Film opowiadający historię nowojorskiego detektywa, Harry’ego Angela (Mickey Rourke), który podejmuje się odnalezienia popularnego niegdyś piosenkarza o imieniu Johnny Favorite. Zleceniodawcą jest adwokat Herman Winesap (Dann Florek) reprezentujący swego klienta Louisa Cyphre’a (Robert DeNiro). Początkowo zadanie wydaje się być proste, gdyż ślad wyraźnie prowadzi do małego szpitala, gdzie piosenkarz został umieszczony z powodu obrażeń odniesionych w drugiej wojnie światowej. Tam jednak trop się urywa, a sam pacjent staje się personą coraz bardziej tajemniczą. Dodatkowo wszystko wskazuje na to, iż ktoś nie chce, by prawda o miejscu pobytu Johnny’ego wyszła na jaw.
Angel Heart jest adaptacją powieści Falling Angel autorstwa Williama Hjortsberga. Niestety nie dane było mi zaznajomić się z literackim oryginałem, więc nie będzie oceny poziomu adaptacji (na wikipedii jest wzmianka o tym, iż film dość wiernie oddaje wydarzenia pierwowzoru). Mogę zaś ocenić film jako taki, a ten bardzo mi się podobał. Widowisko zawiera bardzo zgrabną mieszankę elementów z takich tytułów jak Dziewiąte wrota, Adwokat diabła, Drabina Jakubowa i Gabriel Knight. Jako że wszystkie te produkcje pojawiły się po Angel Heart, można dostrzec, skąd czerpały inspiracje (Dziewiąte wrota pomimo tego, iż są adaptacją zupełnie innej książki, śledztwo prowadzą podobnie do Angela; Adwokat diabła miał elementy nadnaturalne nawiązujące do tych tutaj; Drabina Jakubowa miała strasznie popierniczone wizje, które w pewnym sensie naśladowały AH; Gabriel Knight z kolei mógł czerpać inspirację w kwestii śledztwa oraz wyglądu głównego bohatera, gdyż wiecznie ganiający w płaszczu Harry w pewnym momencie jedzie do Nowego Orleanu, gdzie trafia na ślad wyznawców voodoo).
Od strony technicznej AH nadal robi wrażenie. Nawet ujęcia z głupim wiatrakiem, w których twórcy bawią się oświetleniem i kątem kamery, mogą przyprawić o dreszcz. Atmosfera niepokoju wręcz wisi w powietrzu, a im dalej w film, tym intensywniejsza się staje. Muzyka jest po prostu rewelacyjna, od melancholijnych partii saksofonowych po gwałtowne uderzenia instrumentów w momentach grozy. Aktorzy są świetni w swoich rolach: Rourke przekonująco przeistacza się z detektywa-cwaniaczka z Brooklynu w przerażonego i zaszczutego mieszczucha, a DeNiro ze zdystansowanego i ostrożnego biznesmena w osobnika coraz bardziej zaciekawionego biegiem wydarzeń.
Jeżeli komuś podobały się produkcje wymienione w tym wpisie, powinien obejrzeć Angel Heart. Mnie seans nieco się dłużył, ale całość i tak zasługuje na -5.
niedziela, 27 maja 2012
sobota, 26 maja 2012
Gabriel Knight: Sins of the Fathers


GK to typowa przygodówka point ‘n click z czasów, gdy trzeba było wybrać odpowiednią ikonę odpowiadającą za daną akcję z panelu, lub przeklikać się do niej PPM. Podobnie jak większość klasycznych gier przygodowych Sierry Sins of the Fathers posiada system punktów. Za każdą akcję związaną z głównym wątkiem otrzymujemy pewną ilość punktów. Odzwierciedlają one stopień zagłębienia się w opowieść. Można przebrnąć prze grę bez uzbierania kompletu punktów, gdyż nie wszystkie informacje są obowiązkowe, ale perfekcjoniści oraz zwolennicy stuprocentowego zaangażowania się w historię najpewniej postarają się, żeby zebrać całość.




Podsumowując, jeśli lubisz ten gatunek, a do tego jego odmianę związaną z thrillerami i horrorami, to nie ma co się zastanawiać – Gabriel Knight jest grą dla ciebie. Pełnej 5 nie wystawiam głównie przez owe problemy z prędkością gry (trochę jednak napsuły mi krwi, zwłaszcza w dziewiątym dniu). Tak więc moja ocena: +4.
środa, 23 maja 2012
Risen











czwartek, 17 maja 2012
Call of Duty: Black Ops








P.S. Osoby biorące pod uwagę cały pakiet (kampania + zombie mode + multiplayer) mogą rozważyć podniesienie oceny, zwłaszcza w promocji).
sobota, 12 maja 2012
Arcania: Fall of Setarrif

Fabularnie gra zaczęła się tak naprawdę jeszcze w outrze podstawki. Władyka obleganego przez Lee i jego oddziałów Setarrif przywołał z pomocą Thorusa i orkowego szamana demona (tego samego, którego my wypędzaliśmy z ciała Rhobara III) w nadziei, iż ten pomoże pokonać armię najeźdźcy. Demony mają to do siebie, że jak tylko wyrwą się spod kontroli, będzie źle. Nie inaczej stało się tym razem. Miasto zostało obrócone w ruinę, większość wojaków i cywilów popadła w szaleństwo, a z ziemi zaczęli wyłazić nieumarli. Rhobar III wysyła Diego, Gorna, Miltena i Lestera, by zbadali sytuację. Kontakt się urywa, więc nasz pasterz zgłasza się na ochotnika, by ruszyć za nimi.

W mechanice nie zaszły żadne zmiany. Podobnie sprawa ma się z grafiką (otoczenie jest nadal wspaniałe, gęby na postaciach nadal paskudne) oraz muzyką (dalej zalatującej pierwszym Gothiciem). A przepraszam, questów jest mniej niż ustawa przewiduje. Podejrzewam, że dałoby się je policzyć na palcach obu rąk.
Jeżeli ktoś decyduje się na ten epilog Arcanii: Gothic 4, to polecam kupno TYLKO w jakiejś promocji i/lub pakiecie z samą Arcanią, bo pełnej ceny Fall of Setarrif nie jest wart. Moja ocena: 2+ (plus za możliwość importowania postaci z podstawki).
Arcania: Gothic 4









Jak mi się grało? Wbrew temu, co napisałem, nieźle, choć jest pewien haczyk. Do Arcanii trzeba podejść jak do hack ‘n slasha, bez oglądania się na poprzednie części Gothica. Wtedy da się czerpać z tego jakąś przyjemność i patrząc pod takim kątem, jestem w stanie dać grze 3+. Natomiast jako pełnoprawny RPG, czy sequel znanej i lubianej serii... cóż, tego ciężaru studio Spellbound nie udźwignęło. Moja ocena: 2.
Avengers
Nie będzie chyba dla nikogo wielkim zaskoczeniem, jeśli powiem, że wyczekiwałem tego filmu jak cholera. Jeżeli ktoś zna mój gust i chce krótką wersję opinii: film jest zajebisty, marsz do kina. Wersja dłuższa dla niezdecydowanych (są jeszcze tacy po tych wszystkich recenzjach pękających od ochów i achów?) poniżej.
Odkąd ogłoszono premierę Iron Mana (który ukazał się w 2008), krążyły po świecie plotki, że skoro był jeden Hulk, kroił się drugi (głównie po to, by zatrzeć wrażenie po tym pierwszym), to może doczekamy się w końcu filmu o całej ekipie Avengers? Plotki znalazły swoje potwierdzenie właśnie w obu filmach wypuszczonych w 2008: Iron Man i The Incredible Hulk. Każdy z nich zawierał po napisach końcowych scenkę, która stawiała sprawę jasno: Shit just got real. Kolejne odsłony marvelowego uniwersum (Iron Man 2, Thor, Captain America: The First Avenger) kładły fundamenty pod wydarzenie, jakim miała być premiera nowego filmu Jossa Whedona. I o ile nie każdy z tych obrazów był jakoś specjalnie udany, o tyle Avengers wynagradzają to z nawiązką wszystkim osobom, którym czegoś brakowało w poprzednikach.
Po obejrzeniu opowieści o poszczególnych bohaterach na seans Avengers wybieramy się świadomi, iż głównym złym będzie Loki (postać przedstawiona w Thorze), który zamierza podbić Ziemię wykorzystując Tesserakt (artefakt zaprezentowany w Thorze i omówiony pokrótce w Kapitanie Ameryce). Żeby zapobiec katastrofie, pułkownik Nick Fury tworzy tytułową grupę super bohaterów. Zadanie okazuje się dość trudne, gdyż postacie nie dogadują się, a w przypadku takiego Hulka kłótnia może mieć opłakane konsekwencje.
Właśnie ten „banał” stanowi trzon całego filmu: postacie i ich interakcje. Zamiast ciągłego napierdalania, Whedon wziął ich ludzkie problemy, wywlókł na wierzch i kazał zająć się nimi. Do tego po mistrzowsku rozprawił się z pewnymi konwencjami. Wielkie przemowy nie zawsze mają schematyczny finał, a cios w ryj może się trafić nawet po „zakończonej” walce. Takie większe i mniejsze zwroty akcji wypełniają seans, nie dając widzowi odwrócić uwagi nawet na rzecz sprawdzenia godziny. Zwiastuny sprawiały wrażenie, że Tony Stark może być postacią dominującą i wszyscy będą tańczyć pod jego muzykę. Nic z tego. Zadbano o to, by każdy bohater miał coś do roboty, każdemu poświęcono wystarczająco dużo czasu by wszystko było zrozumiałe oraz by oglądający wczuł się w kreowany przez daną scenę nastrój. Duże brawa należą się też aktorom, którzy z miejsca potrafią zaskarbić sobie sympatię widowni. Nawet Lokiego można w pewnym sensie polubić, gdyż tutaj jest on dużo bardziej wyrazisty, niż w Thorze. O dbałości o szczegóły dotyczące poprzednich filmów niech świadczy fakt, że poświęcono fragment także postaci Natalie Portman, której akurat w Avengers w ogóle nie ma.
Efekty specjalne – no cóż, tutaj studio miało 5 filmów na eksperymenty, więc na Avengers nie oszczędzano. Jest efekciarsko, wybuchowo i niejednokrotnie można zgubić szczękę z wrażenia. Jednak i tutaj wykazano się smakiem i umiarkowaniem, gdyż raz że nie przesadzono z ich ilością, a dwa że film jest na tyle dobry, iż nie musi się nimi zasłaniać. 3D w filmie potrafi zauroczyć, aczkolwiek takie momenty można liczyć na palcach jednej ręki. Zdecydowanie nie jest to argument, dla którego warto pchać się na droższy seans. Tyle dobrego, że jeśli akurat sceny nie zawierają efektów 3D, sama technika nie przeszkadza (nawet w ciemnych pomieszczeniach). Duża tu zasługa oświetlenia, ujęć oraz pracy kamery.
Wady? Nie stwierdziłem. Joss Whedon postawił poprzeczkę dosyć wysoko, a przy okazji udowodnił, że film o kolesiach w obcisłych kostiumach, z pelerynką, czy akcesoriami pokroju młota i łuku może traktować widza poważnie i gwarantować rozrywkę, nawet jeśli nie lubi on komiksów. Ode mnie Avengers dostają 5+.
Odkąd ogłoszono premierę Iron Mana (który ukazał się w 2008), krążyły po świecie plotki, że skoro był jeden Hulk, kroił się drugi (głównie po to, by zatrzeć wrażenie po tym pierwszym), to może doczekamy się w końcu filmu o całej ekipie Avengers? Plotki znalazły swoje potwierdzenie właśnie w obu filmach wypuszczonych w 2008: Iron Man i The Incredible Hulk. Każdy z nich zawierał po napisach końcowych scenkę, która stawiała sprawę jasno: Shit just got real. Kolejne odsłony marvelowego uniwersum (Iron Man 2, Thor, Captain America: The First Avenger) kładły fundamenty pod wydarzenie, jakim miała być premiera nowego filmu Jossa Whedona. I o ile nie każdy z tych obrazów był jakoś specjalnie udany, o tyle Avengers wynagradzają to z nawiązką wszystkim osobom, którym czegoś brakowało w poprzednikach.
Po obejrzeniu opowieści o poszczególnych bohaterach na seans Avengers wybieramy się świadomi, iż głównym złym będzie Loki (postać przedstawiona w Thorze), który zamierza podbić Ziemię wykorzystując Tesserakt (artefakt zaprezentowany w Thorze i omówiony pokrótce w Kapitanie Ameryce). Żeby zapobiec katastrofie, pułkownik Nick Fury tworzy tytułową grupę super bohaterów. Zadanie okazuje się dość trudne, gdyż postacie nie dogadują się, a w przypadku takiego Hulka kłótnia może mieć opłakane konsekwencje.
Właśnie ten „banał” stanowi trzon całego filmu: postacie i ich interakcje. Zamiast ciągłego napierdalania, Whedon wziął ich ludzkie problemy, wywlókł na wierzch i kazał zająć się nimi. Do tego po mistrzowsku rozprawił się z pewnymi konwencjami. Wielkie przemowy nie zawsze mają schematyczny finał, a cios w ryj może się trafić nawet po „zakończonej” walce. Takie większe i mniejsze zwroty akcji wypełniają seans, nie dając widzowi odwrócić uwagi nawet na rzecz sprawdzenia godziny. Zwiastuny sprawiały wrażenie, że Tony Stark może być postacią dominującą i wszyscy będą tańczyć pod jego muzykę. Nic z tego. Zadbano o to, by każdy bohater miał coś do roboty, każdemu poświęcono wystarczająco dużo czasu by wszystko było zrozumiałe oraz by oglądający wczuł się w kreowany przez daną scenę nastrój. Duże brawa należą się też aktorom, którzy z miejsca potrafią zaskarbić sobie sympatię widowni. Nawet Lokiego można w pewnym sensie polubić, gdyż tutaj jest on dużo bardziej wyrazisty, niż w Thorze. O dbałości o szczegóły dotyczące poprzednich filmów niech świadczy fakt, że poświęcono fragment także postaci Natalie Portman, której akurat w Avengers w ogóle nie ma.
Efekty specjalne – no cóż, tutaj studio miało 5 filmów na eksperymenty, więc na Avengers nie oszczędzano. Jest efekciarsko, wybuchowo i niejednokrotnie można zgubić szczękę z wrażenia. Jednak i tutaj wykazano się smakiem i umiarkowaniem, gdyż raz że nie przesadzono z ich ilością, a dwa że film jest na tyle dobry, iż nie musi się nimi zasłaniać. 3D w filmie potrafi zauroczyć, aczkolwiek takie momenty można liczyć na palcach jednej ręki. Zdecydowanie nie jest to argument, dla którego warto pchać się na droższy seans. Tyle dobrego, że jeśli akurat sceny nie zawierają efektów 3D, sama technika nie przeszkadza (nawet w ciemnych pomieszczeniach). Duża tu zasługa oświetlenia, ujęć oraz pracy kamery.
Wady? Nie stwierdziłem. Joss Whedon postawił poprzeczkę dosyć wysoko, a przy okazji udowodnił, że film o kolesiach w obcisłych kostiumach, z pelerynką, czy akcesoriami pokroju młota i łuku może traktować widza poważnie i gwarantować rozrywkę, nawet jeśli nie lubi on komiksów. Ode mnie Avengers dostają 5+.
niedziela, 6 maja 2012
Gothic 3: Zmierzch Bogów
O ile Gothic 3 został przyjęty z mieszanymi uczuciami, o tyle samodzielny dodatek – Zmierzch Bogów – zmiażdżono. Dosłownie, nie kojarzę ani jednej osoby, której przypadłby on do gustu, nawet w Edycji rozszerzonej, eliminującej większość bugów. Czy słusznie? Nie uważam się za wielkiego fana serii i byłbym w stanie wiele wybaczyć, ale w tym przypadku nawet ja mam ochotę kląć w niebogłosy.
ZB uwzględnia tylko 1 wariant zakończenia G3 – boskie artefakty zostały zniszczone, a Bezimienny wraz z Xardasem opuścili ten świat i udali się do nieznanego wymiaru. Stamtąd obserwowali, jak przez kolejne 2 lata radzili sobie ludzie z Myrtany. Okazało się, iż nie potrzeba wcale boskiej interwencji, by panował chaos. Ludzie podzielili się na frakcje pod wodzą takich osób jak Gorn, Lee, czy Thorus, po czym wzięli się za łby. Gdyby gra zaczęła się w tym momencie, gdy np. jako nikomu nieznany wojownik staramy się zaprowadzić pokój, a jednym ze środków byłoby przywołanie Bezimiennego – dałoby się to przełknąć. Niestety to nie koniec wstępu. Bezimienny dochodzi do wniosku, że nie może tak stać bezczynnie, trzeba działać i jednoczyć lud (choć sam dobrowolnie zgodził się w G3 na opuszczenie świata, gdyż władał zbyt wielką mocą). Xardas staje mu na drodze, twierdząc, iż trzeba pozostawić sprawy samym sobie. Obaj panowie tłuką się między sobą tak długo, aż Bezimiennemu udaje się pokonać starca i powrócić do Myrtany. Budzi się on w Silden i dopiero teraz gra jest nasza.
Co złego jest w pociągnięciu sytuacji do tego stopnia? A to że przechodząc przez portal między światami Bezimienny ZNOWU utracił całą swoją moc... No kurwa mać... Jakby tego było mało, wiele osób nas rozpoznaje, ale nie wierzy w nasze intencje, więc musimy zapierdzielać wszędzie, niczym chłopak na posyłki (stąd też pomysł, że lepsza byłaby nowa postać), by udowodnić, jacy to jesteśmy prawi. I nieważne, czy wysyła nas jakiś dupek, który tylko o nas słyszał, czy np. sam Gorn – dopóki nie spełnimy wszystkich zachcianek, panuje ogólny foch i nikt nikomu nie pomoże. Paradoksalnie wiele z zadań pobocznych, które opierają się na rozwiązywaniu lokalnych problemów, niezwiązanych z jednoczeniem Myrtany, jest całkiem niezłych, ale niestety giną one w natłoku bzdur głównego wątku oraz powodowanej nimi niechęci do ukończenia gry.
Sam dodatek jest książkowym przykładem pazerności wydawcy i chęci dorobienia się w tak zwanym międzyczasie. Był to moment, w którym wiadomo było, że a) Piranha Bytes utraciła (w pewnym sensie) prawa do marki Gothic, oraz b) mimo to powstanie Gothic 4. Jako że za potencjalny G4 miał być odpowiedzialny ktoś inny, to przecież nie będziemy ciągnąć wątków, o których nie wiemy, jak mają przebiegać dalej. Napiszemy coś po swojemu, a we wspomnianym międzyczasie zrobimy dodatek, który zrobi przejście z ich G3 do naszego G4 i tak powstał Chocapic! Tfu, Zmierzch bogów. Zrobiono go na wczesnej wersji silnika G3, upchnięto w osobne pudełko i rzucono na półki. Na chwilę obecną wiele bugów i problemów naprawiono patchami (za co należy się szacunek przede wszystkim gothicowemu community, bo to ich Edycja rozszerzona załatwia większość problemów). Co prawda w grze nadal występują wpadki techniczne, jednak te można obejść stosując cheaty/komendy z konsoli (mnie np. nie pojawiał się jeden z kluczowych NPCów, więc musiałem go ręcznie zespawnować). To nadal nie naprawia błędów i uproszczeń scenariusza. W trakcie rozgrywki mamy całe mnóstwo sytuacji, gdy potrzebnych informacji od przyjaciela nie idzie wydobyć bez pogróżek, podczas gdy wrogowie zdradzają swoje plany ot tak w pierwszej rozmowie...
Kompletną bzdurą jest też losowe odpalanie się rozmów o rzeczach, które już miały miejsce ileś zadań temu, lub są jeszcze przed nami. Wersję polską udekorowano źle podłożonymi głosami (np. postać A pyta o coś Bezimiennego, następnie nasz bohater odpowiada głosem tej postaci) i, jak to powiedział pewien polski piłkarz, przeaktorzeniem. Nie dość, że same dialogi są zwyczajnie kiepskie, to jeszcze polska obsada starała się tak bardzo, że wyszło śmiesznie. Wisienką na torcie jest Milten mówiący głosem Diego.
Jeśli chodzi o mechanikę rozgrywki, to zniknęła reputacja w poszczególnych miejscach. Pozostałe elementy bez zmian: punkty nauki zdobywane z kolejnymi poziomami doświadczenia wydajemy razem z ciężko zdobytymi funduszami u nauczycieli. Warto wspomnieć, że liczba tych ostatnich jest niewielka i jeśli nie wykonamy niektórych zadań, to w ogóle ich nie odblokujemy. Fakt, nie każdego rodzaju nauczyciela się to tyczy, ale nie sposób nie zauważyć. W ogóle bohaterowie niezależni zostali sprowadzeni do ról kukieł. Imiennych postaci jest stosunkowo niewiele, a i to jeśli nie są częścią wykonywanych zadań, nie otworzy się nawet okno rozmowy (co potęguje wrażenie, że autorzy chcą jak najszybciej przepchnąć nas przez fabułę, bez „zbędnej” eksploracji). O tych kukłach wspominam też z drugiego powodu. Otóż wiele z nich zapomina przerwać swoje zajęcie i udać się na noc do łóżka, niektóre snują się bez celu, a okradanie domostw stało się łatwiejsze, niż kiedykolwiek! Ponadto otoczenie w ogóle nie reaguje na to, kogo prowadzimy (pominę tu już fakt, że chyba 1/3 wszystkich zadań to znienawidzone przeze mnie eskorty). Najlepiej to wyglądało, gdy w Trelis musiałem uwolnić więźnia. Spuściłem łomot strażnikom, po czym razem z kolesiem przemaszerowaliśmy przez całą wioskę, nie wzbudzając nawet cienia zainteresowania u kogokolwiek. WTF?!
Odwiedzane przez nas tereny również świadczą o lenistwie autorów. Po pierwsze – zwiedzimy tylko Myrtanę. Przejścia do Nordmaru i Varantu są zawalone. Po drugie – niewiele się zmieniło. Minęły 2 lata w świecie gry, odkąd Bezimienny i Xardas zniknęli. Niektóre miejsca zdążyły opustoszeć, ale przeważnie nadal są w pełni umeblowane, a w ich paleniskach wesoło tli się ogień. Duchy? Albo jeszcze lepszy przykład: skrzynie, które plądrowaliśmy w G3 w większości przypadków wciąż są na swoich miejscach i, o dziwo, znowu są pełne! Po trzecie – rozmieszczenie potworów. Bez ładu i składu. I w ten oto sposób w lasach między Faring, a Vengardem można natknąć się na... mumie... Bez komentarza. Wilki, bizony, dziki, gobliny i zębacze upchnięto, gdzie się dało. Kamienne kręgi będą zawsze zawierały golemy (chyba z 1 wyjątkiem), a jako rodzynki dorzucimy demony, ogry, trolle i nosorożce. Chyba tylko jaskiniowe tałatajstwo nie wzbudzało we mnie zdziwienia lub reakcji typu: znowu oni?
Graficznie gra... pogorszyła się w stosunku do G3. Nie wiem, jak to się twórcom udało, ale zrobili to! Gratulacje! Tekstury są uboższe, kolory przy pewnych oświetleniach też dziwne. Animacje się tną, a optymalizacji nie stwierdzono. Jako bonus mamy także przenikające się modele, postacie wpadające w tekstury oraz trupy gubiące kości (efekt trzęsącej się galarety po zabiciu). Chyba tylko efektów świetlnych/atmosferycznych nie zdołano spieprzyć. Choć z tymi ostatnimi też nie do końca, bo np. deszcz znikał, ilekroć wychodziłem do głównego menu, po czym wracałem do gry. Dźwięk towarzyszący ulewie dalej był obecny, tylko opadów brak. Żeby było zabawniej – pojawiał się zawsze po pierwszym ładowaniu zapisanego stanu po uruchomieniu gry.
I jak tu polecić taką grę? Ba, komu? Jeżeli ktoś koniecznie chce mieć zaliczone wszystkie odsłony serii, to i tak się przemęczy bez polecania. Pozostałym doradzam przeczytanie jakiegoś streszczenia lub obejrzenie filmików na Youtube. Moja ocena: 1+ (plus za muzykę i te kilka niedrażniących questów pobocznych).







I jak tu polecić taką grę? Ba, komu? Jeżeli ktoś koniecznie chce mieć zaliczone wszystkie odsłony serii, to i tak się przemęczy bez polecania. Pozostałym doradzam przeczytanie jakiegoś streszczenia lub obejrzenie filmików na Youtube. Moja ocena: 1+ (plus za muzykę i te kilka niedrażniących questów pobocznych).
wtorek, 1 maja 2012
The Cabin in the Woods

Cabin skierowany jest do osób, które lubią zarówno kiczowate horrory, jak i klasykę gatunku. Mamy tu wszystkiego po trochu, klimat rodem z Friday the 13th i Evil Dead, groteskowe zestawienia świętowania jednej strony wydarzeń w trakcie gdy druga jest mordowana, smaczki nawiązujące do klasycznych potworów, demonów, a nawet filmów wykraczających poza gatunek horroru. Generalnie nie ma sensu wymieniać wszystkiego, bo to właśnie element zabawy: odgadywanie pochodzenia poszczególnych elementów filmu. Widowisko nie tylko nawiązuje, ale też parodiuje niektóre znane obrazy. Dialogi są lekkie i niewymuszone, a humor mimo iż niewyszukany, jest nienachalny.
Jak dla mnie Cabin in the Woods stanowi zgrabny balans między częścią humorystyczną, a tą próbującą straszyć. Pod tym względem przypomina Krzyk, choć niestety nie jest tak klarowny, a liczba przytaczanych nawiązań nadaje chaotycznego wydźwięku, jakby twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą zrobić z własnym filmem. Mimo to bawiłem się na tyle dobrze, że na seansie co chwila dostawałem głupawki. Moja ocena: 4+.
Subskrybuj:
Posty (Atom)