczyniło się do anulowania serialu. Co prawda pierwszy sezon (10 odcinków) stanowi zamkniętą historię, ale sam tytuł oraz miejsce akcji spokojnie można byłoby wykorzystać do kolejnych opowieści.

Dead of Summer mógłbym polecić chyba tylko naprawdę wygłodniałym fanom gatunku. W sezonie zawarto zacne zamiary i spaprano realizację. Szkoda, liczyłem na coś pokroju Slashera, albo chociaż pierwszego sezonu Scream. Moja ocena: 3-.

niedziela, 23 lipca 2017

Batman: The Telltale Series

Na początek należy podkreślić, iż niniejsza gra nie jest powiązana z żadnym innym wydaniem uniwersum. Batman jest na stosunkowo wczesnym etapie swojej działalności. Gordon niespecjalnie mu ufa, żaden z kanonicznych przeciwników jeszcze się nie pojawił. W wyborach na burmistrza startuje Harvey Dent, a jego głównym sponsorem jest nie kto inny, jak Bruce Wayne. Na finiszu kampanii ktoś próbuje zniesławić Bruce’a, wywlekając przeszłość jego rodziców, a jakby tego było mało, do jego życia powraca przyjaciel z dzieciństwa, Oswald Cobblepot, który ostrzega go przed nadchodzącą rewolucją.

Z jednej strony Batman od Telltale stara się być wstępem do jakiejś wersji uniwersum i zachowuje się trochę jak The Wolf Among Us. Z drugiej naśladuje filmy Nolana. Nie chodzi tu nawet o inspirowanie się w kwestii wyglądu kostiumu, czy jakiejś postaci. Batman: TTS zawiera wręcz całe wątki z trylogii. Przez co jedyne zwroty akcji, na jakie można się nabrać (a i to niekoniecznie, gdyż ograniczają się do postaci widocznych podczas opowieści), wynikają ze zmian pewnych składowych kanonu. I muszę przyznać… że niespecjalnie mi podeszło. Nie to, że dałem się zaskoczyć i mam pretensje, po prostu uważam to za płytki zabieg, który wygląda, jakby twórcy za słabo pogrzebali w komiksach, by wyjść z czymś innym.

Jakby tego było mało, zastosowane zmiany spowodowały wdepnięcie na minę, bo nie wszystkie mają sens. Pal licho znajomość Bruce’a z Oswaldem, ale jego przydomek: Pingwin w ogóle nie ma odniesienia. Tak, Cobblepotowi zdarza się paradować w masce gazowej o kształcie ptasiego łba, ale to tyle. Wątek związany z Wayne’ami również mnie nie przekonał, choć tutaj jakaś argumentacja jest, więc pozostaje to kwestią gustu. Z kolei ten związany z Seliną jest niby zakończony, ale czy da wam satysfakcję, to inna sprawa. Pozostają jeszcze dwa zdania wypowiadane przez jedną starszą panią, po których spodziewałem się zupełnie innego przeciwnika, ale po trzecim odcinku postać w ogóle zniknęła, a moje oczekiwania razem z nią.

Z rzeczy, które definitywnie spaprano, muszę wymienić tempo opowieści. Pierwsze trzy odcinki starają się budować napięcie, ale pozostałe dwa, zawierające rozwiązanie intrygi, sprawiają wrażenie zrealizowanych po łebkach, skaczących po wydarzeniach i trochę dziurawych. Wizerunek psują także problemy techniczne: liczne spowolnienia, zacinanie się gry, losowy brak animacji twarzy podczas dialogów, głowy modeli powykręcane pod dziwnym kątem, urywanie się ścieżek audio. Takie babole również nasuwają na myśl zbyt pośpieszne wydanie i brak testów.

Wybory z jednej strony potrafią zaskoczyć, jak te w The Wolf Among Us, bo mają bardziej odczuwalne konsekwencje. Z drugiej są zbalansowane przez te najbardziej bzdurne, bez choćby kosmetycznych wzmianek w rozmowie. Możemy na przykład przesłuchać więźnia, tłukąc go do nieprzytomności, albo tylko strasząc, ale ostatecznie czego nie wybierzemy, nasi rozmówcy i tak powiedzą nam, że byliśmy zbyt brutalni.

Graficznie Batman prezentuje się lepiej od Gry o Tron, ale nadal na tle jego oprawy takie Life is Strange to majstersztyk. Przyjemnie wyglądają sekwencje odtwarzania wydarzeń, np. na miejscu zbrodni. Naśladują trochę te z Arkham Origins, ale posiadają przy tym własny patent na łączenie poszczególnych fragmentów. Praktycznie każdy z projektów modeli postaci będzie powodował jakąś reakcję. Harvey jest jednocześnie zbyt udziwniony i za bardzo inspirowany Nolanem. Bruce przypomina dorosłą wersję młodego Wayne’a z serialu Gotham. Z Oswalda taki Pingwin, jak z koziej dupy trąba. Chyba tylko Selina i Alfred uchowali się przed większymi ingerencjami w wizerunek.

Muzyka, podobnie jak motywy fabularne i niektóre elementy wizualne, będzie kojarzyć się z czymś już istniejącym, a w tym wypadku z utworami Hansa Zimmera z małą domieszką Danny’ego Elfmana. Aktorzy to weterani gatunku, a Laura Bailey zagrała naprawdę uwodzicielską Selinę, przez co przy każdej scenie z jej udziałem miałem cichą nadzieję, że szybko się nie skończy.

Komu można polecić Batman: TTS? Przede wszystkim miłośnikom filmów Nolana, którzy niespecjalnie przejmują się powielaniem formy i treści. W zasadzie każdy mocno niedzielny fan gacka raczej nie będzie kręcił nosem, a i pozostali mają szansę nieźle się bawić. Pierwsze trzy odcinki to dobrze wyreżyserowany serial, kolejne dwa już gorsze, ale też mają swoje przyzwoite momenty. Moja ocena: 4-, ale gdyby nie podszedł mi choć jeszcze jeden drobiazg fabularny, bądź mechaniczny, nie wahałbym się dać niższej noty. Nawet w przy tej ocenie sugeruję poczekanie do promocji.