niedziela, 17 marca 2019

Captain Marvel

Zacznę od tego, że nie znoszę Carol Danvers jako Captain Marvel w komiksach. Odkąd miałem wątpliwą przyjemność poznać ją w komiksowym Civil War II, mam ją za strasznego buca (pomijając już fakt, że pierwszy Civil War sam w sobie był do bani, drugiemu dzięki Carol udało się podbić stawkę). Celowo napisałem: jako Captain Marvel, gdyż wcześniej znałem ją jako Ms. Marvel i… była wtedy diametralnie inną postacią. Sympatyczną, silną i po wielu przejściach. Po „awansowaniu” na Kapitan, wydaje się całkowicie zapominać o swoim bagażu doświadczeń, a jej całokształt działań sprowadza się do: Jestem najsilniejsza i co mi zrobisz? Niczego więcej. Tak więc wiadomość o filmie poświęconym takiej „bohaterce” nie napawała mnie optymizmem. Oczekiwania umniejszały kolejne zwiastuny. A jaki jest efekt końcowy? Niemal podręcznikowo… przeciętny… Praktycznie na każdy dobry lub niezły aspekt trafia się jeden spaskudzony.

Główna bohaterka. Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że… tę wersję Carol da się lubić. Nie jest tak nadętą purchawą, jak pierwowzór. Ogromna część jej postawy wynika z sytuacji i tła. I nie jest to tak wbijane łopatą do głowy widza, jak to prezentują zwiastuny. Pani Larson też robi, co może z odgrywaniem postaci, ale moim zdaniem to słaby materiał jej napisano. Tu dochodzimy do części, którą zepsuto. Filmowa Danvers nie posiada żadnej charyzmy. Niby w filmie pokazano, co ona potrafi, ale żadna ze scen nie ma takiego impetu, jak ta ze Stevem Rogersem w Avengers, gdy policjant pyta, dlaczego w ogóle ma go słuchać. Po seansie CM nie wyobrażam sobie, by taka postać miała dowodzić Avengers i stanowić twarz MCU przez kolejne 7, czy ile tam zakontraktowano filmów.

Kolejną rzeczą jest nierówno rozpisana przeszłość Kapitan. Część ludzka jest w porządku – dziewczyna chciała udowodnić, że może robić to, co faceci i dopięła swego, została profesjonalnym pilotem. Problem zaczyna się od zdobycia mocy. To, że jest to przypadek, to norma. To samo trafiło się Hulkowi oraz Spider-Manowi. Tylko panowie musieli uczyć się z tych mocy korzystać i jeszcze godzić je ze swoim życiem codziennym. Ba, Bruce Banner próbował się ich pozbyć. Natomiast Danvers jest tak potężna, że Kree muszą ją uczyć ograniczeń. Nie ma żadnego treningu, konfliktu, rozwoju. A gdy Carol dochodzi do wniosku, że może by tak przestać słuchać kosmitów, nagle zaczyna latać, bo… bo tak! Tym samym opowieść traci wszelkie napięcie.

No właśnie, opowieść… Nie jest jakoś wyszukana czy oryginalna. Jest to banał równy tym z Thora, czy Doctora Strange’a. Tylko że Thor miał dynamiczne i świetne otwarcie, a Doctor Strange takie efekty specjalne, że szczęka opada. Captain Marvel nie ma nic porównywalnego. No chyba tylko to, że podobnie jak Thor dostała film, który na szybko ma ją zaprezentować przed kolejną częścią Avengers, bez których ona sama jest w zasadzie zbędna.

Dalej można narzekać, że zmieniono wiele elementów względem komiksów. Np. fakt, że pierwszą Kapitan była Monica Rambeau, że Skrullowie to jednak bardziej bezwzględne typy (tym samym wątek inwazji zminimalizowano jeszcze bardziej niż filmowe Civil War w zestawieniu z komiksowym odpowiednikiem), a to są rzeczy które kojarzę jako osoba nie mająca pojęcia o reszcie mitologii związanej z CM.

Następny aspekt to integracja z MCU, której również nie dopilnowano. Ktoś chciał dorzucić Danvers tak szybko, że nie odrobił pracy domowej. Dlaczego The Protector Initiative zostaje zmieniony na The Avenger Initiative pod wpływem Carol „Avenger” (jej lotniczy pseudonim) Danvers, skoro to Captain America ma w tytule: The First Avenger? Dlaczego podczas finałowego ataku nie zareagowały żadne siły zbrojne? W pierwszym Iron Manie wystarczyło, że Tony przeleciał nad jedną strefą, by 5 minut później mieć 2 myśliwce za sobą. Dlaczego tutaj Fury swobodnie używa skrótu S.H.I.E.L.D., podczas gdy Coulson w Iron Manie wspomina, iż wciąż pracują nad nim? Co, tylko trollował Pepper? Dlaczego wojsko posiada Tesseract? Howard Stark oddał go ot tak? Dlaczego w późniejszych filmach mówi się, że Thor jest pierwszym „kosmitą”, którego napotkano (tu jednak trzeba przyznać, że podobną wtopę zrobiono w serialu Agents of S.H.I.E.L.D., w którym agencja dysponuje zwłokami kosmity zdobytymi po drugiej wojnie światowej)? Fury zatuszował całą nawalankę Kree ze Skrullami niczym Michael Bay pierwsze Transformery? Do tego dochodzą rozjeżdżające się ramy czasowe (zjawisko coraz częstsze od dodania Homecoming do MCU). Agent Fury traci oko w 1995, ale na zdjęciu w Winter Soldier ma oboje oczu podczas zaprzysiężenia na dyrektora agencji. Według jego opowieści Howard Stark był dobry sojusznikiem… tylko jak mógł nim być dla zwykłego agenta? Howard zginął w 1991, a w 1995 Fury był wspomnianym agentem, który szkolił zielonego wtedy Coulsona. Mógłbym tak długo wymieniać. Na deser zostaje idiotyczny sposób utraty oka, który rzucano jako dowcip w komentarzach pod zwiastunami filmu, a który okazał się prawdą… Jak bardzo idiotyczny? Tego samego kalibru, co nadanie nazwiska Hanowi w filmie Solo.

Ponarzekałem sobie, ale sumarycznie nie jest to najgorsza produkcja z tego uniwersum. To niechlubne wyróżnienie wciąż należy do Inhumans. Dla osób, które w ogóle nie zwracają uwagi na szczegóły wymienione wyżej, będzie to po prostu średni i nie do końca przemyślany akcyjniak (bo nawet pozostawiony sam sobie ma swoje licznie nielogiczności) posypany nostalgią za latami ’90. Humor jest charakterystyczny dla MCU. Muzykę nieźle zróżnicowano. W kosmosie są to utwory elektroniczne, kojarzące się trochę z serią Mass Effect, a na Ziemi przygrywają piosenki tamtej dekady. Efekty specjalne dają radę, ale chyba tylko odmłodzenie Fury’ego zapada w pamięć. Jeśli chcesz koniecznie zobaczyć wszystko z MCU, jednorazowy seans Captain Marvel nie jest złym pomysłem. Jeśli jednak ma to być coś w stylu: miejmy to już za sobą – lepiej sobie odpuścić, bo będzie to wymagało sporo wyrozumiałości. Moja ocena: 3.

niedziela, 10 marca 2019

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 4

Po strasznie męczącym sezonie trzecim czwórka stanowiła niemal nagrodę za cierpliwość.

Cały sezon da się podzielić na 3 wątki, z czego dwa zapoczątkowano już wcześniej. Rozpoczyna się całkiem nowym, w który wplątane jest największe, pozytywne zaskoczenie – Ghost Rider. Z początku wahałem się, czy nowy Jeździec – Robbie Reyes – sprosta moim oczekiwaniom, wszak z komiksów znałem tylko Johnny’ego Blaze’a oraz Danny’ego Ketcha. Jednak już po pierwszym odcinku nie miałem wątpliwości, chciałem więcej! Świetnie zbudowana otoczka wokół postaci i pewien powiew grozy, którego brakowało filmom z Nicolasem Cagem. A żeby było jeszcze lepiej, Robbie podczas opowiadania o pochodzeniu swoich mocy daje do zrozumienia, że w MCU jest przynajmniej jeszcze jeden GR. W tle tego wątku przewija się kolejny, który w zasadzie stanowił cliffhanger poprzedniego sezonu. Gdy motyw Ghost Ridera dobiega końca, wychodzi on na pierwszy plan, a jako uzupełnienie bierze Watch Dogs i polowania na Inhumans. W tym duecie lecą do samego końca.

W fabule uporządkowano tu wszystko to, czego nie cierpiałem poprzednio. Nie ma już skakania w tę i z powrotem, wałkując coś w kółko lub ledwie nadgryzając. Tutaj konsekwentnie poprowadzono opowieść, zakończono, co trzeba i pozostawiono z satysfakcją niezależnie od tego, na której warstwie skupia się widz. Wisienką na torcie jest tutaj dobrze rozegrany temat alternatywnej rzeczywistości, który stanowi integralną część opowieści, a nie zapchajdziurę wypełniającą liczbę zamówionych przez stację odcinków oraz Ghost Rider otwierający portal metodą znaną z Doctora Strange’a.

Gdybym miał polecić któryś sezon jako jedyny wart obejrzenia, bez gadania byłby to sezon 4, któremu nie potrzeba wymówek, jakie robiłem np. przy pierwszym. Moja ocena: 4.

niedziela, 3 marca 2019

Supergirl – Season 3

Przy tym sezonie zastanawiałem się, po kiego grzyba jeszcze oglądam ten serial (i nie jest to jedyna produkcja z tego uniwersum, która przyprawia mnie o tę myśl). Chyba tylko dlatego, że jest częścią Arrowverse i można go używać jako hałasu w tle, gdy inne seriale mają przerwę. Z takim podejściem zacząłem Season 3 i… trochę się zdziwiłem. Spokojnie, to nadal nie jest dobry serial.

Głównym wątkiem jest powrót Mon-Ela z przyszłości wraz z kilkoma osobami z Legion of Superheroes i pomoc Karze w powstrzymaniu kryptońskiej broni znanej jako Worldkiller.

Założenia same w sobie są w porządku. Uzupełniono je wątkami pobocznymi podobnej jakości. Autorzy chyba powoli oswajają się z myślą, że ich postacie są jednak dorosłe i dziecinnego zachowania jest tu odczuwalnie mniej (chyba w ramach sprzątania po dwóch poprzednich sezonach). Poważny ton jest narzucany przez samą opowieść. Trochę tak, jakby ktoś sobie przypomniał, jaką rozwałkę jest w stanie zrobić Supergirl i wreszcie dobrano do niej odpowiedniego przeciwnika.

Problemy pojawiają się tam, gdzie zawsze. Tani wygląd, niespecjalne efekty specjalne i motywy przyprawiające o zażenowanie. Worldkillers w komiksach robiły wrażenie potężnych, a tutaj to chudzinki w obcisłych ciuszkach, przydługich pelerynach i przydużych maskach. Demolka jest niby większa, ale czasami zbędna. Z jakiegoś powodu na szybkiego pojawia się też wątek o niesłusznych aresztowaniach i złym traktowaniu przez policję. Twórcy uniwersum mieli cały sezon takich tanich i ckliwych zagrywek (Black Lightning), ale z jakiegoś powodu muszą wpychać ich jeszcze więcej. I tak, dyżurną ofiarą jest Jimmy Olsen. Całość wciśnięto w jeden dialog jednego odcinka. Niby ma to służyć czemuś w fabule, ale sprawia wrażenie doklejonego, „bo tak”. Nie, że takie historie nie są potrzebne, tylko jeśli mają być dorzucane, by odhaczyć listę obecności, to szkoda czasu.

Z ciekawostek wymienię obecność Erici Durance, która grała Lois Lane w Smallville. Tutaj pojawia się jako Alura Zor-El, matka Kary. Zastępuje w tej roli poprzednią aktorkę, Laurę Benanti. Z kolei finał sugeruje spore przetasowanie w obsadzie, a przynajmniej zmianę czasu antenowego poszczególnych postaci.

Jeśli macie obejrzeć jeden sezon Supergirl, to niech to będzie trzeci. Tak, wiem, w drugim jest Superman, ale to niewiele pomogło. Moja ocena: 3-.