niedziela, 18 września 2011

Welcome to Fright Night. For real.

Jako że remake pierwszego filmu wszedł niedawno do kin, uznałem to za doskonały pretekst, by obejrzeć oryginał, sequel, a następnie wspomniany remake. Obecne produkcje o krwiopijcach mogą doprowadzić do wniosku, iż prawdziwych wampirów już nie ma. Zobaczmy więc, jak sobie z tym trendem radzi dostosowywanie tamtych wampirów do tych realiów.


Fright Night (1985)


Charley ma nowego sąsiada – Jerry’ego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to że Jerry to wampir, a wraz z jego przybyciem rośnie lista ofiar ‘tajemniczych’ morderstw. Żeby podgrzać atmosferę – Jerry wie, że Charley wie... Tym samym osobom bliskim Charley’owi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, jeśli zdecyduje się on ujawnić sekret Jerry’ego.

Fabuła oraz nastrój są swego rodzaju wypadkową między Draculą, a Lost Boys (pomimo iż ten drugi został nakręcony 2 lata po Fright Night). Z Draculą kojarzy się przede wszystkim motyw wprowadzającego się do sąsiedztwa wampira (jak hrabia w Londynie). Z Lost Boys kojarzy się cała reszta – specyficzny klimat, muzyka, trendy oraz efekty specjalne. Klimat jest trochę nierówny, bo raz jesteśmy straszeni krzykiem, raz potworem wyskakującym z ciemnego zaułka, a w pozostałych przypadkach napięcie jest budowane subtelniej. Efekty specjalne są mniej więcej na tym samym poziomie, co scena regeneracji z pierwszego Hellraisera. Całkiem fajnie zrealizowane i polane odpowiednią ilością krwi.

Chris Sarandon grający Jerry’ego świetnie się spisuje. Uwodzi swoje ofiary, ale nie po to, by wypłakiwać się w podołek i narzekać, ileż to rozterek nim targa, ileż mąk przeżywa, tylko by zaspokoić głód. Do tego jest bardzo charyzmatyczny, dzięki czemu widz nie ma wątpliwości odnośnie intencji tej postaci. Pomimo upływu lat sceny z jego udziałem wciąż potrafią przyprawić o ciarki. Takich wampirów już nie ma, a szkoda, bo te obecne może i nadają się do scen akcji, czy romansideł, ale straszyć nie potrafią.

Jeżeli macie ochotę na oldschoolwego wampira w klimacie lat ’80 i grozę połączoną z odpowiednią dozą komedii, to Fright Night jest w sam raz. Moja ocena: 4.


Fright Night part 2


Horror, który powstał na zasadzie: więcej wszystkiego. Gdyby jeszcze to faktycznie było wszystko. Mamy więcej wampirów, więcej efektów transformacji, więcej głupich dowcipów... natomiast mniej sensu, mniej grozy, mniej chemii między głównymi postaciami. Nie mam pojęcia, dlaczego Charley postanowił zrobić ze swoich wspomnień schizę i pretekst do terapii. Sposób zemsty na nim też jest... dziwny. Prawie jak wyświadczenie przysługi.

Ogólnie rzecz biorąc ten film można raz obejrzeć dla niezłej charakteryzacji i muzyki, ewentualnie pro forma. Inaczej można sobie darować i nic się nie straci. Moja ocena: 2.






Fright Night (2011)


Fabuła z grubsza jest podobna do oryginału. Z tymże jak to powiedział w jednym z wywiadów Colin Farrell: nie jest idealną kopią, bo ta nie miałaby sensu. Najwięcej zmian nastąpiło w postaciach, jednak to było nieuniknione, gdyż te reprezentują obecne czasy.

Nowy Jerry – w tej roli Colin – nie jest już powściągliwym uwodzicielem. Tym razem to psychopata o iście zwierzęcych odruchach – prawdziwy potwór w ludzkiej skórze, konsekwentnie dążący do celu, bawiący się swoimi ofiarami.

Nowy Charley – Anton Yelchin – jest w zasadzie tą samą postacią, tylko dostosowaną do dzisiejszego kinowego wyobrażenia nastolatków.

Nowy Ed – dokładnie przeciwieństwo sytuacji z Jerrym. Tak jak w oryginale była to zwyczajnie pieprznięta postać, tak tutaj to powściągliwy nerd, mający żal do swego kumpla, że nie spędzają już ze sobą tyle czasu co kiedyś.

Nowy Peter Vincent – David Tennant – 110% zajebistości! To, że David Tennant jest świetnym aktorem, wiedziałem po obejrzeniu kilku produkcji z nim w roli głównej. Ale że tyle życia można tchnąć w wystraszoną wersję Van Helsinga? Nie dość, że tę postać odmłodzono, dorzucono od groma ekscentryzmu, to jeszcze wyposażono w bogatszą przeszłość i wiedzę. Cwaniak, showman, tchórz i łowca wampirów w jednym – zdecydowanie najlepsza postać w nowej wersji.

Największą zaletą tego remake’u jest powrót do korzeni, gdy wampiry były potworami, których ludzie się boją. Tę część zrealizowano idealnie. Niestety jako remake czegoś, co było dobre dawno temu, musi też zawierać wady bezpośrednio związane z gatunkiem. Przykładem może być mała liczba osób zainteresowanych znikającymi ludźmi oraz spory ładunek nielogicznych pierdół (związanych z zachowaniem postaci). Jest to po prostu pewna konwencja, którą się lubi albo nie.

Momenty komediowe są tutaj obecne w nieco mniejszej ilości niż w pierwowzorze. Towarzyszą im pozostałe, które miały być straszne. No właśnie. To co w oryginale miało być straszne – było. Tutaj dobrze budowane napięcie jest najczęściej psute przez efekt końcowy – groteskowe przemiany (dobrze wyglądały jako charakteryzacje w 1985, jako CGI w 2011 powodują śmiech na sali), czy próby ubicia pijawek (scena z wbiciem znaku w plecy).

Do wad zaliczę też brak odważnej sceny w dyskotece. Jak na obecne czasy, w których wszystko reklamuje się seksem i nagimi ciałami, zalatuje to wręcz hipokryzją, że z erotyki oryginału nie zostało praktycznie nic.

3D – pomimo iż akcja ma miejsce przede wszystkim w nocy, a okulary przyciemniają obraz – nie jest źle. Więc tyle dobrego. Co przeszkadza? Scen faktycznie w 3D jest bardzo mało.

Jeżeli ktoś nie widział oryginału, lub nie chce go oglądać (bo stary, bo coś tam), a chciałby wiedzieć, o co chodzi w horrorach o potworach, to nowy Fright Night jest w sam raz. Odpowiednio uwspółcześniona klasyczna formuła dla każdego wielbiciela kiczu zasługuje na 4-. Jeśli zaś kiczu się nie lubi i nie jest w stanie wybaczyć wymienionych wyżej wad, to ocena  spada do 3. Podobnież zwolennikom oryginału ta odsłona nie musi przypaść do gustu, tyle że przez współczesny wydźwięk. Cóż, ci ostatni mają na pocieszenie cameo Chrisa Sarandona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz