niedziela, 23 października 2016

It's not who you go with, honey. It's who takes you home.

Tak naprawdę nie wiedziałem, czego się spodziewać po tej serii. Zakładałem, że będą to zwykłe slashery, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę udział królowej krzyku: Jamie Lee Curties w pierwszej odsłonie, ale nie do końca tak jest. Po szczegóły zapraszam poniżej.


Prom Night (1980)


Grupka dzieci bawi się w paskudną odmianę wersję chowanego. W wyniku „zabawy” ginie jedna z dziewczyn. Pozostała czwórka przysięga sobie milczenie w obawie przed konsekwencjami. Wiele lat później, gdy ta sama grupa przygotowuje się do swojego balu maturalnego, ich przeszłość postanawia się o nich upomnieć.

Pierwszą oznaką, iż Prom Night nie jest takim typowym slasherem jest to, że po scenie otwierającej tempo akcji spowalnia niemal do zera. Otrzymujemy co prawda drobiazgi zwiastujące, co się stanie, ale trupy zaczynają padać dopiero w finale. Gdyby nie ciągłe podkreślanie, że ktoś się na głównych bohaterów czai, film byłby zwykłą obyczajówką. Przyznaję, że to akurat nie każdemu musi się podobać, zważywszy na to, jak różni się od konwencji wyznaczonej przez Halloween. Sam miałem na początku z tym problem, ale po zmianie podejścia okazało się, że PM ma sporo do zaoferowania. Aktorsko wypada lepiej niż wielu przedstawicieli gatunku. Klimat okresu akcji jest naprawdę wyrazisty i nietrudno o porównania do prozy Kinga. Dobór muzyki potrafi być tak subtelny, jak i krzykliwy, zawsze adekwatnie do sceny. Do tego ciężko nie odnieść wrażenia, iż późniejsza fala slasherów rozkręcona przez Scream i I Know What You Did Last Summer sporo z tego filmu zaczerpnęła, wliczając w to zbliżenie się do realizmu. Dużo czasu poświęcono postaciom, przez co stają się bliższe widzowi w porównaniu do przeciętnego mięsa armatniego, znanego z dowolnej odsłony Friday the 13th. Z kolei mordercą jest osoba, której motywację da się zaakceptować bez żadnego dopowiadania sobie czegokolwiek.

Jeśli lubicie slashery, powinniście dać Prom Night szansę. Jeśli lubicie horrory z domieszką murder mystery, może się wam spodobać. Moja ocena: 4.


Hello Mary Lou: Prom Night II


W 1957 podczas balu maturalnego Mary Lou miała zostać królową, ale że był z niej kawał podłej baby, która przegięła przy próbie wykorzystania jednego ze swoich ówczesnych partnerów, wspomniany partner postanowił się zemścić. Niestety, zemsta poszła o krok za daleko i dziewczyna zginęła. 30 lat później partner jest dyrektorem szkoły, w której miał miejsce felerny bal. Właśnie wtedy nadarza się okazja, by duch Mary Lou mógł powrócić i dokonać własnej zemsty.

Największym problemem, albo zaletą – w zależności od punktu widzenia, jest porzucenie konwencji murder mystery i podążanie slasherowym szlakiem. Mary Lou jest antagonistą pokroju Freddy’ego Kruegera. Mało tego, całe Prom Night 2 sprawia wrażenie kopiującego niemal ¾ drugiego Koszmaru z ulicy Wiązów. Tylko o ile drugi Koszmar na zmianie formuły wyszedł słabo, tak Bal się wybronił. Muzyka, efekty specjalne i sceny straszenia będą przywodziły na myśl serię o Freddym. Poszczególne sceny mogą pozytywnie kojarzyć się także z Carrie i Hellraiserem, gdyż prezentują się naprawdę zacnie. Byłem też pełen podziwu dla Wendy Lyon, która tak dobrze odgrywała metamorfozę swojej postaci.

Przyznaję, że przez pierwsze pół godziny męczyłem się, bo chciałem powtórki z pierwszego Prom Night. Jednak jak tylko przestawiłem się na typowego slashera, bawiłem się zaskakująco dobrze. Tak, Prom Night 2 to przyjemnie tępa, lekka i efekciarska rozrywka, którą z poprzednikiem łączy tylko tytuł i wydarzenie. Jako sequel jedynki może rozczarować i w takiej postaci oceniłbym go na 2+. Jednak jako film idący w ślady Halloween, czy Nightmare on Elm Street dostaje ode mnie: 4-.


Prom Night III: The Last Kiss


Mary Lou ucieka z piekła, by znowu szaleć w swojej byłej szkole. Tym razem nie chodzi o zemstę. W oko wpada jej Alex Grey, przeciętny uczeń. Mary postanawia pomóc mu w osiągnięciu sukcesu na każdej płaszczyźnie życia, nawet jeśli miałoby to oznaczać drogę po trupach. W zamian oświadcza mu, że jest jego dziewczyną. Gdy sytuacja przerasta Alexa, próbuje zerwać kontakt z duchem. Jednak Mary nie da się tak łatwo spławić.

No do licha… Czy ktoś mógłby się wreszcie zdecydować, co chce zrobić z tą serią? Zacznijmy od pomysłu wyjściowego. Szalony duch, który ma obsesję na punkcie kogoś żywego? To naprawdę dobre rozpoczęcie. Niestety, przyjęta konwencja kompletnie niweczy efekt. Prom Night 3 nie jest ani murder mystery, ani slasherem. Bliżej mu do nieślubnego dziecka Seed of Chucky (o ironio…) i Beetlejuice’a (czego bym tu nie napisał, zabrzmi źle, więc zostawię to tak, jak jest…), które wykastrowano z kreatywności. Humor jest słaby lub żenujący. Fabuła po pierwszym morderstwie przestaje interesować. Próby straszenia są tu chyba tylko pro forma, do tego wszystkie nieudane. W ogóle dlaczego Mary Lou zaczynała w piekle? Zakończenie dwójki sugerowało coś zupełnie innego. Z kolei ostatnia scena tego filmu była kompletnie od czapy, jakby zabrakło funduszy na ostatnie 10 minut.

Niestety, tego filmu nie da się polecić nikomu. Może grupie miłośników kiczu będącej po wypiciu skrzynki alkoholu… na głowę… Moja ocena: 1+ (plus za Courtney Taylor, która wyglądała, jakby się świetnie bawiła w roli Mary Lou).


Prom Night IV: Deliver Us from Evil


Tym razem za rozwiązłymi nastolatkami rusza ksiądz fanatyk, który zamierza ukarać ich za rozpustę!

I znowu zmiana konwencji, do tego z bezsensownym zabiegiem fabularnym. PM4 zaczyna się w tym samym roku i na tym samym balu, który zapoczątkował wydarzenia PM2. Tyle że PM4 kompletnie ignoruje poprzednika. Może nie na tyle, że mu zaprzecza, ale też nie potwierdza. Naprawdę nie można było wybrać innej szkoły, albo rocznika? Zwłaszcza, że zaraz potem następuje przeskok do późniejszego okresu.

Sama konwencja znowu zbliża się do klasycznego slashera. Niestety, nawet tak prosty schemat potrafi schrzanić. Mordercy nie ma przez niemal 2/3 seansu. Od początku wiadomo też, kto nim jest, więc perspektywa pierwszej osoby w niektórych scenach wydaje się być naciągana. Morderstwa są nijakie i jak na slashera jest ich bardzo mało. Całość się wlecze i jedyne, co się czuje na koniec seansu, to ulga, że dobiegł końca. Po prawdzie to trochę szkoda, bo wyjściowy pomysł był niegłupi, ale płytka realizacja pogrzebała go na dobre. Ja rozumiem, że ten gatunek nie należy do ambitnych, ale nawet on zawiera jakieś standardy. Moja ocena: 1.


Prom Night (2008)


Pewien nauczyciel ma obsesję na punkcie jednej ze swoich uczennic. Do tego stopnia, że zabija jej całą rodzinę, by mieć dziewczynę tylko dla siebie. Policja aresztuje go zaraz po incydencie. 3 lata później dziewczyna szykuje się na swój bal maturalny. W tym samym czasie nauczyciel ucieka z więzienia i ponownie zamierza porwać byłą wychowankę.

Po coraz bardziej popierdzielonych pomysłach w tej serii zastanawiałem się, po jaki sięgną autorzy tej odsłony. Ku mojemu zaskoczeniu jest on bardzo przyziemny, ale dobrze wykorzystany. Widowisko zrealizowano rzemieślniczo. Akcja jest prowadzona równomiernie, napięcie tworzy się stopniowo i nawet jump scares nie są jakieś specjalnie nachalne. Nawet tendencyjnie dobrane piosenki nie odpychają tak, jak to miało miejsce w telewizyjnym Krzyku. Nie przesadzano tutaj z ilością krwi, a same morderstwa nie są wyszukane, jednak doskonale odzwierciedlają to, że zabici stanowili przeszkodę w drodze do celu antagonisty.

Niestety, wspomniane rzemiosło może też być wadą. W wielu scenach da się zauważyć zapożyczenia z innych produkcji. Otwierające ujęcie wzięto chyba niemal żywcem z Koszmaru minionego lata. Potem zaczyna się wyliczanka: to widziałem w Halloween, to widziałem w Koszmarze minionego lata (znowu…) i tak dalej. Ponadto weterani gatunku nie znajdą tu nic dla siebie. Pisałem wyżej o napięciu – ono jest odczuwalne, ale tak naprawdę intensywnie chyba tylko dla nowicjuszy.

Ciężko powiedzieć, żeby to był remake, bo poza motywem przewodnim i tytułem z oryginałem, ba, wszystkimi poprzednikami, nie łączy go nic. Mimo to nowszy Prom Night oglądało mi się dobrze. Chyba dopiero piosenka zamykająca film wytrąciła mnie z rytmu, bo tekst niby pasował, ale muzyka była jakaś taka za optymistyczna, zważywszy na wydźwięk ostatnich scen, ale to już drobiazg. Moja ocena: 4-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz