Od czasu pierwszego sezonu trochę się wydarzyło. Pomijając filmy i inne seriale z tego uniwersum, na samym Netflixie mieliśmy drugi sezon Daredevila, pierwszy Luke’a Cage’a, Iron Fist, The Defenders i Punishera. Przyszedł czas, by kontynuować solowy wątek Jessici.
Gdyby poziom mojego podekscytowania miał fizyczną formę, np. schodów, a ostateczne wrażenie po drugim sezonie JJ było gdzieś u ich stóp, moja podróż na dół skończyłaby się co najmniej pobytem w szpitalu. Nie że ten sezon jest zły, ale określenie nierówny samo ciśnie mi się na klawiaturę. Odcinki 1-4 oglądało mi się jednym tchem. Odcinki 5-9 ciągnęły mi się tak bardzo, że już miałem robić przerwę w oglądaniu. 10-13 wpadają tak mniej więcej w środek.
Do pozytywnych aspektów należy na pewno rewelacyjne aktorstwo, muzykę oraz poruszane kwestie (przede wszystkim trauma z powodu różnych przeżyć). Fajnie, że konstrukcja odbiega nieco od poprzedniego sezonu i zamiast typowego głównego łotra mamy cały wątek ewoluujący we własnym kierunku.
Niestety, powyższe składowe można także odwrócić na niekorzyść sezonu. Jako że konfrontacja z antagonistą bardzo szybko przestaje być główną osią, seans należy wypełnić czymś innym. W tym wypadku sięgnięto po wątki osobiste, których nawpychano tyle, że głowa boli. Jessica ma ich chyba z 5, Trish ze 4, Malcolm też 4, Jeri ze 3. Do tego dorzućcie około 9 postaci, które również są istotne dla tych głównych, a przecież wokół nich kręcą się kolejne, trzecioplanowe. W rezultacie serial przypomina produkcję obyczajową, a nie detektywistyczną-noir, jak to miało miejsce poprzednio (choć motywów w tym klimacie nie brakuje). Nie, że sama treść jest słaba. Bohaterowie stawiają czoła zwykłej rzeczywistości, demonom przeszłości, kompleksom, traumie spowodowanej stratą lub uzależnieniami, czy niełatwym relacjom. Problem w tym, że każda z tych warstw próbuje sobie wywalczyć uwagę widza kosztem pozostałych. Przez co trudno nie odnieść wrażenia przepychanki na ekranie i zbędnego spowolnienia. Mnie się wręcz wydawało, że w odcinkach 5-9 fabuła stoi niemal w miejscu. Owszem, znajdą się odbiorcy, którym tak drobiazgowe życiorysy oraz osadzenie w rzeczywistości będą odpowiadać, ale jeśli o mnie chodzi – wyciąłbym część z nich.
Dodatkowymi bolączkami były dla mnie: brak tak wyrazistego klimatu noir, jak poprzednio (nie całkowity, o czym wspomniałem wyżej), brak przytłaczającej i ciężkiej atmosfery (pomimo powagi całości) oraz brak lub śladowe nawiązania do samego uniwersum. Pojawia się wzmianka dotycząca filmów, gościnnie przewijają się Foggy i Turk, Jeri raczyła wspomnieć korporację Randa, a bez znajomości pierwszego sezonu do S2 nie ma co podchodzić, ale chciałem zwrócić uwagę, że po drodze mieliśmy nie lada rozpierduchy, w tym jedną z udziałem samej Jones w The Defenders. Natomiast autorzy zachowali się tak, jakby usilnie unikali lub nie znali tematu.
Podsumowując, podobało mi się 8 z 13 odcinków. W tych mniej lubianych również potrafiłem znaleźć coś dla siebie, a nawet jeśli coś mi się nie podobało, wciąż było dobrze zagrane. Moja ocena: 4-, ale nie mogę polecić tego sezonu z czystym sumieniem.
niedziela, 11 marca 2018
niedziela, 4 marca 2018
Slasher: Guilty Party
Nie myślałem, że doczekam drugiego sezonu tej serii, a tu niespodzianka. Nie dość, że go mamy, to jeszcze dotrzymano postanowienia dotyczącego antologii i można spokojnie zrobić podejście bez znajomości pierwowzoru.
Tym razem historia obraca się wokół grupki ludzi, którzy przyczynili się do zniknięcia jednej dziewczyny. Jej ciało ukryli w niefortunnym miejscu. Gdy dowiadują się, że w okolicy ma odbyć się realizacja dużej inwestycji, wracają, by mieć pewność, że zwłoki nie zostaną odnalezione. W odludnej okolicy znajduje się tylko jedna placówka, w której mogą przenocować (jest to o tyle istotne, że akcja ma miejsce w środku zimy), a ta należy do ekipy, która na pierwszy rzut oka przypomina sektę. Jak tylko wszyscy są w komplecie, zaczynają padać trupy.
Pierwszego Slashera najłatwiej było porównać do Halloween. Z kolei w drugim łatwo dopatrzeć się podobieństw do Friday the 13th, pierwszego Prom Night oraz I Know What You Did Last Summer. Z tymże w przeciwieństwie do wymienionych, a nawet pierwowzoru, tożsamość mordercy lepiej zakamuflowano i wkręcono przyjemny zwrocik akcji. Uważny widz raczej nie będzie miał problemu z odgadnięciem, ale przynajmniej nie jest to bezczelnie proste, jak poprzednio.
Od strony technicznej w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Morderstwa są efekciarskie, nastrój grozy odpowiedni, postacie w miarę sensowne (nie czuć tu stereotypu mięsa armatniego, które poza imieniem i wyglądem nie ma w sobie nic charakterystycznego), a aktorzy odwalają dobrą robotę. Problemem jest tempo opowieści. Pierwsze cztery odcinki łyka się jeden za drugim. W okolicach od piątego do siódmego zaczynają się dziwne przestoje, jakby twórcy zorientowali się, że za szybko wyrżnęli trzodę. Wrażenie to potęguje pojawianie się nowych postaci, które niby mają bardziej namieszać, ale słabo im to wychodzi.
Pomimo powyższego Guilty Party oglądało mi się lepiej od oryginału, a dzięki brakowi nawiązań nie trzeba niczego nadganiać i można śmiało zabierać się za sezon 2. Moja ocena: 4+.
Tym razem historia obraca się wokół grupki ludzi, którzy przyczynili się do zniknięcia jednej dziewczyny. Jej ciało ukryli w niefortunnym miejscu. Gdy dowiadują się, że w okolicy ma odbyć się realizacja dużej inwestycji, wracają, by mieć pewność, że zwłoki nie zostaną odnalezione. W odludnej okolicy znajduje się tylko jedna placówka, w której mogą przenocować (jest to o tyle istotne, że akcja ma miejsce w środku zimy), a ta należy do ekipy, która na pierwszy rzut oka przypomina sektę. Jak tylko wszyscy są w komplecie, zaczynają padać trupy.
Pierwszego Slashera najłatwiej było porównać do Halloween. Z kolei w drugim łatwo dopatrzeć się podobieństw do Friday the 13th, pierwszego Prom Night oraz I Know What You Did Last Summer. Z tymże w przeciwieństwie do wymienionych, a nawet pierwowzoru, tożsamość mordercy lepiej zakamuflowano i wkręcono przyjemny zwrocik akcji. Uważny widz raczej nie będzie miał problemu z odgadnięciem, ale przynajmniej nie jest to bezczelnie proste, jak poprzednio.
Od strony technicznej w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Morderstwa są efekciarskie, nastrój grozy odpowiedni, postacie w miarę sensowne (nie czuć tu stereotypu mięsa armatniego, które poza imieniem i wyglądem nie ma w sobie nic charakterystycznego), a aktorzy odwalają dobrą robotę. Problemem jest tempo opowieści. Pierwsze cztery odcinki łyka się jeden za drugim. W okolicach od piątego do siódmego zaczynają się dziwne przestoje, jakby twórcy zorientowali się, że za szybko wyrżnęli trzodę. Wrażenie to potęguje pojawianie się nowych postaci, które niby mają bardziej namieszać, ale słabo im to wychodzi.
Pomimo powyższego Guilty Party oglądało mi się lepiej od oryginału, a dzięki brakowi nawiązań nie trzeba niczego nadganiać i można śmiało zabierać się za sezon 2. Moja ocena: 4+.
niedziela, 25 lutego 2018
Demon Hunter: Chronicles from Beyond
Fundamenty opowieści położono chyba z myślą o klimacie rodem z obchodów Halloween, albo nawiązaniu do Alone in the Dark. Miejsce akcji: mała wyspa z dużą posiadłością. Czas:
Zarówno zagadki, jak i sekwencje hidden object nie wychodzą poza standardy gatunku, a oryginalności brak im do tego stopnia, że nawet łamigłówki (np. przelewanie miarkami) się
Graficznie jest w porządku, ale dobór
Z poważniejszych błędów należy wymienić słabe
W dobie coraz bardziej różnorodnych i rozbudowanych gier z sekwencjami hidden object, za Demon Huntera nie ma co się brać. No chyba że jesteście na przepotężnym głodzie gatunkowym, albo udało wam się zdobyć tytuł niemal za darmo. Inaczej szkoda czasu (nawet tych czterech godzin potrzebnych na ukończenie). Moja ocena: 3-.
Subskrybuj:
Posty (Atom)