niedziela, 30 października 2016

Doctor Strange

Kolejna origin story, tym razem wprowadzająca do MCU magię dla ludzi oraz postać doktora Stephena Strange’a.

Filmy z MCU mają opinię wtórnych, zwłaszcza po pierwszej fazie uniwersum. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Do teraz. Doctor Strange na każdym kroku dawał o sobie znać jako kumulacja wielu pomysłów przemysłu rozrywkowego, ale bez jakiegokolwiek charakterystycznego elementu od siebie. Postać Strange’a będzie kojarzyć się z Tonym Starkiem, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszym Iron Manem. Z kolei Christine przypominała mi Jane Foster z Thora. Aktorów dobrano naprawdę dobrze i wszyscy dają solidny pokaz rzemiosła, ale ich materiał szału nie robi. Fabuła nie odbiega od schematu, który dojono w starych filmach walki z Jackie Chanem, albo Jean-Claude Van Dammem. Muzyka pasuje do akcji, ale nie zapada w pamięć (podczas gdy motyw przewodni Avengers, albo dobór piosenek z Guardians of the Galaxy pamiętam do dziś).

Największe wrażenie robi bez dwóch zdań oprawa wizualna. Efekty magii, zmiany otoczenia, walki – po prostu wszystko. Wygląda to jak kompilacja najlepszych patentów kinematografii od pierwszego Matrixa, przez filmy o Harrym Potterze i Ucznia czarnoksiężnika, po Incepcję. Przez moment zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem idąc na seans 2D, ale po przyjrzeniu się poszczególnym scenom stwierdziłem, iż decyzja była zasadna. Choć tu czynnikiem decydującym nie było samo widowisko, tylko kino w Suwałkach. Nie przepadam za oglądaniem filmów w 3D w tymże, głównie przez brak podświetlenia ekranu. Jeśli jednak macie dostępne w okolicy 3D dobrej jakości bez głupiego przyciemniania, albo jeszcze lepiej – IMAX – zaryzykowałbym taki właśnie seans.

Gdyby oceniać widowisko wyłącznie na podstawie wyglądu i scen akcji okazyjnie przerywanych dialogiem, dałbym temu filmowi 4 bez wahania. Niestety, jako całość nie wcisnął mnie w fotel. Zabrakło mi jakiegoś dodatkowego patentu, iskry, czegoś, co wzbudziłoby większe emocje (nawiązanie do sparaliżowanego Rhodesa, widok siedziby Avengers, czy scenki w środku napisów oraz po nich – to za mało). Na nieszczęście polskiego dystrybutora kilka tygodni przed premierą filmu wydawnictwo Egmont rzuciło na rynek inną wariację na temat pochodzenia postaci pt. Doktor Strange - Początki i zakończenia. Nie żeby była to jakaś genialna opowieść, ale wrażenie zrobiła na mnie większe, zwłaszcza w kontekście tego, co Strange musiał poświęcić, żeby zostać Sorcerer Supreme. W związku z tym filmowy Doctor Strange dostaje ode mnie: 3+.

środa, 26 października 2016

Piłsudski kontra Superman

Swego czasu natknąłem się na post na jakimś forum, w którym użytkownik żalił się, że zamiast uczyć dzieciaki historii i tego, by za swoich idoli obierały postacie z polskich dziejów, karmi się je amerykańską papką o klaunach w spandeksie. Nie jest to dokładny cytat, ale zachowuje pogardliwy ton oryginału. Abstrahując od tego, nawet mnie jako fana twórczości superbohaterskiej zaczęło to zastanawiać. Nie jestem pewien, na ile uda mi się ugryźć temat, ale spróbuję.

Zacznijmy od najbardziej oczywistego – sprzedania czegoś, np. postaci, ogółowi. Co robimy, żeby trafić z historią, albo naszymi przodkami? Robimy tandetne filmy. Przekrzykujemy się: Sobieski! Piłsudski! Slayer, kurwa! W przypadku szkół: zakuwamy suche teksty z podręczników, których treść zapominamy po najbliższym sprawdzianie. Do tego patrioci na co dzień kojarzą się z bandą osiłków w kominiarkach, którzy jedyne co potrafią, to zbiorowo komuś nastukać, przez co inicjatywy typu: „Kibice klubu X pomagają w domu dziecka” giną w natłoku paskudnych wiadomości. Publiczne obchodzenie narodowych świąt to też przeważnie: wieczne umartwianie się na klęczkach, przed krzyżem, albo ograniczenie się do powieszenia flagi. Całości towarzyszy obowiązkowe schlanie się, robienie trzody oraz rosnąca każdego roku liczba zatrzymanych nietrzeźwych kierowców, kolizji i wypadków. Wychodzi na to, że najlepszy PR robią nam fikcyjne postacie z Geraltem na czele oraz pan Tomasz Bagiński ze swoimi filmami. Co prawda uogólniam, ale jako oczywiste przykłady wystarczą. Nawet dodanie takich dobrych pomysłów jak karcianka Veto, czy gra Dzikie pola nie uratuje sprawy. Wiecie, co te wszystkie rzeczy mają wspólnego? Niespecjalnie nadają się dla dzieci, a z wieloma z nich nawet dorośli nie chcą mieć do czynienia.

Zestawmy to z kiczem z USA, gdzie niepodległość świętują paradą, są dumni ze swojej historii, a Kapitan Ameryka jest w zasadzie chodzącą flagą kraju. I tak – rodzice będą go postrzegać jako badziew dla dzieci, obcokrajowcy jako szmirę, a dzieci? Dzieci widzą kolorowy kostium, efekciarską walkę oraz to, że Kapitan walczy np. ze złymi nazistami. Brawo Kapitan! U podstaw wielu bohaterów komiksowych leżą najbardziej uniwersalne wartości typu: pomagaj bliźniemu, chroń słabszego, dbaj o swój świat, bo odziedziczą go potomni. Nawet jeśli dana postać miała kilkadziesiąt wersji, podstawy przeważnie pozostają bez zmian, co wprowadza dozę stabilności w odbiorze i ułatwia ich wpojenie. Nasi przebierańcy dzięki mnogości dostępnych mediów doczekali się też tylu wersji, dla tylu grup wiekowych, że każdy znajdzie coś dla siebie.

A teraz spróbujcie zrobić to samo zrobić na polskim gruncie. Ile jest postaci fikcyjnych, które oprócz propagowania pozytywnych wzorców, z dumą promują Polskość? Z postaciami historycznymi jest chyba jeszcze gorzej, bo na każdego fana jakiejś postaci przypadnie drugi człowiek twierdzący, że ten to jest komuch, bolszewik, menda – do wyboru. Szczęścia i powodzenia w tłumaczeniu dziecku, który z nich ma rację i dlaczego. Nawet jeśli wybierzesz sobie kogoś powszechnie uznanego za idealny model do promowania tak Polskości, jak i pozytywnych wartości, musisz jeszcze przekonać małolata, że warto zainteresować się tematem, a tutaj krecią robotę robi polski program nauczania historii.

Najlepszym sposobem na zainteresowaniem jest wrzucenie do historycznych faktów odrobiny fantastyki lub kilku zmian na potrzeby samej powieści. Przykład: macie pojęcie, ile osób sięgnęło po książki o renesansie, albo rodzinie Borgiów po zagraniu w Assassin’s Creed 2? Dlaczego nie zrobić tego samego z polską historią? Riyoko Ikeda nie miała tego problemu, tworząc mangę Aż do nieba, zwłaszcza że wydawca informował czytelnika o różnicach w stosunku do prawdziwych wydarzeń. Dlaczego nie iść jej śladem? Dajmy mechy kosynierom, zróbmy serial fantasy o Mieszku I! Że co, że to też nie dla dzieci? To podajmy to w formie typu: Było sobie życie / Byli sobie odkrywcy / Były sobie odkrycia. Chcesz, żeby dziecko nie było zapatrzone tylko w Supermana? Pokaż mu postać z naszej historii, która zachowaniem w niczym mu nie ustępuje. W dzisiejszych czasach, dzięki wielu pasjonatom przekazywanie historii nie kojarzy się już tylko ze stereotypem osiwiałego starca, który jako ostatni coś tam pamięta. Dzięki tym ludziom mamy multum sposobów na poznawanie własnej historii. Chcesz, żeby pociecha miała z nią kontakt? Nie ograniczaj się do muzeów i podręczników. Idź na festiwal historii / archeologiczny, zabierz ją na widowisko historyczne jakiejś grupy rekonstrukcyjnej, pozwól  przebrać się za upatrzoną postać, strzelić z łuku, uderzyć w bęben, ubrudzić ręce w glinie, zagraj z nią w Timeline: Polska. To i tak tylko nieliczne z pomysłów, możliwości jest znacznie więcej i stają się one coraz bardziej atrakcyjne.

Jeśli mimo twoich starań dziecko nadal woli zamaskowanych kolesi made in USA, nie ma co obwiniać ani korporacji stojących za nimi, ani samych kolesi. Może jest tam coś, czego szara rzeczywistość nie oferuje? Może dzięki nim łatwiej uwierzyć w ludzkie dobro, bo pozytywne wiadomości słyszy się tak rzadko. Może ty nie potrzebujesz superbohaterów, ale to nie znaczy, że innym nie są potrzebni. Jeżeli uważasz, że wartości powinno się czerpać np. z historii, wysil się, żeby to pokazać. Jeśli nie chcesz się wysilać, pozwól każdemu czerpać wzorce z tego źródła, które daje mu frajdę.

niedziela, 23 października 2016

It's not who you go with, honey. It's who takes you home.

Tak naprawdę nie wiedziałem, czego się spodziewać po tej serii. Zakładałem, że będą to zwykłe slashery, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę udział królowej krzyku: Jamie Lee Curties w pierwszej odsłonie, ale nie do końca tak jest. Po szczegóły zapraszam poniżej.


Prom Night (1980)


Grupka dzieci bawi się w paskudną odmianę wersję chowanego. W wyniku „zabawy” ginie jedna z dziewczyn. Pozostała czwórka przysięga sobie milczenie w obawie przed konsekwencjami. Wiele lat później, gdy ta sama grupa przygotowuje się do swojego balu maturalnego, ich przeszłość postanawia się o nich upomnieć.

Pierwszą oznaką, iż Prom Night nie jest takim typowym slasherem jest to, że po scenie otwierającej tempo akcji spowalnia niemal do zera. Otrzymujemy co prawda drobiazgi zwiastujące, co się stanie, ale trupy zaczynają padać dopiero w finale. Gdyby nie ciągłe podkreślanie, że ktoś się na głównych bohaterów czai, film byłby zwykłą obyczajówką. Przyznaję, że to akurat nie każdemu musi się podobać, zważywszy na to, jak różni się od konwencji wyznaczonej przez Halloween. Sam miałem na początku z tym problem, ale po zmianie podejścia okazało się, że PM ma sporo do zaoferowania. Aktorsko wypada lepiej niż wielu przedstawicieli gatunku. Klimat okresu akcji jest naprawdę wyrazisty i nietrudno o porównania do prozy Kinga. Dobór muzyki potrafi być tak subtelny, jak i krzykliwy, zawsze adekwatnie do sceny. Do tego ciężko nie odnieść wrażenia, iż późniejsza fala slasherów rozkręcona przez Scream i I Know What You Did Last Summer sporo z tego filmu zaczerpnęła, wliczając w to zbliżenie się do realizmu. Dużo czasu poświęcono postaciom, przez co stają się bliższe widzowi w porównaniu do przeciętnego mięsa armatniego, znanego z dowolnej odsłony Friday the 13th. Z kolei mordercą jest osoba, której motywację da się zaakceptować bez żadnego dopowiadania sobie czegokolwiek.

Jeśli lubicie slashery, powinniście dać Prom Night szansę. Jeśli lubicie horrory z domieszką murder mystery, może się wam spodobać. Moja ocena: 4.


Hello Mary Lou: Prom Night II


W 1957 podczas balu maturalnego Mary Lou miała zostać królową, ale że był z niej kawał podłej baby, która przegięła przy próbie wykorzystania jednego ze swoich ówczesnych partnerów, wspomniany partner postanowił się zemścić. Niestety, zemsta poszła o krok za daleko i dziewczyna zginęła. 30 lat później partner jest dyrektorem szkoły, w której miał miejsce felerny bal. Właśnie wtedy nadarza się okazja, by duch Mary Lou mógł powrócić i dokonać własnej zemsty.

Największym problemem, albo zaletą – w zależności od punktu widzenia, jest porzucenie konwencji murder mystery i podążanie slasherowym szlakiem. Mary Lou jest antagonistą pokroju Freddy’ego Kruegera. Mało tego, całe Prom Night 2 sprawia wrażenie kopiującego niemal ¾ drugiego Koszmaru z ulicy Wiązów. Tylko o ile drugi Koszmar na zmianie formuły wyszedł słabo, tak Bal się wybronił. Muzyka, efekty specjalne i sceny straszenia będą przywodziły na myśl serię o Freddym. Poszczególne sceny mogą pozytywnie kojarzyć się także z Carrie i Hellraiserem, gdyż prezentują się naprawdę zacnie. Byłem też pełen podziwu dla Wendy Lyon, która tak dobrze odgrywała metamorfozę swojej postaci.

Przyznaję, że przez pierwsze pół godziny męczyłem się, bo chciałem powtórki z pierwszego Prom Night. Jednak jak tylko przestawiłem się na typowego slashera, bawiłem się zaskakująco dobrze. Tak, Prom Night 2 to przyjemnie tępa, lekka i efekciarska rozrywka, którą z poprzednikiem łączy tylko tytuł i wydarzenie. Jako sequel jedynki może rozczarować i w takiej postaci oceniłbym go na 2+. Jednak jako film idący w ślady Halloween, czy Nightmare on Elm Street dostaje ode mnie: 4-.


Prom Night III: The Last Kiss


Mary Lou ucieka z piekła, by znowu szaleć w swojej byłej szkole. Tym razem nie chodzi o zemstę. W oko wpada jej Alex Grey, przeciętny uczeń. Mary postanawia pomóc mu w osiągnięciu sukcesu na każdej płaszczyźnie życia, nawet jeśli miałoby to oznaczać drogę po trupach. W zamian oświadcza mu, że jest jego dziewczyną. Gdy sytuacja przerasta Alexa, próbuje zerwać kontakt z duchem. Jednak Mary nie da się tak łatwo spławić.

No do licha… Czy ktoś mógłby się wreszcie zdecydować, co chce zrobić z tą serią? Zacznijmy od pomysłu wyjściowego. Szalony duch, który ma obsesję na punkcie kogoś żywego? To naprawdę dobre rozpoczęcie. Niestety, przyjęta konwencja kompletnie niweczy efekt. Prom Night 3 nie jest ani murder mystery, ani slasherem. Bliżej mu do nieślubnego dziecka Seed of Chucky (o ironio…) i Beetlejuice’a (czego bym tu nie napisał, zabrzmi źle, więc zostawię to tak, jak jest…), które wykastrowano z kreatywności. Humor jest słaby lub żenujący. Fabuła po pierwszym morderstwie przestaje interesować. Próby straszenia są tu chyba tylko pro forma, do tego wszystkie nieudane. W ogóle dlaczego Mary Lou zaczynała w piekle? Zakończenie dwójki sugerowało coś zupełnie innego. Z kolei ostatnia scena tego filmu była kompletnie od czapy, jakby zabrakło funduszy na ostatnie 10 minut.

Niestety, tego filmu nie da się polecić nikomu. Może grupie miłośników kiczu będącej po wypiciu skrzynki alkoholu… na głowę… Moja ocena: 1+ (plus za Courtney Taylor, która wyglądała, jakby się świetnie bawiła w roli Mary Lou).


Prom Night IV: Deliver Us from Evil


Tym razem za rozwiązłymi nastolatkami rusza ksiądz fanatyk, który zamierza ukarać ich za rozpustę!

I znowu zmiana konwencji, do tego z bezsensownym zabiegiem fabularnym. PM4 zaczyna się w tym samym roku i na tym samym balu, który zapoczątkował wydarzenia PM2. Tyle że PM4 kompletnie ignoruje poprzednika. Może nie na tyle, że mu zaprzecza, ale też nie potwierdza. Naprawdę nie można było wybrać innej szkoły, albo rocznika? Zwłaszcza, że zaraz potem następuje przeskok do późniejszego okresu.

Sama konwencja znowu zbliża się do klasycznego slashera. Niestety, nawet tak prosty schemat potrafi schrzanić. Mordercy nie ma przez niemal 2/3 seansu. Od początku wiadomo też, kto nim jest, więc perspektywa pierwszej osoby w niektórych scenach wydaje się być naciągana. Morderstwa są nijakie i jak na slashera jest ich bardzo mało. Całość się wlecze i jedyne, co się czuje na koniec seansu, to ulga, że dobiegł końca. Po prawdzie to trochę szkoda, bo wyjściowy pomysł był niegłupi, ale płytka realizacja pogrzebała go na dobre. Ja rozumiem, że ten gatunek nie należy do ambitnych, ale nawet on zawiera jakieś standardy. Moja ocena: 1.


Prom Night (2008)


Pewien nauczyciel ma obsesję na punkcie jednej ze swoich uczennic. Do tego stopnia, że zabija jej całą rodzinę, by mieć dziewczynę tylko dla siebie. Policja aresztuje go zaraz po incydencie. 3 lata później dziewczyna szykuje się na swój bal maturalny. W tym samym czasie nauczyciel ucieka z więzienia i ponownie zamierza porwać byłą wychowankę.

Po coraz bardziej popierdzielonych pomysłach w tej serii zastanawiałem się, po jaki sięgną autorzy tej odsłony. Ku mojemu zaskoczeniu jest on bardzo przyziemny, ale dobrze wykorzystany. Widowisko zrealizowano rzemieślniczo. Akcja jest prowadzona równomiernie, napięcie tworzy się stopniowo i nawet jump scares nie są jakieś specjalnie nachalne. Nawet tendencyjnie dobrane piosenki nie odpychają tak, jak to miało miejsce w telewizyjnym Krzyku. Nie przesadzano tutaj z ilością krwi, a same morderstwa nie są wyszukane, jednak doskonale odzwierciedlają to, że zabici stanowili przeszkodę w drodze do celu antagonisty.

Niestety, wspomniane rzemiosło może też być wadą. W wielu scenach da się zauważyć zapożyczenia z innych produkcji. Otwierające ujęcie wzięto chyba niemal żywcem z Koszmaru minionego lata. Potem zaczyna się wyliczanka: to widziałem w Halloween, to widziałem w Koszmarze minionego lata (znowu…) i tak dalej. Ponadto weterani gatunku nie znajdą tu nic dla siebie. Pisałem wyżej o napięciu – ono jest odczuwalne, ale tak naprawdę intensywnie chyba tylko dla nowicjuszy.

Ciężko powiedzieć, żeby to był remake, bo poza motywem przewodnim i tytułem z oryginałem, ba, wszystkimi poprzednikami, nie łączy go nic. Mimo to nowszy Prom Night oglądało mi się dobrze. Chyba dopiero piosenka zamykająca film wytrąciła mnie z rytmu, bo tekst niby pasował, ale muzyka była jakaś taka za optymistyczna, zważywszy na wydźwięk ostatnich scen, ale to już drobiazg. Moja ocena: 4-.