niedziela, 16 października 2016

Deus Ex: The Fall

The Fall jest bez dwóch zdań najdziwniejszym tytułem w całej serii. Pierwotnie wydany na urządzenia przenośne, a następnie przeniesiony w okolicach premiery Human Revolution – Director’s Cut na PC. Jego akcja jest sequelem wydarzeń książki Deus Ex: Icarus Effect. Sama opowieść zawiera wydarzenia sprzed, z początku oraz równoległe do Human Revolution. Naszym bohaterem będzie Ben Saxon, były członek Tyrants, grupy odpowiedzialnej za atak na Sarif Industries znany z HR. Razem z nim wykonamy jedną misję dla grupy (wypełnioną nachalnymi samouczkami, których nie da się wyłączyć), a pełną kontrolę przejmiemy, gdy już się z nią „pożegna” i wyląduje w Panamie.

Niestety, jeśli ktoś nie czytał Icarus Effect, może odnieść wrażenie, iż początek The Fall jest strasznie chaotyczny, a nawiązania niewiele wnoszą. Nawet gdyby uznać The Fall za osobną produkcję, wstęp jest po prostu słaby. Najzabawniejsze jest to, że dalej jest nieco lepiej. Saxon odcięty od środków Tyrants stara się zwyczajnie przetrwać, a w trakcie poszukiwań nowego źródła neuropazyne ładuje się w grubszą aferę. Fabuła jest na tyle dobra, by chcieć dowiedzieć się, co będzie dalej, ale gdy wreszcie wydaje nam się, że lecimy na ostatnie starcie, dostajemy w pysk napisem: Ciąg dalszy nastąpi…

Kolejnym problemem są słabe postacie. Począwszy od ich napisania, po grę aktorską. Wszystko jest nijakie, nie porywa, a dialogi ledwo da się wytrzymać. Nie pomaga tu też fakt, że mówione kwestie bardzo często rozjeżdżają się z animacją twarzy, co przypomina chińskie filmy dubbingowane po angielsku. W kwestii dźwiękowej chyba tyko muzyce udało się wyjść bez szwanku.

Od strony mechanicznej The Fall stara się naśladować Human Revolution, z jednym małym wyjątkiem: nie można skakać. Nie żartuję. Jest co prawda opcja przeskoczenia przeszkody, za którą się schowaliśmy, ale jest to sytuacyjne. Jeśli coś jest wyższe od krawężnika, musimy to obejść. Z karty postaci zniknęło kilka augmentacji, np. tajfun, choć akurat jego brak ma ręce i nogi, gdyż był to prototyp od Sarif Industries. Pozostałe rozmieszczono ciut inaczej. Czasami kompletnie bez sensu (regeneracja dwóch baterii po odblokowaniu wszystkich), czasami idąc na łatwiznę (hakowanie wieżyczek i robotów to jedna opcja), ale ogólnie na tyle znośnie, że przy zdobywaniu doświadczenia można tak ze ¾ wykupić, co pozwoli na swobodną grę (zwłaszcza, że tutaj nie ma ani jednej walki z bossem, która dyktowałaby warunki). Zakładając, że starczy wam cierpliwości.

Największym wrogiem w The Fall jest sterowanie – żenująco słabe, źle reagujące na poczynania gracza i często prowadzące do bólu głowy (kamera śmigająca za postacią w momencie przechodzenia / wychodzenia z ukrycia) albo załadowania stanu gry, bo jakiś NPC nas zauważył. W tej kwestii co prawda TF również zawiera różne ścieżki pozwalające na dotarcie do celu, ale jak już wspomniałem, nie każdy będzie miał tyle cierpliwości, by wycisnąć jak największą liczbę punktów doświadczenia za ich pomocą. Inna sprawa, że konstrukcja poziomów to osobna, nieprzyjemna kwestia, gdyż te są przeraźliwie małe. Fakt – za projekty niektórych z nich należą się brawa, ale byłyby to maksymalnie ze 2 obszary (konkretnie miasta – Panamy). Mój schemat rozgrywki wyglądał tak: wejść na dany obszar (nieważne jaki), przejść wszystkimi szybami wentylacyjnymi, zhakować wszystko, zdjąć wszystkich przeciwników (na obszarach miejskich będą to nawet policjanci), zająć się zadaniem pobocznym, a potem głównym. Podejrzewam, że był to jeden z najbardziej rozwleczonych sposobów na przejście gry, a i tak udało mi się ją ukończyć w około 5 godzin.

Na koniec dostanie się grafice. Ja rozumiem, że to zupełnie inny silnik i platforma docelowa, i że np. tekstury mogą na tym ucierpieć. Jednak to nie usprawiedliwia słabych animacji (oraz przesadnej i zbędnej gestykulacji w dialogach), karykaturalnych modeli postaci cywili (tam chyba wszystkie kobiety cierpią na anoreksję) oraz ograniczenia pola widzenia podczas mini gry z hakowaniem. Nie dość, że poziom trudności został tu dobrany chyba przy pomocy rzutu kością, to w przypadku większych sieci mało co widać, a opcja zoom jest niemal stricte kosmetyczna. Niby można przesuwać ekran, ale i tu wkradł się bug. Okazało się, że jeśli ktoś wyłączy synchronizację pionową, gra w tych sekwencjach przestaje reagować na przesuwanie… Ot tak…

The Fall mógł być niezłym uzupełnieniem uniwersum. Niestety, ugiął się pod ciężarem słabych decyzji, a realizacja portu dorzuciła swoje trzy grosze. Jeżeli uda wam się znaleźć ten tytuł w promocji typu 1-2 euro i macie wystarczająco dużo cierpliwości na te 4-5 godzin gry, można rozważyć zakup. W przeciwnym razie nie ma co sobie zawracać głowy. Moja ocena: 2.

niedziela, 9 października 2016

And here, in the heartlands of Nebraska, in the corn, there was nothing but time.

Przy okazji wpisu o Pet Sematary wspominałem, iż King potrafi wziąć pozornie prosty pomysł i zamienić go w koszmar, a z ludzi wyciągnąć wszystko, co najgorsze. Wspomniałem także, że to, co sprawdza się na papierze, nie musi prezentować się równie dobrze na ekranie. Teraz dochodzimy do zabawniejszego faktu. Otóż Dzieci kukurydzy to opowiadanie liczące, w zależności od wydania, około 30 stron. Akcja w nim została poprowadzona z perspektywy małżeństwa, które odkrywa tajemnicę pewnego miasteczka w Nebrasce. Przez pół opowiadania snują się (prawie) sami, autor tworzy klimat, a w czytelniku narasta niepokój. Potem akcja nabiera tempa i dostajemy finałem w łeb. Z filmami już tak dobrze nie jest. Mało tego, rozdmuchać tak krótką historię do 9 filmów (w zasadzie 8, bo jeden z nich to drugie podejście do oryginału)? Toż to musiałyby być slashery, albo filmy o potworach… Co z góry oznaczałoby trywializowanie oryginalnego pomysłu. Jak wyszło? Zapraszam do lektury.


Children of the Corn (1984)


Pierwszą zauważalną różnicą jest moment rozpoczęcia akcji. W opowiadaniu poznajemy głównych bohaterów, gdy są w ostatniej podróży mającej na celu ratować ich związek (są o krok od rozwodu). Gdy docierają w okolice Gatlin, odkrywamy lokalne tajemnice razem z nimi. Natomiast film na dzień dobry pokazuje, co się stało, kto to zrobił i dorzuca kompletnie bzdurne i zbędne wątki poboczne wraz z nowymi postaciami. Zamiast kłótliwej pary mamy roześmianych młodych. W zasadzie gdyby nie to, że główną rolę żeńską gra Linda Hamilton, w ogóle nie warto byłoby o nich wspominać (tak bardzo olano oryginalne relacje).

Wspomniane nowe postacie kompletnie rozpieprzają sposób wprowadzania nastroju. Z kolei stare zostały spłycone (mimo to kudos dla dziecięcych aktorów za dobrą, choć przerysowaną robotę). Na domiar złego, charakterystyczne dla Kinga szokujące detale zostały w całości wycięte. Kukurydza, która w opowiadaniu była wspominana dość subtelnie przez większość czasu, widzowi jest wciskana w oczy przy byle ujęciu. Serio, twórcy filmu próbują straszyć kiwającą się na wietrze kukurydzą… No i zakończenie – kompletnie odmienne od oryginalnego i strasznie słabe (parę eksplozji go nie ratuje, ale te przynajmniej są widowiskowe).

Czy w związku z tym warto w ogóle się za to zabierać? Tak, z kilku powodów. Jeśli na moment zapomnimy o opowiadaniu, filmowe Dzieci to po prostu przeciętny horror z paroma niezłymi smaczkami. O przerysowanych antagonistach już wspomniałem. Dorzucę jeszcze naprawdę dobrą muzykę (miejscami budzącą skojarzenia z Omenem) oraz nieco klimaciarskich ujęć. Cała reszta (w oderwaniu od pierwowzoru) jest zwyczajną, rzemieślniczą produkcją, która będzie podobać się lub nie, w zależności od tolerancji na kicz i zapożyczenia (oprócz omenowej muzyki sceny z użyciem np. noży zalatują Psychozą). Moja ocena: 3.


Children of the Corn II: The Final Sacrifice


Akcja ma miejsce jakiś czas po jedynce i uwzględnia jej wydarzenia. Świat dowiedział się o trupach w Gatlin, zjechały się media i służby porządkowe, a dzieciaki zachowują się, jakby o niczym nie pamiętały. Wśród dziennikarzy znajduje się rozwodnik, który musiał przyjechać ze swoim nastoletnim, buntowniczo nastawionym synem.

Fabuła sprawia wrażenie, jakby ktoś wrzucił przyjezdnych w sceny rozpoczynające pierwszy film i rozciągnął całość do 90 minut. Nie jest to zły zabieg, ale i bez rewelacji. Postacie dzieci w zasadzie kopiują te oryginalne, minus rodzeństwo chcące się wyrwać poza grupkę. Co jest zabawne, to że zamiast straszenia nas kukurydzą, autorzy postanowili przerazić nas tym, co się w niej kryje… I pierwszym wnioskiem będzie: niedorobiony kuzyn-satanista Predatora… Końcowy rezultat jest taki, że film bezpiecznie trzyma się motywów pierwowzoru i delikatnie eksperymentuje po swojemu, zmieniając detale, ale robi to na tyle nieudolnie, że może się dłużyć, bo sam nie wie, co ma ze sobą zrobić. Sytuacji nie ratują słabe efekty specjalne. Jednak dzięki temu jest także odpowiednią pozycją na maratony głupich horrorów. Moja ocena: 3-.

P.S. Podtytuł nie ma najmniejszego sensu.


Children of the Corn III: Urban Harvest


Na początek pogratuluję polskiemu tłumaczowi, który jakimś cudem z Urban Harvest zrobił Miejscowego żniwiarza. A to nie koniec braw na dzień dobry. Drugie należą się osobie odpowiedzialnej za dobór muzyki otwierającej film. Gdybym nie wiedział, co oglądam / nie widział tytułu, byłbym święcie przekonany, że zaczynam kolejną część serii Omen. Zdaję sobie sprawę, iż motywy religijne w Dzieciach stanowią trzon opowieści, a do jakości samej muzyki nie mogę się przyczepić, ale takie skojarzenie może nie wpłynąć dobrze na odbiór lub oczekiwania względem widowiska.

Dwójka chłopców z miasteczka Gatlin zostaje adoptowana przez małżeństwo z Chicago. Jeden z nich przywozi ze sobą nasiona kukurydzy, które sadzi w pobliżu starego magazynu. Dzięki temu umożliwia pojawienie się Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami. Ale to nie koniec jego planów.

Wbrew początkowemu wydźwiękowi tekstu bardzo mi się ta część podobała. Napięcie było budowane bardziej równomiernie od poprzedników, wpleciono wiele śmielszych pomysłów, a Eli jest postacią dużo bardziej zaradną od Isaaca z jedynki. Efekty specjalne uległy poprawie. Niektóre z praktycznych to naprawdę uczta dla oka. Finał jest odpowiednio kiczowaty, zaś ostatnia scena po raz pierwszy w serii otwarcie zwiastuje sequel. Dzieci 3 to esencja tego, co ogląda się w grupie, żre przy tym (o ironio) popcorn i komentuje każde ujęcie. Sam się sobie dziwię, że ten film tak bardzo mi się podobał. Jak miałbym się czegoś naprawdę czepić, to ujęć z lalkami z finału seansu. Nie wierzę, że nawet w dniu premiery ludzie nie patrzyli na to z drwiącymi uśmiechami (nawet na tle opowieści jako całości). Tak czy siak, moja ocena: 4-.


Children of the Corn IV: The Gathering


W małym miasteczku w Nebrasce (nie jest to Gatlin) dzieci zostają opętane przez Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami. Po czym zaczyna się polowanie na dorosłych i rzeź charakterystyczna dla serii. Główna bohaterka stara się wyjaśnić przyczynę sytuacji i nie dopuścić do tego, by jej młodsza siostra również nie zasiliła szeregów Tego-tamtego.

Ktoś tu chyba wystraszył się rozmiaru zjawiska, jaką zaoferowało zakończenie trzeciej części. Przez co zamiast zmienić miejsce akcji nawet na inny kontynent, czy rozdmuchać ją na skalę globalną, wracamy do pipidówy na końcu świata. Niestety, film jako całość jest strasznie biedny. Efekty specjalne ustąpiły miejsca mało wyrafinowanemu gore. Dzieci jako zabójcy ani straszą, ani bawią. Klimat miał być tworzony chyba tylko przez wspomnianą już krew, zbędne i pseudo enigmatyczne sekwencje snów (występujące w takich ilościach, jakby Dzieci 4 stanowiły odrzut z serii A Nightmare on Elm Street) oraz fakt, że większość akcji ma miejsce nocą.

Co więcej można powiedzieć o tej odsłonie? Postacie błąkają się od tropu do tropu, autorzy chcą przepchnąć nowe pomysły uzasadniające zmiany w schemacie (wędrowni kaznodzieje), ale ani to angażuje, ani wygląda, zaś samego motywu kukurydzy jest tu tak mało, że film można byłoby przepchnąć pod dowolnym innym tytułem i pewnie niewielu połapałoby się. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Moja ocena: 1.


Children of the Corn V: Fields of Terror


Ta część powstała chyba tylko po to, by załapać się na dochody płynące z reaktywowanego przez Scream gatunku slasherów. Z oryginalnego pomysłu pozostawiono fanatycznie religijne dzieci, pola kukurydzy i szczyptę elementów nadnaturalnych. Cała reszta to podręcznikowy (przynajmniej w założeniach) slasher, z rozwrzeszczaną młodzieżą na czele.

Śmiechem żartem, uproszczenie formuły wyszło temu tytułowi na dobre. Zamiast kombinowania z cholera wie czym, mamy grupkę mięsa armatniego, mamy zabójców (choć zważywszy na liczbę jednych i drugich, efekt końcowy jest niezamierzenie zabawny) i głupi pretekst, żeby wszystkich zebrać w jednym miejscu, a następnie pozabijać. Czego chcieć więcej? Może tego, by się nie dłużyło. Niestety, przerwy między typowo slasherowymi sekwencjami bywają zbyt długie, zwłaszcza w  okolicach drugiej połowy filmu. Mamy też małą ilość elementów gore i efektów specjalnych, przez co piąte Dzieci wypadają strasznie przeciętnie. Jako że oprócz tytułu nie widać w nich żadnych powiązań z poprzednikami, można go sobie darować, jeżeli nie lubi się gatunku. Jeśli o mnie chodzi, to Fields of Terror oglądało mi się lepiej niż część #4. Moja ocena: 3-.


Children of the Corn 666: Isaac’s Return


Hannah wraca do rodzinnego miasteczka – Gatlin, by odkryć przyczynę śmierci swojej matki, która podobno zginęła z rąk proroka Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami – Isaaca. Jak się okazuje, sam Isaac jednak przeżył, tyle że leży w śpiączce w lokalnym szpitalu.

Jeżeli jakaś seria sięga po korzenie, jest to oznaka zmęczenia materiału i desperacji. Podobny motyw zastosowano w Halloween, gdy przy okazji siódmej części poproszono Jamie Lee Curtis o powrót. Tutaj odpowiednikiem jest Isaac grany przez tego samego aktora. Niestety, na odpowiedniku się kończy. Tak jak Halloween 7 było porządnym zastrzykiem krwi, jakiej brakowało w serii, tak tutaj chyba ktoś zapomniał strzykawki. Motyw z przepowiednią to straszny bełkot, postacie są nijakie, Stacy Keach i Nancy Allen są tu chyba z przypadku, a sama fabuła sprawia wrażenie, jakby twórcy sami nie wiedzieli, co chcą z nią zrobić. Całość wypełniono snami i wizjami (bez nich film byłby jeszcze krótszy), dorzucono kilka trupów i dodano totalnie z dupy jeszcze dwie szóstki przy tytule. Strata czasu. Moja ocena: 1.


Children of the Corn: Revelation


Główna bohaterka, Jamie, od jakiegoś czasu nie ma kontaktu ze swoją babcią. Zaniepokojona tym faktem wybiera się w odwiedziny. Jednak na miejscu zastaje puste mieszkanie i ślady wskazujące na dziwne zachowanie seniorki. Od tej pory rozpoczyna poszukiwania staruszki.

Robiłem sobie jaja z tego, że pierwszą oznaką podupadania serii jest zapraszanie oryginalnych aktorów do nowej odsłony. Cóż, drugim takim znakiem jest przeważnie dodawanie słowa Revelation do tytułu (prawda, Hellraiserze?). Niestety, na tym próba reanimowania trupa się nie kończy. Mamy więc w obsadzie Michaela Ironside’a, który zwyczajnie się marnuje. Mamy jedną niezłą scenę z zabójstwem, ale biorąc pod uwagę kontekst, niewiele brakuje jej do tentacle hentai. Mamy przyzwoitą muzykę, która (znowu) bardziej pasowałaby do serii Omen. Mamy sceny z upiornymi dziećmi, które jednak bardziej przypominają wizje z serii Koszmar z ulicy Wiązów. Do tego cały seans nuży i nie potrafi niczym straszyć. Postaci dzieci są nijakie, cholera, nawet kukurydzy prawie nie ma. Na sam koniec otrzymujemy jeden z najnudniejszych i najsłabszych finałów, jakie można zobaczyć w horrorach. Revelation nie nadaje się do niczego, unikać jak zarazy. Moja ocena: 1-.


Children of the Corn (2009)


Dotarliśmy do nieuniknionego remake’u / rebootu, choć tak naprawdę żadne z tych pojęć nie ma tu zastosowania, gdyż podobnie jak w przypadku Draculi, czy Frankensteina chodzi o kolejną adaptację literackiego pierwowzoru.

Całościowo jest to film wierniejszy opowiadaniu, zwłaszcza jeśli patrzeć na relacje głównych bohaterów, czy zakończenie. Niestety, zamiast pójść w kierunku lepszej adaptacji (pierwowzór bazował przede wszystkim na tajemnicy), zastosowano niemal identyczne rozwiązania, co w wersji z 1984, traktując jednocześnie widza jak idiotę. Widowisko otwiera scena z dziećmi, pewnie na wypadek gdybyśmy zdążyli zapomnieć, jaki film oglądamy. Co prawda nie ma bezczelnie pokazanej masakry, ale zabieg prowadzi do tego, że bohaterowie (w tych rolach David Anders, znany choćby z roli Adama / Takezo z Heroes oraz Kandyse McClure znana geekom jako Dualla z Battlestar Galactica Re-Imagined) odkrywają wszystko, a my się w tym czasie nudzimy. Mało tego, za każdym razem, gdy pula informacji zostanie przez postacie wyczerpana, dostajemy w twarz kolejną scenką z dziećmi, żeby nam na myśl nie przyszło, bo skorzystać z szarych komórek.

Na domiar złego mniej więcej w połowie seansu znajduje się wydarzenie, po którym śmiało można byłoby dość szybko zakończyć opowieść, ale nie ma tak dobrze. Drugą połowę wypełnia rozwleczony pościg, przetykany jeszcze głupszymi scenkami z dziećmi, co powoduje, iż po dotarciu do końca cieszymy się, że mamy to za sobą, zamiast zbierać szczękę z podłogi (zwłaszcza jeśli ktoś widział wersję z 1984).

Na plus policzę przyzwoite aktorstwo, które nawet u dzieci daje radę (choć Stranger Things to to nie jest). Dzięki temu klimat bardziej przypomina horror, a nie przerysowaną głupawkę. Muzyka jest w porządku. Ujęcia z kukurydzą i jej ogólna rola na ekranie nie jest tak nachalna, jak to miało miejsce w 1984. Szkoda, że nie pociągnięto tego dalej i jedyne, czego można się obawiać sięgając po Dzieci kukurydzy (2009), to nuda. Moja ocena: 2+.


Children of the Corn: Genesis


Pewnej parze psuje się samochód… Na kompletnym zadupiu obrośniętym kukurydzą… Pomocy szukają w pierwszym znalezionym domostwie, którego dwoje mieszkańców zachowuje się co najmniej dziwacznie. Brzmi znajomo? No właśnie…

Na dzień dobry mylący jest tytuł. Genesis nie jest prequelem, ani historią typu origin. Przynajmniej nie do końca. Pierwsza scenka rozgrywa się faktycznie na długo przed akcją któregokolwiek z filmów, ale stanowi grunt pod Genesis. Właściwa akcja dzieje się jakiś czas po masakrze w Gatlin, a geneza odnosi się bardziej do powstania kolejnej kolonii dzieci.

Największym problemem tego filmu jest to, że ma w tytule Dzieci kukurydzy. Gdyby właśnie odciąć się od nich, zmienić parę motywów, wyszedłby niezły horror. A tak mamy jeszcze bardziej udziwnianą mitologię serii, która rozwala cały klimat budowany przez pierwszą połowę widowiska. Gdy już w końcu przełkniemy fakt, że to „tylko” kolejny odcinek serialu, zorientujemy się, że tak naprawdę nie jest on powiązany z którąkolwiek odsłoną (na podstawie informacji można wnioskować, że ta miała swoje własne Gatlin). Jakby tego było mało, aktorstwo nie porywa, a dwójka głównych bohaterów w paru scenach poraża tak ogromną głupotą (zwłaszcza w finale), że odechciewa się oglądać. Szkoda, bo jak wspomniałem, pierwsza połowa seansu była obiecująca. Moja ocena: 2+.

niedziela, 2 października 2016

Luke Cage – Season 1

Trzeci po Daredevilu i Jessice Jones serial koncentrujący się na jednej postaci z komiksów Marvela. Tym razem na warsztat bierzemy tytułowego Luke’a Cage’a, mieszkańca Harlemu, który stara się odciąć od swojej przeszłości i nie zwracać na siebie uwagi. Jednak jego poczucie moralności w połączeniu z „mocami” nijak mu tego nie ułatwiają, przez co szybko znajduje się na celowniku lokalnego mafiosa.

Z rzeczy, które muszę pochwalić już na wstępie, wymienię klimat, aktorstwo i muzykę. Klimat – ten serial wygląda tak, jakby Marvel w duecie z Netflixem chciał zrobić swoją wersję The Wire (który jest jednym z moich ulubionych seriali). Przy okazji warto nadmienić, iż zwiastuny dawały nieco mylny obraz widowiska. Spodziewałem się czegoś dość jajcarskiego, ale ciężarem LC przypomina coś pomiędzy Daredevilem i Jessicą. Teraz to wręcz boję się kolejnych seriali z tej stajni.

Netflix już zdążył przyzwyczaić swoich widzów do tego, że niezależnie od tego, jak naiwna może wydawać się tematyka (czy to niewidomy prawnik tłukący bandziorów, czy banda dzieciaków szukająca kolegi), aktorstwo stoi na najwyższym poziomie. Nie inaczej jest w przypadku Cage’a. Jedyną dziwną postacią był dla mnie Shades grany przez znanego z Sons of Anarchy Theo Rossiego. I nawet nie chodzi o samą grę aktorską, tylko to, jak napisano tę postać. On praktycznie cały czas jest pewny siebie, ale jak się nad tym zastanowić, to niespecjalnie wiadomo dlaczego. W sumie drobiazg nie wpływający na odbiór.

Muzyka. Delikatnie mówiąc nie jestem fanem hip hopu i jemu podobnych klimatów. Jeśli jednak nawet ktoś taki jak ja z przyjemnością słuchał ścieżki dźwiękowej (na którą składają się też inne gatunki muzyczne) przez wszystkie 13 odcinków, to znaczy, że chyba coś jest na rzeczy.

Tyle jeśli chodzi o bezsprzecznie dobre aspekty serii, pora na te, moim zdaniem, bardziej dyskusyjne. Na początku nie do końca nawet wiadomo, czego się spodziewać po serialu, jednak to dość szybko wychodzi na jaw. Pierwsze sześć odcinków to powtórzenie jednego wątku z pierwszego sezonu Daredevila. Na tym etapie myślałem, że mnie już serial nie zaskoczy, a tu niespodzianka – zwrot akcji. Następnie odcinki 7 i 8 skutecznie podkręcały zainteresowanie… a potem było gorzej. Nie zrozumcie mnie źle, odcinki 9-13 nadal ogląda się dobrze i nie ma tam nic, co chciałbym wyciąć dla przyśpieszenia akcji, ale nie zmienia to mojego wrażenia, że od dziewiątki seria zaczęła mi się wlec. Prym wiedzie tutaj ostatnia walka, która zdaje się sztucznie rozdmuchana. Żeby było „ciekawiej”, finał tejże nie sprawia radochy, bo samo zakończenie potrafi zdołować swoim wydźwiękiem, który wbrew oczekiwaniom jest jeszcze bardziej ponury, niż dwa poprzednie seriale Netflixa razem wzięte. Z jednej strony fajnie, bo jest to wyraźna zapowiedź, iż mamy na co czekać. Z drugiej niefajnie, bo brak jakiejś większej satysfakcji.

Kolejnym kwiatkiem, którego muszę się czepić, jest scena z piątego odcinka. Tutaj rzucę małym spoilerem, więc jak ktoś takowych nie chce, niech przeskoczy do następnego akapitu. W jednej ze scen postacie oglądają filmik z testowania broni. Podczas oglądania pada sugestia, że testujący broń są chyba z Ukrainy, a w każdym razie z bloku wschodniego. Na filmiku słychać łamaną polszczyznę i niestety tego samego rodzaju, co w X-Men: Apocalypse.

Ostatnim problemem jest powiązanie z MCU. Na tym etapie same wzmianki o Kapitanie Ameryce, magicznym młotku (biorąc pod uwagę liczbę dowcipów o nim podejrzewam jakiś kompleks lub fiksację na punkcie Mjolnira ze strony scenarzystów), czy tym tam z Hell’s Kitchen to dla mnie trochę za mało. Oprócz tekstów znowu dostajemy Rosario Dawson śmigającą między serialami. Po cichu liczyłem jednak, że już teraz dostaniemy jakieś cameo Daredevila, Jessici (Luke był u niej), Punishera, czy może Spider-Mana. Wbrew pozorom żadna z tych propozycji nie jest jakoś przesadnie wydumana, zważywszy na miejsce akcji. Nic z tego. Pozostaje czekać na kolejne sezony i seriale (pomijając oczywistych The Defenders).

Ocena końcowa będzie zależała od tego, jak bardzo spodoba się wam serial jako całość. Dla mnie druga połowa oraz powyższe mankamenty przyczyniły się do obniżenia oceny. Poza tym LC nie wgniótł mnie w fotel tak jak Jessica Jones, nie zrobił też takiego wrażenia jak Daredevil. To nadal dobra seria. Po prostu nie zaskakuje w takim stopniu jak poprzednicy. Moja ocena: 4.