niedziela, 15 marca 2020

Paper Girls 2

Dziewczyny po skokach w czasie lądują w roku 2016, w którym dwunastoletnia Erin Tieng ma okazję poznać swoją czterdziestoletnią wersję. Dla kogoś, kto za normę ma rok 1988, współczesne czasy to istne s-f. Jakby tego było mało, zaraz po przybyciu dziewczyn do tej wersji ich miasta dochodzi do wydarzeń, które nawet obecnych mieszkańców przyprawią o opad szczęki.

Po trzęsieniu ziemi, jakim był pierwszy tom, drugi wpisuje się w teorię Hitchcocka – napięcie rośnie, ale jego tempo nie jest tak zawrotne. I bardzo dobrze. Po pierwsze, dostajemy miejsce na złapanie oddechu, zwłaszcza, że jako czytelnik można dostać mindfucka nie mniejszego od tego przeznaczonego dla głównych bohaterek z powodu przedstawionych wydarzeń (z których podróż w czasie wydaje się najnormalniejsza). No właśnie, po drugie – otrzymujemy trochę wyjaśnień i zamknięcie wątku z poszukiwaniem jednej postaci. Dokładnie tyle, żeby odrobinę zaspokoić ciekawość, a jednocześnie podtrzymać ją na takim poziomie, aby chcieć brnąć w kolejny tom.

Najfajniejszy jest motyw spotkania małej Erin z dorosłą Erin. Nie żeby to był nowy patent, ale roczniki tak pi razy drzwi odpowiadają temu, co sam znam. Gdyby 12-letni ja kopsnął się do obecnego roku lub jego okolic i dowiedział się, że komiksy można czytać na tablecie, setki godzin muzyki trzyma się na duperelu wielkości paznokcia kciuka, a do tego wszystkie gry wypatrzone w czasopismach o grach komputerowych posiada na wirtualnej półce, padłby z wrażenia. Nowinki techniczne to nie jedyne zachłyśnięcie się przyszłością. Rozmowa na temat zmian w życiu również potrafi uderzyć w czułe miejsce. Przy okazji pojawia się tu tradycyjny dylemat: ile można powiedzieć komuś z przeszłości, żeby nie zmienić swojej sytuacji. Ale żeby nie było za dramatycznie lub rozklejająco, akcja regularnie rzuca nas ku przygodzie, zaś zakończenie jest wciśnięte w takim miejscu, że gdyby nie to, że mam komplet tomów na półce, wkurzyłbym się, iż muszę czekać na dalszy ciąg. PG2 to znakomicie wyważona i intrygująco rozwinięta kontynuacja pierwszego tomu. Moja ocena: 5.

niedziela, 8 marca 2020

Arrow – Season 8

Ostatni sezon Arrow. Czym się wyróżnia? Jak na jego nietypową długość (raptem 10 odcinków), zaskakująco wieloma rzeczami.

Od pierwszego odcinka czuć, że trwa zamykanie wątków. Mimo to w wielu z nich da się odczuć pewną epizodyczność niczym w pierwszym sezonie. Krótko mówiąc: po raz pierwszy od czterech sezonów motyw przewodni nie przesłania tematu danego odcinka. Tak skondensowane historie ogląda się dużo lepiej. Wyciśnięto, ile się dało z alternatywnych rzeczywistości, a finał pierwszego epizodu żywcem przypomina sposób, w jaki zaczynał się komiksowy Crisis on Infinite Earths.

Ta epizodyczność ma jednak również swoją wadę. Jeśli wątków w danym odcinku jest więcej niż dwa (bo minimum dwa są zawsze), ciężko nie odnieść wrażenia, że są pocięte i pędzą na złamanie karku. Dodatkowo przynajmniej dwa ostatnie odcinki są już bez udziału Olivera (nie licząc pojedynczych scen) i służą wyłącznie budowie fundamentów nowych serii. Wiadomo już, że stacja zastanawia się nad Green Arrow and The Canaries, w której główną rolę będą pełnić panie: Mia (córka Olivera) i obie Black Canaries. O ile podoba mi się koncept, o tyle nie do końca przekonuje mnie wykonanie. Mia jest drobniejszej budowy i pewnie, że może skopać komuś tyłek, ale próba kręcenia scen akcji tak, jakby to był Oliver (który jest zauważalnie większy), wygląda… koślawo. Drugim serialem (choć nie widziałem jeszcze potwierdzenia) sugerowanym przez teaser z ostatniego odcinka jest Green Lantern i tu akurat nie mam obiekcji. Diggle to dobry wybór.

Ze smaczków należy jeszcze wspomnieć o tym, że Oliver przewija się w roli Spectre. Żeby było śmieszniej, zanim ją otrzyma, spotka poprzedniego Spectre – Corrigana. W tej samej scenie obecny jest również John Constantine, który komentuje, że to nie ten Corrigan, którego on zna (fakt, aktor inny), co jest o tyle zabawne, że w solowej serii Johna wątek Corrigana był prowadzony właśnie w kierunku zostania Widmem.

Byłby to całkiem dobry sezon, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze – dwukrotnie uśmiercenie Olivera w związku z eventem. Pierwszy zgon – podręcznikowo przedstawione odejście bohatera. Drugi zgon – WTF? To prawie tak jak The Rise of Skywalker próbujący odkręcić The Last Jedi (pomijając poziom obu filmów, chodzi o nieporadność, z jaką to próbowano zrobić). Przez niego rozwodniono impet pierwszego i spłycono finał całego wydarzenia. I o ile lubiłem przypał, jakim był Beebo w trzecim sezonie Legends of Tomorrow, o tyle jego „cameo” na finiszu Kryzysu pasowało jak pięść do nosa.

Drugą rzeczą jest coś, co niestety ma miejsce od czwartego sezonu wzwyż: w serialu Arrow jest coraz mniej samego GA. Z tych właśnie powodów zaniżam ocenę ósmego i ostatniego sezonu z 4 do 3+.

niedziela, 1 marca 2020

Paper Girls 1

Na początek przyznam się, że niespecjalnie orientuję się w twórczości Briana K. Vaughana. Zdarzyło mi się czytać pierwszy tom Y: The Last Man (do którego obiecuję sobie wrócić) oraz pierwszy tom zbiorczego wydania Runaways (od drugiego odbiłem się), ale to tyle. Paper Girls trafiły na mój radar, bo a) akurat szukałem czegoś nietrykociarskiego, b) na polski rynek wpadły w momencie, gdy wszyscy podniecali się pierwszym sezonem Stranger Things. Jeśli wzdrygnęliście się na myśl o odcinaniu kuponów lub zwyczajnie nie trawicie ST, to śpieszę uspokoić: PG mają wspólną z ST tylko jedną rzecz: akcja rozpoczyna się w latach osiemdziesiątych, w okolicach Halloween.

Dokładniej: jest poranek po halloweenowej nocy. Główne bohaterki wskakują na rowery, by rozwozić gazety. Jedna z nich jest nowa, pozostałe trzy trzymają się razem od ubiegłego roku. Pierwsza wspólna trasa okazuje się bogata w niezwykłe wydarzenia, dziwaczne postacie i cały stos tajemnic. Niestety, nic więcej nie mogę napisać, bo to już będzie terytorium spoilerów.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to że autor w ogóle nie czeka z niczym na czytelnika. Bohaterki są przedstawiane pobieżnie, a potem akcja pędzi na złamanie karku. Rzuca się nią z miejsca na miejsce, postacie zmieniają się, jak w kalejdoskopie, a końcowy cliffhanger postawiono tak, że gdybyśmy byli rozpędzonym tirem, przyładowalibyśmy w budynek na pełnym gazie.

Może to być jednocześnie wada, jak i zaleta. Podobało mi się, że non-stop jestem atakowany nowymi pomysłami: a to jakiś dziwny sen, a to potwór, a to typ spod ciemnej gwiazdy, a to gadżet – wszystkiego po trochu w sosie z ogólnie pojętej fantastyki ze wskazaniem na horror. Widać, że jest w tym jakiś zamysł, a jednocześnie kawałków układanki jest na tyle mało, że obrazu całości można się jedynie domyślać. Jednak, jak już wspomniałem, takie zdawkowe przekazywanie informacji może być wadą dla kogoś, kto oczekiwał obszernej ekspozycji. Sama mieszanka pomysłów również może okazać się niestrawna dla osób spodziewających się uzasadnienia każdego z nich na dzień dobry.

Pamiętam, jak czytałem PG za pierwszym razem – z komiksu niemal wiało, tak szybko przewracałem strony. Towarzyszyła mi myśl: Nie wiem, co się dzieje, ale chcę więcej! Za drugim razem było niewiele wolniej. Ba, śmiem twierdzić, że będąc świadomym dalszego ciągu (jeszcze nie całego, ale większości), PG1 smakowały jeszcze lepiej.

Z jednej strony polecam PG1 osobom, które lubiły Stranger Things (bo PG mają wystarczająco dużo wspólnego, żeby zainteresować miłośników ST), z drugiej polecam je osobom nie lubiącym ST (bo PG mają drugie tyle własnej osobowości odróżniającej je od serialu). Pierwszy tom jest dla mnie idealnym trzęsieniem ziemi, a teraz czekam na wzrost napięcia. Moja ocena: 5.