sobota, 29 marca 2014

Captain America: The Winter Soldier

Steve Rogers to postać dość trudna do tego, by oprzeć na niej cały film. Przy jego naturze bardzo łatwo popaść w banał, tandetę, lub stworzyć widowisko czarno-białe do obrzydzenia. Twórcom sequela filmu First Avenger udała się rzecz godna podziwu – ominięcie wszystkich tych pułapek, a przy okazji niezanudzenie widza na śmierć.

Akcja filmu rozgrywa się 2 lata po wydarzeniach z Avengers. Kapitan Ameryka dalej współpracuje z Shield, ale co i rusz ma problem ze zlecanymi misjami z powodów stricte etycznych. Stara się być wierny swoim ideałom, ale te porywają ludzi podczas wojny, zaś w czasie pokoju, wypełnionym odcieniami szarości, mogą stanowić przeszkodę. Shield w wyniku swoich działań znalazło się na celowniku nowego wroga. Co gorsza, jest on wspierany przez tytułowego Zimowego Żołnierza – zabójcę-widmo, o którym tak naprawdę nic nie wiadomo, oprócz liczby trupów, które zostawił za sobą. Atmosfera zagęszcza się w momencie, gdy pada znane z X-Files: „Trust no one”, a jedyną osobą do pomocy zdaje się być Black Widow, której przeszłość nie wróży dobrze współpracy.

W takim klimacie przyjdzie nam spędzić czas na nowej odsłonie filmowego uniwersum Marvela. Jestem pod dużym wrażeniem, z wielu powodów. Twórcom udało się stworzyć w wielu scenach napięcie, o które nie podejrzewa się filmu na podstawie komiksu. Akcja goni akcję, a w niektórych momentach z ust widza wyrywa się mimowolne: Że jak?! Dodatkowo między postaciami Evansa i Johansson wytworzyła się znakomita chemia. Bohaterowie świetnie uzupełniają się tak wyczynowo, jak i w rozmowach. Ponury nastrój wylewa się z ekranu, choć nie jest całkowicie pozbawiony humoru. Ponadto, jeśli ktoś nie posiada podstawowej wiedzy o komiksowym oryginale, czeka go kilka niespodzianek. Samo zakończenie wprowadza trochę zamieszania, ale kudos za to, że ktoś miał jaja, by wrzucić tak wyraziste zmiany. Jeżeli oglądaliście ostatniego Wolverine’a lub Iron Mana 3 (na końcu obu filmów jest scena solidnie mieszająca w życiu głównych bohaterów), to tutaj możecie spodziewać się powtórki z rozrywki.

Zanim zabierzecie się za oglądanie, koniecznie odświeżcie sobie poprzedniego Kapitana Amerykę i może Avengers. The Winter Soldier zawiera co prawda flashbacki potrzebne do zrozumienia poszczególnych wydarzeń, ale nie oddają one w całości tego, co się wydarzyło. Przyznam też, że po słabym Iron Man 3, lekkim, ale niewymagającym Thor: The Dark World, The Winter Soldier to najlepszy film w Phase 2 Marvela i jeden z lepszych w ogóle. Shield będące na celowniku może kojarzyć się nawet ze Skyfall. I pomimo drobnych dłużyzn tu i ówdzie, nowy Captain America dostaje ode mnie 5-.

P.S. 3D było dla mnie widoczne chyba tylko podczas logo Marvela, zaś sceny rozgrywające się nocą (a są przynajmniej dwie), oglądane w ciemnych okularach 3D i ze słabo podświetlonym ekranem, mogą powodować wręcz łzawienie lub ból oczu. Jeśli macie taką możliwość, omijajcie seanse 3D szerokim łukiem i strzeżcie się tych dubbingowanych.

Need for Speed

W sumie wahałem się, czy pisać coś na temat tego filmu, bo tak naprawdę niewiele da się napisać. Fabuła jest prosta, by nie rzec prostacka: główny bohater, Tobey Marshall (w tej roli znany z Breaking Bad Aaron Paul) jest właścicielem podupadającego warsztatu samochodowego. Dorabia na nielegalnych wyścigach. W rozgłośni radiowej miliardera znanego jako Monarch (Michael Keaton) jak bumerang co raz wraca sugestia, że Marshall ze swoimi umiejętnościami powinien wystartować w największej imprezie tego rodzaju – wyścigu De Leon, organizowanego przez samego Monarcha. Zamiast tego, Tobey zakłada się z inny nadzianym młodziakiem – Dino Brewsterem, ale w trakcie wyścigu przysłowiowe gówno trafia w wentylator, jedna osoba ginie, zaś winę zwalają na Marshalla. Po dwóch latach odsiadki Tobey decyduje się wziąć udział w De Leon, by dokonać zemsty. Proste? Proste.

Abstrahując od samego pomysłu (nie takie rzeczy się oglądało), przebieg fabuły jest naszpikowany idiotyzmami (przykład pierwszy z brzegu: nikt nie wie, jak wygląda Monarch, ale jego audycje są emitowane także jako videocasty, no litości…), czy nadużyciami, które potrafią wkurzyć bardziej, niż niejeden ich odpowiednik w serii Szybcy i Wściekli. ALE… No właśnie, ale film posiada jedną bardzo dużą zaletę, która może go w oczach widza rozgrzeszyć – wyścigi i pościgi. Seria Fast and Furious już dwie odsłony (#5 i #6) temu porzuciła tę koncepcję, skupiając się na sensacyjnej warstwie. Tym samym mainstreamowy segment blockbusterów poświęconych wyścigom zyskał potężną lukę. NFS nie tylko ją wypełnia, robi to z klasą. Wszystkie sekwencje samochodowe to popisy kaskaderskie, żadnych greenscreenów, tylko staroszkolne kręcenie tego, co kamera ma przed sobą. Efekt jest naprawdę rewelacyjny – odpowiednio stabilny obraz, świetnie oddana prędkość i efekciarstwo na każdym zakręcie (że o kraksach nie wspomnę). Rezultat przebija nawet te części F&F poświęcone wyścigom.

Z innych spostrzeżeń na temat filmu mógłbym wymienić następujące: 1) Aaron Paul nie do końca poradził sobie z główną rolą. W sumie nie obwiniam go za to, gdyż postać była zwyczajnie przeciętna, więc zrobił z materiałem tyle, ile mógł. 2) Michael Keaton ma rolę zdecydowanie mniejszą, niż w Robocopie, ale wczuwa się o niebo lepiej. Sprawia wrażenie, jakby autentycznie miał frajdę z tego, co mu napisano. Ba, czasami wydawało mi się, że powtarza swój występ, jako Sok z Żuka, tylko minimalnie stonowany. 3) Niektóre sceny samochodowe rozgrywały się daleko poza miastami, przez co można było odczuć jakieś nawiązanie klimatem do takich właśnie wyścigów w serii (mnie skojarzenie cofnęło aż do pierwszej części z 1994).

Jeżeli oceniać film wyłącznie przez pryzmat szybkiej jazdy, to jest to obraz na 4 – przyjemny w odbiorze i odstresowujący. Jeżeli zaś zaczniemy wyliczać wszystkie jego braki (a jest ich sporo), to niezależnie od oceny, nie warto zawracać sobie głowy.

niedziela, 23 marca 2014

Zafehouse: Diaries

Dopóki nie zaczęły powstawać klony Minecrafta z zombiakami, pozostałe gry o tej tematyce miały stosunkowo niewiele (jeśli cokolwiek) wspólnego z gatunkiem survival horroru. Nawet seria Resident Evil porzuciła w pewnym momencie survival na rzecz action. Natura nie znosi pustki, więc prędzej, czy później zaczęły się pojawiać tytuły wypełniające tę niszę. Wśród nich znalazła się mała produkcja Zafehouse: Diaries, która nie przypominała niczego innego.

Do czego najłatwiej porównać ZD? Do planszówki, w której gracz wciela się w „menadżera” drużyny ocalałych i stara się zrealizować postawione cele. Te ostatnie zależą od wyboru poziomu trudności. Na najłatwiejszym staramy się przetrwać jak najdłużej. Nie musimy dbać o relacje między ludźmi. Nawet jeśli ktoś zginie, jest szansa, że znajdziemy kolejną osobę. Na tym poziomie zaczynamy z jedną postacią. Poziom normalny charakteryzuje się konkretnym zadaniem: znalezieniem i naprawieniem jakiegoś środka transportu. Na starcie mamy pełną, pięcioosobową drużynę, relacje między jej członkami wpływają na akcję (warto zapoznać się z danymi każdego z nich, by wiedzieć, co z tym robić), a jeżeli ktoś zginie, zastępstwa nie będzie. Zombie są tutaj bardziej agresywne i występują w większych liczbach. Na koniec pozostaje poziom trudny, na którym czekamy na ratunek. Zasady drużyny są podobne do poprzednika, ale relacje paskudzą się jeszcze szybciej, a otoczenie będzie starało się nas udupić z większą agresją. Żeby uniknąć zbyt dużej powtarzalności, lwia część rozgrywki generowana jest losowo.

Grafika w tej grze w zasadzie nie istnieje (oprawa dźwiękowa jest jeszcze bardziej surowa – 1 utwór w menu i dźwięki podczas rozgrywki). Wszystkie potrzebne informacje otrzymamy z tytułowego pamiętnika. Reszta to plan miasta, po którym będziemy się poruszać oraz zdjęcia postaci, budynków i innych, dołączane do wpisów w pamiętniku lub widoczne w innych panelach. Fajnym patentem jest opcja wrzucania własnych zdjęć, a tym samym tworzenie postaci i miejsc. Pozycje bohaterów oznaczone są drobiazgami typu kamienie, monety itp. W każdym z miejsc, w którym znajduje się ktoś z naszej drużyny, możemy wydać polecenie. Może to być przeszukanie go, barykadowanie, budowanie pułapek, wypatrywanie zombie, patrol, zwiedzanie innych miejsc, modyfikowanie przedmiotów i wiele innych. Na wszystko mają wpływ relacje między ludźmi. Jeżeli osoby się lubią, lepiej będą wykonywać razem powierzone zadanie, jeśli nie – to nawet obrona kryjówki może okazać się nie lada wyzwaniem. Aby poprawić sytuację, możemy rozsiewać plotki, przez co osoba, która np. nie lubi kogoś z jakiegoś powodu, zmieni nastawienie, bo okaże się, że są spokrewnieni. Ponadto, jeśli postacie się lubią i spędzają czas między zaplanowanymi czynnościami, mogą uczyć się od siebie i poprawiać swoje umiejętności.

Rozgrywka prowadzona jest w pewnym sensie turowo. Gdy wydamy polecenie, klikamy na zegarku, który odmierza godzinę. Po upływie tego czasu w pamiętniku możemy przeczytać o efektach poczynań naszych podopiecznych. Niektóre z czynności da się zakończyć w godzinę, inne w kilka, a pozostałe będą trwać, dopóki coś ich nie przerwie (brak materiałów, atak zombie). Żeby nie było za łatwo, oprócz ataków zombie mogą trafić się losowe wydarzenia, które potrafią dać w kość (ja napotkałem tłum postaci niezależnych, które domagały się zlinczowania jednego z moich bohaterów).

Co może odpychać od tej gry, to poziom trudności. Nawet normalny potrafi sponiewierać. Owszem, można zapisywać stan gry, ale na dłuższą metę niewiele to zmienia. I nie chodzi o poziom sam w sobie, tylko fakt, że za każdym razem, kiedy przerżniemy, początek kolejnej rozgrywki jest żmudny. Oczywiście oprawa również nie każdemu musi przypaść do gustu, ale jako wadę zaliczyłbym wyłącznie ten żmudny start po raz kolejny. Nie licząc tego, gra jest po prostu świetna, opisy zamiast grafiki odwołują się do staroszkolnych gier RPG lub drobnych opisów, jakie można znaleźć na elementach niektórych planszówek, a klimat walki o przetrwanie oddano po prostu rewelacyjnie. Jeśli macie dość strzelania i ganiania, a dla odmiany chcielibyście pogłówkować, nie porzucając konwencji zombie apokalipsy, to Zafehouse: Diaries jest dla was. Moja ocena: 5-.