Gdy ten sezon dobiegł końca, moją pierwszą myślą było: Co ja, do cholery, obejrzałem? Zazwyczaj tego pytania używam, gdy zaliczony materiał jest mocno popierdzielony albo tak słaby, że zachodzę w głowę, jak w ogóle dopuszczono do jego realizacji. W tym wypadku stawiam to pytanie, bo jestem zaskoczony, że w dobie licznych średnich i słabych produkcji o trykociarzach komuś udało się stworzyć coś tak dobrego.
Outsiders kontynuują wątki rozpoczęte w Invasion i dorzucają drugie tyle od siebie. Sami Outsiders to nowa grupa działająca w oderwaniu od Justice League, stąd też nazwa. Niejako zastępuje Young Justice, którzy awansowali na pełnoetatowych mentorów. Jakby tych roszad było mało, Batman i kilka osób opuszcza Justice League. Black Lightning szyderczo nazywa ich Batman Incorporated przez resztę sezonu. Jest to o tyle zabawne, że Batman faktycznie miał taką „firmę” w komiksach. Ba, to była cała osobna linia wydawnicza ukazująca się równolegle do np. Detective Comics, Dark Knight, Batman, czy Batman Eternal. Takich smaczków jest więcej. Z nowych wątków należy przede wszystkim wspomnieć te związane z tworzeniem i handlem metaludźmi, które mają swój początek w Markovii. Jeśli ktoś na te słowa ma jakieś przebłyski, że gdzieś już to widział, nie pomyli się. Wypisz, wymaluj trzeci sezon Black Lightning emitowany w tym samym roku, co Outsiders.
Czym więc Outsiders zasłużyli sobie na uznanie w moich oczach? Niekoniecznie fabułą, gdyż ta nie odbiega od standardów superhero, niezależnie, czy mówimy tu o polityce à la Lex Luthor, kosmicznych przepychankach z Darkseidem, czy spiskach Vandala Savage’a. Przede wszystkim klimat. Ten sezon nie oszczędza nikogo, z widzem włącznie. Do tego stopnia, że nie można być pewnym losu żadnej postaci. Jak pierwszy raz zdarzyło się, że kogoś zabito, nie mogłem pozbierać szczęki. Mało tego, w jednym odcinku pojawia się Lobo. Co prawda nie jest to tak krwawa wersja jak w komiksie, ale nadal robi wrażenie. Zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem z Superman: The Animated Series.
Oprócz superbohaterskich wygibasów na opowieść jak zwykle składają się też problemy osobiste wielu postaci o bardzo przyziemnym wydźwięku: szukanie swojego miejsca w społeczeństwie, akceptacji, miłości, poczucie obowiązku, patriotyzm, żałoba i wiele innych. Najważniejsze tutaj jest to, że ten aspekt nie traktuje widza (niezależnie od wieku) jak idioty. Nie mówię, że to podręcznik, według którego należy nauczać norm społecznych, ale podchodzi do tych kwestii dużo bardziej naturalnie i dojrzalej, niż jakakolwiek na siłę zdywersyfikowana seria w Arrowverse. Pomimo, iż jest poważniej, nie brak humoru. Moim ulubionym skeczem była parodia Doom Patrol GO! Łącząca w sobie Teen Titans GO! z Doom Patrol, a najbardziej głupkowate sceny to te z udziałem Guya Gardnera, który jest prawie takim samym dupkiem jak Jason Todd z Titans.
Jeśli koniecznie muszę się do czegoś przyczepić i tym samym postawić minus przy ocenie, to będą to dwie rzeczy. Numer jeden – animacja. Jest w porządku, ale tylko w porządku. Tak jakby cała kasa została władowana w scenariusz i aktorów. Numer dwa – szokowanie. Wspomniałem o dość brutalnych scenach, w których ktoś ginie lub zostaje ranny. Miałem wrażenie, że raz lub dwa zrobiono to już tylko dla samego szokowania, bo nie walnęło mnie to tak, jak na początku.
Young Justice: Outsiders to znakomita kontynuacja poprzedników. Podnosi poprzeczkę nie tylko w obrębie samej siebie, ale i gatunku superhero jako takiego. Jeśli chodzi o seriale w tej konwencji, Outsiders to póki co najlepsze widowisko, jakie można obejrzeć w sezonie 2019-2020 i jedna z najlepszych serii w ogóle. Moja ocena 5 (5- z uwzględnieniem narzekania).
niedziela, 28 czerwca 2020
niedziela, 21 czerwca 2020
Life is Strange: Before the Storm
Nie wiem, ilu z was oglądało jeden z moich ulubionych polskich filmów: Krolla. Jest tam taka rewelacyjna scena, w której grający porucznika Bogusław Linda przysłuchuje się paskudnej wymianie zdań między siostrą Krolla, jego żoną, a najlepszym przyjacielem. Gdy
Rozgrywka z grubsza naśladuje pierwszą grę. Chloe próbuje poradzić sobie z nową znajomą w swoim życiu, wyrzuceniem ze szkoły oraz zmieniającą się sytuacją w domu – David wprowadza się do niej i Joyce. Zamiast przewijania czasu mamy nową mechanikę: pyskówki. Działa to w ten sposób, że w niektórych rozmowach dziewczyna ma do wyboru specjalną opcję, po której następuje
Tutaj jednak dochodzimy do poważnego zgrzytu.
Animacja uległa poprawie. Postacie ruszają się bardziej naturalnie, niektóre nawet z wdziękiem,
Ocenianie tego tytułu to dziwna sprawa. Jeśli wziąć pod uwagę haj spowodowany emocjami, które pojawiły się, jakbym znowu miał 16 lat, bez gadania daję 5. Jeśli ocenić ten tytuł na spokojnie, ale cały czas wybaczając uproszczenia na rzecz narracji i niedoróby
niedziela, 14 czerwca 2020
JLA Adventures: Trapped in Time
Lubię proste, trykociarskie naparzanki oraz motyw podróży w czasie. Takiej kombinacji nie da się zepsuć, zwłaszcza jeśli biorą w niej udział lubiane postacie, prawda? PRAWDA?!
JL i Legion of Doom ponownie wzięli się za łby. W finale potyczki Lex Luthor przepada jak kamień w wodę (dosłownie). Superman i spółka dochodzą do wniosku, że takiego numeru nie przeżyje nawet Lex, więc odpuszczają sobie szukanie jego ciała. 1000 lat później okazuje się, że po drodze znaleziono zamrożonego Luthora. Postanowiono pozostawić go w lodzie i wrzucić jako eksponat do muzeum z pamiątkami po innych złolach pokonanych dawno temu. Na mrożonkę trafia dwójka dzieciaków, którym marzy się kariera superbohaterów. Karate Kid (tak, jeden z nich nazywa się Karate Kid) popisuje się przed koleżanką, a w efekcie rozwala bryłę lodu z Luthorem w środku. Lex szybko ogarnia, że podróż w czasie jest możliwa i zamierza zmienić wydarzenia tak, by JL nigdy nie powstała. Młodziki ruszają za nim i trafiają do naszych czasów.
Coś, co powinno być zarysem fabularnym stanowi tak naprawdę 1/3 krótkiego seansu. Trapped in Time trwa poniżej godziny i szczerze mówiąc – całe szczęście. Opowiadana historia nie bazuje na żadnym komiksowym wątku i niestety, nie wyszło jej to na zdrowie. Od samego początku jesteśmy karmieni bzdurami i sztampą. Bzdurami, bo nawet w obrębie tak prostej historii poczyniono wtopy, np. Luthor zamierza usunąć Clarka zaraz po jego przylocie na Ziemię. Pomysł jak pomysł, tylko że w ekipie Legion of Doom jest Bizarro, którego egzystencja jest uzależniona od obecności Supermana i jakoś nikt nie protestuje. Sztampa, bo od pierwszej sekundy obecności Karate Kida na ekranie wiadomo, kto będzie odpowiedzialny za ten cały bajzel. Efektem końcowym jest opowieść skierowana… w zasadzie do nikogo. Młodszego widza, który nie kojarzy postaci, w ogóle nie będzie obchodziło, co się wydarzy. Zaś starszy widz, jeśli zechce obejrzeć coś o podróży w czasie w uniwersum DC, wybierze The Flashpoint Paradox.
Animacja jest w porządku, choć projekty postaci takie sobie. Aktorsko jest ok, lecz pomimo znanych nazwisk nikt się nie wyróżnia. Walki i akcja mogą być, pod warunkiem, że mamy 10 lat. No chyba tylko czasu trwania nie mogę się przyczepić, bo przy tej jakości niecała godzina to ogromny plus.
JLA Adventures: Trapped in Time to dolna warstwa stanów średnich. Film wydaje się być zrobiony na szybko, nie wiadomo po co i dla kogo. Zarówno dzieci, jak i dorośli mają mnóstwo alternatywnych tytułów. Ten można obejrzeć tylko, jeśli to jedyna płyta/nośnik z filmem w całym województwie. Moja ocena 3-.
JL i Legion of Doom ponownie wzięli się za łby. W finale potyczki Lex Luthor przepada jak kamień w wodę (dosłownie). Superman i spółka dochodzą do wniosku, że takiego numeru nie przeżyje nawet Lex, więc odpuszczają sobie szukanie jego ciała. 1000 lat później okazuje się, że po drodze znaleziono zamrożonego Luthora. Postanowiono pozostawić go w lodzie i wrzucić jako eksponat do muzeum z pamiątkami po innych złolach pokonanych dawno temu. Na mrożonkę trafia dwójka dzieciaków, którym marzy się kariera superbohaterów. Karate Kid (tak, jeden z nich nazywa się Karate Kid) popisuje się przed koleżanką, a w efekcie rozwala bryłę lodu z Luthorem w środku. Lex szybko ogarnia, że podróż w czasie jest możliwa i zamierza zmienić wydarzenia tak, by JL nigdy nie powstała. Młodziki ruszają za nim i trafiają do naszych czasów.
Coś, co powinno być zarysem fabularnym stanowi tak naprawdę 1/3 krótkiego seansu. Trapped in Time trwa poniżej godziny i szczerze mówiąc – całe szczęście. Opowiadana historia nie bazuje na żadnym komiksowym wątku i niestety, nie wyszło jej to na zdrowie. Od samego początku jesteśmy karmieni bzdurami i sztampą. Bzdurami, bo nawet w obrębie tak prostej historii poczyniono wtopy, np. Luthor zamierza usunąć Clarka zaraz po jego przylocie na Ziemię. Pomysł jak pomysł, tylko że w ekipie Legion of Doom jest Bizarro, którego egzystencja jest uzależniona od obecności Supermana i jakoś nikt nie protestuje. Sztampa, bo od pierwszej sekundy obecności Karate Kida na ekranie wiadomo, kto będzie odpowiedzialny za ten cały bajzel. Efektem końcowym jest opowieść skierowana… w zasadzie do nikogo. Młodszego widza, który nie kojarzy postaci, w ogóle nie będzie obchodziło, co się wydarzy. Zaś starszy widz, jeśli zechce obejrzeć coś o podróży w czasie w uniwersum DC, wybierze The Flashpoint Paradox.
Animacja jest w porządku, choć projekty postaci takie sobie. Aktorsko jest ok, lecz pomimo znanych nazwisk nikt się nie wyróżnia. Walki i akcja mogą być, pod warunkiem, że mamy 10 lat. No chyba tylko czasu trwania nie mogę się przyczepić, bo przy tej jakości niecała godzina to ogromny plus.
JLA Adventures: Trapped in Time to dolna warstwa stanów średnich. Film wydaje się być zrobiony na szybko, nie wiadomo po co i dla kogo. Zarówno dzieci, jak i dorośli mają mnóstwo alternatywnych tytułów. Ten można obejrzeć tylko, jeśli to jedyna płyta/nośnik z filmem w całym województwie. Moja ocena 3-.
niedziela, 7 czerwca 2020
Sala samobójców: Hejter
Wahałem się, czy napisać o tym filmie. Z jednej strony nie przepadam za oryginałem, z drugiej sequel zapowiadał się bardzo współcześnie i na czasie. W oryginale przeszkadzało mi wszystko oprócz gry aktorskiej i rozwiązania w postaci ucieczki w wirtualny świat. Poruszony problem dotyczył postaci i otoczenia, które w ogóle do mnie nie przemawiały. Do tego przedstawiono go w sposób pobieżny, kojarzący mi się z przestarzałymi podręcznikami (wedle których na każdy incydent trzeba spisać protokół, ale co dalej – tego podręcznik nie powie) do pedagogiki.
Żeby było śmieszniej, Hejter w założeniach jest dość podobny. Główny bohater popełnia wtopę, przez co wylatuje ze studiów (z czego nie będę go usprawiedliwiał – należało mu się), a jakby tego było mało to jest jeszcze „odpychany” przez swoje środowisko z powodu swojego pochodzenia (chłopak ze wsi, nieobyty i z dziwnym zachowaniem). I na tym podobieństwa się kończą. Dominik Santorski (bohater pierwszej części) szamotał się jak głupi, bo nie potrafił poradzić sobie z brakiem akceptacji. Natomiast Tomek Giemza (bohater Hejtera) od tego momentu zyskuje coraz większą kontrolę, którą wykorzystuje do zemsty. Zemsty, która odbija się echem nie tylko w jego najbliższym otoczeniu, ale na dużo większą skalę.
Sposób, w jaki Tomek manipuluje wszystkimi oraz jak porusza się między różnymi warstwami społeczeństwa będzie przywodził na myśl Utalentowanego pana Ripleya z Mattem Damonem. Mamy środowiska studenckie, polityczne, korporacyjne, zwykłych użytkowników Internetu, zwykłych obywateli wkurzonych na coś itd. Tym samym obraz jest dużo bardziej uniwersalny od poprzednika. Tomek jest nie tylko łącznikiem, pokazuje też widzowi, jak bardzo te grupy są od siebie współzależne i nie zdają sobie z tego sprawy, a także ile zła można wyrządzić przy odpowiedniej determinacji oraz inteligencji.
Aktorsko jest bardzo dobrze. Maciej Musiałowski w roli Tomka robi świetne wrażenie i potrafi przyprawić o ciarki. Reszta obsady również daje radę, choć nie zapada tak w pamięć.
Nie podobały mi się dwie rzeczy. Po pierwsze – nawiązanie do Sali samobójców. Hejter mógł się obyć zarówno bez tego tytułu, jak i wątku – tylko by na tym zyskał. Zwłaszcza że fabularnie dałoby się to zrealizować inaczej i nawet z uwzględnieniem postaci Santorskiej znanej z pierwowzoru. Po drugie – zabrakło dodatkowych informacji dotyczących Tomka. Na samym początku wiadomo, że źródłem jego frustracji jest wykopanie z uczelni oraz wyższość, z jaką traktują go „elyty”. Problem pojawia się, gdy po raz pierwszy przychodzi do Krasuckich, z którymi to ponoć łączy go pozytywna przeszłość. Przez co nie wiadomo, dlaczego zostawia telefon na podsłuch, a to właśnie ten motyw początkuje efekt pędzącej kuli śnieżnej. Wychodzi na to, że jedno spotkanie po latach wystarczyło, by to zainicjować w trybie natychmiastowym.
Hejter nie jest ostoją realizmu. Wiele rzeczy traktuje umownie i równie pobieżnie (ot, niektóre ugrupowania są zawsze skrajne, bo łatwiej w ten sposób o konkretny ton narracji), co poprzednik. Jednak dzięki skali, uwzględnieniu różnych środowisk oraz wątków, które istotnie mają miejsce (lub są bardziej prawdopodobne) w rzeczywistości (tytułowe hejtowanie), wypada bez porównania lepiej. Pomaga mu też klimat intrygi i lekkiego thrillera. Moja ocena: 4.
Żeby było śmieszniej, Hejter w założeniach jest dość podobny. Główny bohater popełnia wtopę, przez co wylatuje ze studiów (z czego nie będę go usprawiedliwiał – należało mu się), a jakby tego było mało to jest jeszcze „odpychany” przez swoje środowisko z powodu swojego pochodzenia (chłopak ze wsi, nieobyty i z dziwnym zachowaniem). I na tym podobieństwa się kończą. Dominik Santorski (bohater pierwszej części) szamotał się jak głupi, bo nie potrafił poradzić sobie z brakiem akceptacji. Natomiast Tomek Giemza (bohater Hejtera) od tego momentu zyskuje coraz większą kontrolę, którą wykorzystuje do zemsty. Zemsty, która odbija się echem nie tylko w jego najbliższym otoczeniu, ale na dużo większą skalę.
Sposób, w jaki Tomek manipuluje wszystkimi oraz jak porusza się między różnymi warstwami społeczeństwa będzie przywodził na myśl Utalentowanego pana Ripleya z Mattem Damonem. Mamy środowiska studenckie, polityczne, korporacyjne, zwykłych użytkowników Internetu, zwykłych obywateli wkurzonych na coś itd. Tym samym obraz jest dużo bardziej uniwersalny od poprzednika. Tomek jest nie tylko łącznikiem, pokazuje też widzowi, jak bardzo te grupy są od siebie współzależne i nie zdają sobie z tego sprawy, a także ile zła można wyrządzić przy odpowiedniej determinacji oraz inteligencji.
Aktorsko jest bardzo dobrze. Maciej Musiałowski w roli Tomka robi świetne wrażenie i potrafi przyprawić o ciarki. Reszta obsady również daje radę, choć nie zapada tak w pamięć.
Nie podobały mi się dwie rzeczy. Po pierwsze – nawiązanie do Sali samobójców. Hejter mógł się obyć zarówno bez tego tytułu, jak i wątku – tylko by na tym zyskał. Zwłaszcza że fabularnie dałoby się to zrealizować inaczej i nawet z uwzględnieniem postaci Santorskiej znanej z pierwowzoru. Po drugie – zabrakło dodatkowych informacji dotyczących Tomka. Na samym początku wiadomo, że źródłem jego frustracji jest wykopanie z uczelni oraz wyższość, z jaką traktują go „elyty”. Problem pojawia się, gdy po raz pierwszy przychodzi do Krasuckich, z którymi to ponoć łączy go pozytywna przeszłość. Przez co nie wiadomo, dlaczego zostawia telefon na podsłuch, a to właśnie ten motyw początkuje efekt pędzącej kuli śnieżnej. Wychodzi na to, że jedno spotkanie po latach wystarczyło, by to zainicjować w trybie natychmiastowym.
Hejter nie jest ostoją realizmu. Wiele rzeczy traktuje umownie i równie pobieżnie (ot, niektóre ugrupowania są zawsze skrajne, bo łatwiej w ten sposób o konkretny ton narracji), co poprzednik. Jednak dzięki skali, uwzględnieniu różnych środowisk oraz wątków, które istotnie mają miejsce (lub są bardziej prawdopodobne) w rzeczywistości (tytułowe hejtowanie), wypada bez porównania lepiej. Pomaga mu też klimat intrygi i lekkiego thrillera. Moja ocena: 4.
Subskrybuj:
Posty (Atom)