niedziela, 27 października 2019

Whoever wins… we lose

Kiedy w 1994 kupiłem pierwszy komiks z serii Aliens vs. Predator, nie spodziewałem się zobaczyć takiego crossoveru na dużym ekranie, a przynajmniej nieprędko. Obaj kosmici charakteryzowali się zupełnie inną dynamiką i połączenie ich w jednym widowisku byłoby nie lada wyzwaniem. Naturalnie, po drodze komiksów przybywało. Były też gry, którym w mniejszym lub większym stopniu udało się oddać klimat obrazkowych protoplastów, ale pierwszy film łączący obie paskudy pojawił się dopiero w 2004 roku.


Alien vs. Predator


Satelity korporacji Weyland wykryły nieznane źródło ciepła oraz podziemną piramidę na Antarktydzie. W myśl zasady: „Kto pierwszy, ten lepszy” Charles Bishop Weyland zamierza zaklepać znalezisko i w tym celu organizuje ekspedycję. Na miejscu znajdują opuszczoną osadę wielorybników z początku XX wieku oraz idealnie wydrążony tunel prowadzący w głąb wyspy, którego 24 godziny temu jeszcze nie było. Wraz z eksploracją rozpoczyna się walka o przetrwanie.

Mój odbiór tego filmu zmieniał się na przestrzeni lat. Gdy wchodził do kin w 2004 roku, miałem spore oczekiwania. Z jednej strony chodziło o połączenie dwóch lubianych przeze mnie serii filmowych, z drugiej nadzieja na widowisko tej klasy, co pierwszy komiksowy AvP.

Pierwszy zgrzyt pojawił się już w zwiastunach. Po pierwsze – opowieść rozgrywała się w czasach mniej więcej współczesnych. Żegnajcie podróże kosmiczne, żegnaj Ryushi, żegnajcie dwurożce. Po drugie – reżyserem i scenarzystą jest Paul Anderson. Jego filmy, niezależnie od tego, czy mowa o adaptacjach, są… specyficzne. Są przeważnie bardzo dynamiczne, ale w rezultacie niezależnie od tematu robią się z nich proste rąbanki. Z całego jego dorobku dobrze wspominam (z różnych względów) dosłownie cztery: Mortal Kombat, Resident Evil, Death Race (2008) oraz Event Horizon. Po trzecie – oprócz komiksów film miał konkurencję w postaci gier komputerowych, zwłaszcza wydanych tuż przed nim AvP (1999) i rewelacyjnego AvP 2 (2001).

W związku z powyższymi efekt końcowy nijak tym oczekiwaniom nie sprostał. Czepiałem się zbyt krótkiego czasu trwania, głupich zachowań postaci, uproszczeń u Ksenomorfów i Yautja oraz motywu z piramidą, który potem był wałkowany do zarzygania (np. Dobry Komiks nr 24B/2004: DK Extra: Alien vs. Predator: Dreszcz polowania lub gra Aliens vs. Predator z 2010). Wtórowałem dowcipom nabijającym się choćby ze sceny z „prezentami” od predatora i cieszyłem się, że seans dobiegł końca.

Drugie podejście robiłem gdzieś w okolicach roku 2008, gdy sequel był już dostępny na płytach. Na zakrapianej imprezie i w odpowiednim towarzystwie film wydawał się już nieco lepszy.

Trzecie podejście miałem na potrzeby tego wpisu. I tu dochodzę do sedna. To trzecie podejście jest już PO Prometeuszu i Covenant… Nagle okazało się, że AvP to nie taki zła produkcja… Jasne, podtrzymuję, że akcja pędzi na złamanie karku, a decyzje postaci nie są najmądrzejsze, ale to nadal pikuś w porównaniu z ostatnimi tworami Scotta. Wspomniane wyżej uproszczenia to m.in. ekstremalnie krótki okres inkubacji obcego, albo wyrżnięcie Predatorów na rzecz fabuły. Akcja jest szybka, ale przez to nie ma tworzenia atmosfery, jak w pierwszym Predatorze, czy Alienie. Piramida nie przeraża, stanowi tylko tło. Brak atmosfery jest też spowodowany brakiem takiego stereotypowego odpowiednika Indiany Jonesa/Lary Croft, który poprowadziłby ekspedycję wolniej i może uniknął niektórych elementów budzenia królowej, albo rozegrał to inaczej. A tak dany skład głupio przyklepuje kilka przycisków i kłopot gotowy.

Dlaczego więc AvP nie jest aż takie złe? Bo wygląd obcych i sceny z ich udziałem są dobre, królowa to nadal kawał zdziry, Predatorzy dobrze się prezentują, pojedynki między kosmitami to najlepsze sekwencje w tym tytule, a błędy popełniane przez ludzkość nie są nawet w połowie tak idiotyczne, jak niemal dowolna rzecz powiedziana lub popełniona przez „naukowców” i kolonistów w Prometeuszu oraz Covenant. Pewnie, że to tylko średni akcyjniak, którego niektórych braków merytorycznych nie usprawiedliwia nawet gatunek, ale to nadal film o klasę lepszy od „dzieł” Ridleya. Moja ocena: 3-.


Aliens vs. Predator: Requiem


Film zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończył się poprzednik. Mam tu na myśli również scenę po napisach. Nowy Alien wyrywa się z truchła Predatora, masakruje załogę, co w rezultacie sprawia, że statek spada na Ziemię, w okolice miasteczka w USA. Jednocześnie system alarmowy statku wysyła sygnał na planetę Yautja. Odbiera go jeden osobnik i rusza pomścić pobratymców.

Ten film ma dosłownie trzy zalety. Założenia początkowe, sceny, w których nie ma ani jednego człowieka oraz kilka dość drastycznych decyzji. Założenia opisałem wyżej. Sceny bez ludzi – w zasadzie wszystko co robią Predator i Obcy. Wręcz do tego stopnia, że nawet jak łowca tylko idzie wybrać spluwę, albo rozgląda się po okolicy, to jest to lepsze, niż sceny z ludźmi. Równie dobrze mógłby iść do kibla i nadal byłoby to bardziej ekscytujące. Co do drastycznych decyzji – na dzień dobry facehugger wskakuje na dzieciaka, a w środku filmu podobny los spotyka ciężarną kobietę, która zamiast dziecka rodzi alienowe czworaczki.

Tutaj dochodzimy do bardzo istotnej kwestii odbioru filmu. Jeśli akurat oglądacie go na wieczorze filmowym zakrapianym alkoholem i w odpowiednim towarzystwie, w którym kolega stara się dorobić własne linie dialogowe lub tłumaczyć, że scena, w której Predator i Predalien drą na siebie japy to istotna rozmowa o sensie egzystencjalnym – nie ma bata, żeby się dobrze nie bawić.

Gdyby jednak spojrzeć na Requiem jak na każdy inny film bez okoliczności łagodzących… to jest biednie. Postacie ludzkie w ogóle nie interesują widza, a zważywszy na zakończenie, ich liczba jest bez sensu. Jedyną reakcją, jaką udało im się wywalczyć, jest parsknięcie przy tekście: „Przecież rząd nie oszukałby swoich obywateli, prawda?” Sceny akcji są nudne i słabo widoczne (w sensie ujęć), co jest o tyle żenujące, że film wcześniej takiego problemu nie było. Całości dopełnia fakt, że 90% akcji ma miejsce nocą, przy zgaszonych światłach lub w tak „atrakcyjnych” miejscach, jak kanały. Sytuacji nie ratują nawet warunki kinowe. Krótko mówiąc, przez 90% seansu nic nie widać. Właśnie dlatego moja ocena to: 2-.

niedziela, 20 października 2019

You’re one ugly motherfucker…

Za klasykę zawsze ciężko się zabrać, niezależnie od gatunku filmowego lub rodzaju hobby w ogóle. Raz, że większość osób ją zna. Dwa, że nie da się napisać na ten temat nic nowego, bo wszystko zostało już napisane. Trzy, że przy próbach z tego drugiego łatwo popaść w banał. Cóż, może będzie banalnie i ogólnikowo, ale chcę podzielić się opinią na temat klasycznych odsłon, zanim przejdę do nowszych produkcji. Trzeci film serii (o ile można je tak nazwać), Predators, znajdziecie tutaj. Poniżej dwa pierwsze.


Predator


Oddział komandosów otrzymuje proste w założeniach zadanie: odbić amerykańskiego ministra z rąk partyzantów kryjących się w południowoamerykańskiej dżungli. Na miejscu okazuje się, że nie tylko tambylcy hasają po lesie.

Pomysł rzeczywiście prosty, postacie nieskomplikowane, ale bardzo charakterystyczne, a do tego klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Z jednej strony mamy demolkę świetnie oddającą specyficzne podejście do kina akcji w latach osiemdziesiątych. Nie chodzi o realizm, a efekciarstwo. Zniszczenia powodowane przy okazji ataku na obóz partyzantów, albo ostrzał dżungli, w której coś się ruszyło, ogląda się z uśmiechem na gębie. Z drugiej, gdy poznajemy szczegóły sytuacji oddziału Dutcha, zaczyna się niepokój i zerkanie przez ramię. To ostatnie najczęściej wspominają osoby, które jako dzieciaki zaliczyły polską erę VHS. Mało kto wtedy kontrolował, co małolaty oglądają po nocach. Normą więc był seans Predatora, Candymana, Aliena, czy innego horroru w ciemnym pokoju o 22:00, a po skończonym filmie strach przed dopiero co podziwianą paskudą. W takim wypadku nawet wyjście do kibla stanowiło nie lada wyczyn.

Wracając jednak do filmu – jeśli nie macie odrobiny cierpliwości, będzie się nudzić. Atmosfera zagrożenia jest budowana stopniowo. Czasami są to paskudnie zmasakrowane zwłoki, czasami coś bardziej subtelnego. Wróg przez większość czasu pozostaje niewidoczny, a bohaterowie powoli popadają w paranoję. Więc dlaczego ktoś miałby się nudzić? Bo jednak segment dotyczący ratowania polityka jest prawie jak nie wszystkim pasujący objazd. Fakt, rozwałka jest przednia, ale klimatem odstaje od reszty. Tyle dobrego, że fabularnie jest uzasadniona.

Całości dopełnia świetna muzyka, rewelacyjny projekt antagonisty i niezapomniane one-linery. A tak zupełnie na deser pozostaje cała masa ciekawostek i opowieści związanych z produkcją filmu. Jak choćby te dotyczące oryginalnego wyglądu łowcy z kosmosu, w którego kostiumie na początku siedział… Jean-Claude Van Damme… Albo ta, jak powstał dźwięk wydawany przez Predatora, którego autorem był… Peter Cullen aka Optimus Prime.

Pomijając nostalgię za erą VHS, Predator to nadal dobry film grozy okraszony sporą dawką akcji. Współczesne reedycje zostały ładnie odrestaurowane cyfrowo i nawet leciwe efekty specjalne wciąż świetnie się prezentują (co tylko świadczy o ich jakości). Dla osób w moim wieku nowe edycje to idealny pretekst do odbycia nostalgicznej podróży, dla nowicjuszy gatunku ważna lekcja historii oraz horror pełną gębą. Niezależnie od grupy, do której należycie, nie warto zwlekać z seansem. Moja ocena: 5.


Predator 2


Skoro pierwszy Predator okazał się sukcesem, sequel pozostawał kwestią czasu. Trzy lata później takowy ujrzał światło dzienne.

Tym razem tradycyjną dżunglę zamieniono na miejską, a konkretnie na Los Angeles w roku 1997. Zgodnie z ustaleniami poprzednika trafiamy w sam środek gorącego lata, które nie tylko przyciąga łowców z kosmosu, ale także sprawia, że ludziom konkretnie odbija. Od pierwszej sceny jesteśmy rzucani w wir akcji: policjanci kontra gangi i strzelanina na całego.

Jeśli komuś brakowało realizmu w pierwowzorze, dwójkę może sobie od razu darować. Kino akcji w latach osiemdziesiątych było kiczowato-zabawne. Z kolei w latach dziewięćdziesiątych kiczowatość podkręcono do kwadratu, co jest w stanie zniechęcić sporą grupę widzów. Nie pomaga też to, że Predatora jest mniej niż poprzednio. Nie żeby w jedynce było go jakoś dużo, ale tam miejsce akcji sprawiało, że czuło się jego obecność i oczekiwało, iż kosmita lada moment wpadnie w kadr. Tutaj tego nie ma, choć jesteśmy straszeni co jakiś czas widokiem z oczu łowcy.

Główną różnicą, która moim zdaniem przyczynia się do niższej jakości widowiska, jest odwrócenie ról. W jedynce to zamaskowany brzydal polował na ludzi. W dwójce jego następca niby wybiera sobie największych twardzieli z obu stron prawa, ale tak naprawdę to on jest tym ściganym, przez co pojawia się tylko, gdy scenariusz każe, a jak wspomniałem wyżej, nie jest to częste. Sytuacja przypomina tę z Transformers Michaela Baya, w których połowę lub więcej seansu spędzamy z ludźmi, zamiast tytułowymi robotami.

Kolejnym minusem umieszczenia akcji w mieście jest obecność wielu innych postaci. Pojawiają się m.in. sceny z potencjalnymi ofiarami Predatora jeszcze przed ich zabiciem oraz osobami wypełniającymi tło (jak starsza pani, która musi sprawdzić, skąd dochodzi hałas). Odwraca to uwagę od współpracowników głównego bohatera i jego samego, że o łowcy nie wspomnę. Rezultatem jest brak przywiązania do kogokolwiek i jeśli komuś zdarzy się zejść, w ogóle nas to nie obchodzi. Ba, w przypadku jednej konkretnej śmierci autorzy próbują wzbudzić w widzu te same emocje, które towarzyszyły scenie z jedynki, w której Mac w środku nocy wznosił ostatni toast za swego zmarłego towarzysza, po czym odkładał swoją piersiówkę do worka ze zwłokami. Wykorzystano nawet ten sam motyw muzyczny w tle.

Ostatnią rzeczą, do jakiej się przyczepię, jest kamuflaż kosmity. Tutaj zdecydowanie łatwiej go wypatrzeć i ma się wrażenie, że działa niekonsekwentnie, byle tylko pasował do fabuły.

Czy w związku z powyższymi Predator 2 to zły film? Nie. Sprawdza się jako akcyjniak (podparty dobrą obsadą: Danny Glover, Bill Paxton, Gary Busey) i jakaś tam wariacja na temat polowania na Kubę Rozpruwacza. Ma sporo fajnych efektów specjalnych (łowca popisuje się nowym sprzętem oraz opatruje inny rodzaj ran), a końcowe sekwencje trochę wynagradzają resztę seansu. Mam na myśli scenę w chłodni, która będzie kojarzyć się z marines strzelającymi do ścian w Aliens, oraz pościg i finał w kanałach. Do tego dochodzi ładny easter egg z trofeami, który przyczynił się do czegoś większego. I właśnie jako akcyjniak z nietypowym antagonistą Predator 2 zasługuje na 4. Niestety, w zestawieniu ze swoim protoplastą wypada słabiej: z dobrego horroru stając się średniakiem, który braki maskuje strzelaninami, golizną i krwią. W związku z czym jako sequel dostaje 3+.

poniedziałek, 14 października 2019

Joker

Minął tydzień kawałkiem, odkąd widziałem ten film. Wielu dużo mądrzejszych ludzi zdążyło już zrecenzować Jokera, a ja cały czas miałem wątpliwości, jaką ocenę mu wystawić. Po kilku przemyśleniach i rozmowach z osobami, które już go widziały stwierdziłem, że pierwotna była za niska.

Joker opowiada historię powstania tytułowego księcia zbrodni Gotham City. Miejscem akcji jest wspomniane miasto w roku 1981. Głównym bohaterem jest Arthur Fleck – komik-amator, który jednocześnie stara się zaistnieć na lokalnej scenie i pracuje jako klaun do wynajęcia. Niestety, cała reszta to już kłody pod nogi. Miasto dosłownie wrze. Sytuacja ekonomiczna jest paskudna, a jej efekt to pogłębiające się rozwarstwienie społeczeństwa. Ciężko znaleźć normalną pracę, ciężko się utrzymać, publiczne instytucje są likwidowane, a jakiś bogaty bubek (specjalnie nie piszę, kto) w telewizji ma czelność mówić, że ludzie domagający się godnego życia i protestujący to klauni (w dużym uproszczeniu). Niemal każdy aspekt tego dotyka Arthura osobiście: w mieście notorycznie zdarza mu się być ofiarą i zbierać łomot; jego terapie ustają, bo brak pieniędzy; on sam ledwo wiąże koniec z końcem, a przy tym opiekuje się chorą matką. Jedyną ucieczką od tego wszystkiego jest show oglądany wieczorami, prowadzony przez komika Murraya Franklina. Arthur marzy, że któregoś dnia będzie w nim gościem i że z miejsca zostanie zaakceptowany.

Trylogia Nolana o Batmanie słynie między innymi z tego, iż starała się naśladować świat rzeczywisty. Faktycznie, jeśli zestawić ją np. z Batmanami Schumachera, to wręcz ostoja realizmu. Joker idzie o krok dalej. Od samego początku do końca seansu wzbudza w widzu niepokój. Dlaczego? Bo przez cały seans w głowie oglądającego krąży myśl, że uczucie dobicia przez życie nie jest mu obce. Co, jeśli mi kiedyś do reszty odwali? Co, jeśli ktoś tak sponiewierany przez los jest tuż obok? Z jednej strony chciałoby się, żeby jednak Arthurowi się udało, z drugiej wiemy, że jest już na równi pochyłej do szaleństwa. Jego przemiana potrafi jednocześnie fascynować i przerażać, a każdy moment chce się dogłębnie przeanalizować. Nie ma tu miejsca na fikuśne zabawki z wersji Nicholsona. Nawet w zestawieniu z Ledgerem kreacja Phoenixa jest bardziej przyziemna. Nic nie odwraca waszej uwagi.

Osoby znające komiksy o Batmanie dostrzegą pewne podobieństwa do jednej z warstw fabularnych The Killing Joke autorstwa Alana Moore'a. Tam również mieliśmy komika, który w wyniku wielu złych decyzji staje się Jokerem. Jednak w teraźniejszości przyznaje, że opowiadana historia wcale nie musiała mieć miejsca, albo nie w taki sposób. Podsumowuje to cytat: "If I'm going to have a past, I prefer it to be multiple choice!" Sama kwestia nie pada w filmie ani razu, ale pasuje do niego zarówno jako całości, jak i składowych. W 2/3 seansu autorzy serwują taki oczywisty przykład. Wyłapanie innych wymaga większego skupienia lub kilku podejść do filmu. Jednak w przeciwieństwie do Zabójczego żartu przemiana Arthura jest pokazana dużo subtelniej. Zamiast stosowania metody jednego naprawdę złego dnia (co było motywem przewodnim Żartu), całość rozłożono w czasie. Przez co mamy okazję podziwiać, gdy pierwsze zachowania Jokera wypływają na powierzchnię (taniec w pierwszym akcie), ale jeszcze nie dominują.

Oprócz wspomnianego komiksu łatwo doszukać się inspiracji filmem The King of Comedy, pojedyncze ujęcia mogą przywodzić na myśl The Dark Knight Nolana, a całość wypełnia intensywność Taxi Drivera podkręconego do kwadratu. Atmosferę pompuje świetna muzyka, nieukrywana brutalność, wszechobecny brud i niszczejące budynki, genialne zdjęcia oraz (a może przede wszystkim) gra aktorska Phoenixa, który nie tyle dźwiga widowisko na swoich barkach, on nim żongluje z mistrzowską precyzją: panuje nad każdym manieryzmem postaci, żadne z zachowań nie wydaje się nie na miejscu, ani zbędne. Czapki z głów.

Słyszałem gdzieś plotkę, że początkowo film wcale nie miał być Jokerem, że komiksowy rodowód doklejono mu później. Nawet jeśli to prawda, zrobiono to rewelacyjnie. Opowieść wypełniają smaczki i nawiązania (nie tylko te wspomniane wcześniej), które utwierdzą każdego fana DC, że ma do czynienia z jakąś wersją Gotham. Arthur ma pełno scenek i zachowań, które da się przypisać nie jakiemuś tam losowemu wariatowi, tylko konkretnie Jokerowi. Nie będę zdradzał, o co chodzi, bo czasem są to pojedyncze spojrzenia przy odpowiednim oświetleniu, a czasem całe sceny, ale niezależnie, które w was trafi, będziecie mieć pewność, że to coś, co zrobiłby tylko książę zbrodni.

Nawet jeśli nie interesują cię komiksy, a postać Jokera kojarzysz tylko z którejś innej adaptacji filmowej lub animowanej, zachęcam do obejrzenia filmu. Nie jest to typowe origin story, nie jest to również typowy film trykociarski. Do tego potrafi poruszać niewygodne kwestie w jednocześnie wyrafinowany i dosadny sposób. Nie będzie to łatwy seans, ale na pewno wart każdej poświęconej mu chwili. Twórcy postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Seria Avengers i Aquaman są punktem odniesienia w przypadku wesołej rozpierduchy, a Logan i Joker w przypadku ambitniejszego kina. Moja ocena: 5+.