Jestem chyba jedną z niewielu osób, która akceptowała Cavilla w roli Geralta od początku. Gorzej było z całą resztą. Niestety, po seansie pierwszego sezonu to ostatnie wrażenie pozostało.
Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś uwierzył w jakąkolwiek obietnicę albo sam sobie wmówił, że będzie to wierna adaptacja, to może od razu sobie darować seans. Zgadza się tutaj może z 5% całości, natomiast różnice można wymieniać bez końca. Począwszy od małych rzeczy typu brak pionowych źrenic, poprzez zmiany wyglądu i charakteru postaci, ingerencję w fabułę, sposób działania magii, kończąc na dorzucaniu niepotrzebnych wątków od siebie.
Ok, udajmy na moment, że książki nie mają dla nas znaczenia, nie wiem, wyrzuciliśmy je przez okno albo w ogóle ich nie znamy. Co w takiej sytuacji? W takiej sytuacji dużo zależy od waszej tolerancji na brak konsekwencji i chęci odmóżdżenia się. Skoro pomijamy wierność oryginałowi, obsada nie wypada źle. Każdy daje z siebie tyle, na ile pozwala mu napisany materiał. Serio. Geralt jest mrukiem, Jaskier jest upierdliwy, a Yennefer udaje, że ma wszystko w poważaniu. Pozostałe postacie im nie ustępują i jeśli zwalić na kogoś winę, to na scenarzystów, a dlaczego, o tym napiszę poniżej.
Serial dobrze spisuje się jako sieczka fantasy na małą skalę. Walki są efekciarskie i miłe dla oka, ujęcia dynamiczne, bez problemów da się śledzić całość. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy autorzy próbują tę skalę zwiększyć. Jakakolwiek poważniejsza bitwa, czy rzeź kończy się tym, ze dostrzegamy braki, przede wszystkim finansowe. W oblężeniu Cintry, w wielu scenach widać 2-3 postacie, resztę spowija noc i dym pożarów. Bitwa z Nilfgaardem to może ze dwa rzuty na pole, a potem kurczowe trzymanie się pojedynczych bohaterów, byle tylko ograniczyć potrzebę pokazywania dodatkowych walk lub uczestników. Najgorzej wypadła bitwa pod Sodden. Na całym obszarze wywołano mgłę i zamiast epickiego starcia mamy ganianie małych grupek po lesie i zamku. Tutaj również należy winić scenarzystów, z którymi rozprawię się już za moment.
Do czego nijak nie mogę się przyczepić to fenomenalna muzyka, włącznie z piosenkami Jaskra. To ostatnie zrozumie każdy, kto słyszał „Toss a coin to your witcher”, niezależnie od wersji językowej. A właśnie, przy okazji Wieśka zrobiłem coś, czego się po sobie nie spodziewałem – obejrzałem go po raz drugi z polskim dubbingiem, w którym Białemu Wilkowi użyczył głosu nie kto inny, jak weteran tej roli – Michał Żebrowski. Niby drobiazg, ale te polskie głosy nadają pewnej nuty zbliżającej widowisko do tego, co znam z gier. I tak, nasze rodzime „Grosza daj wiedźminowi” jest równie chwytliwe, co oryginał, a dosadne „Co do chuja?!” lepiej potrafi przyprawić o rechot od oryginalnego „What the fuck?!”
Teraz poznęcamy się nad scenarzystami. Nawet jeśli przyjąć wariant o tym, że ignorujemy książkowy pierwowzór, w oczy może się rzucić cały stos bzdur. Z jakiegoś powodu postanowiono, że wiedźmiński kontynent będzie odwzorowaniem Stanów Zjednoczonych, w których faktycznie obecność osób o różnym kolorze skóry nikogo nie dziwi, niezależnie od zakątka (choć jestem pewien, że są miejsca, w których danych przedstawicieli się nie uświadczy). Jest to tym dziwniejsze, że taka serialowa Gra o tron została pod tym względem zaadaptowana poprawnie i tam kolor skóry był adekwatny do strefy geograficznej.
Drugą rzeczą spapraną przez osoby odpowiedzialne za opowieść, jest wycięcie zawartości. Pal licho spłycony kontekst i moc wielu scen, bo wtedy znowu odnieślibyśmy się do poziomu adaptacji. Chodzi o brak konsekwencji. W serialu Cahir jeździ w hełmie, który ma raptem kilka piór, wyrwanych chyba z kupra jakiegoś bażanta. Natomiast parę odcinków później Ciri twierdzi, iż gonił ją jeździec w skrzydlatym hełmie. Tylko kto nim był? Czy ja coś przespałem? Otóż nie, w trakcie 8 odcinków żadna postać tak nie wygląda. I właśnie takiego wybrakowanego wycinania jest odczuwalnie więcej.
Trzecią rzeczą spapraną przez autorów jest nieumiejętne poprowadzenie opowieści. Z jakiegoś powodu zdecydowano się na wymieszanie co najmniej trzech różnych linii czasowych i uświadomienie o tym fakcie widza tak w połowie sezonu. W efekcie końcowym dochodzi do sytuacji, w których Geraltowi poświęca się 10 minut danego odcinka (z 60), a reszta to wątki np. Yennefer i Ciri. Ja zdaję sobie sprawę, że np. w książkach były rozdziały poświęcone innym osobom, ale nie skutkowało to poczuciem, że mam za mało wiedźmina w Wiedźminie. Na ten sam syndrom cierpią zresztą ostatnie sezony Arrow i przynajmniej jeden Flasha. Jeszcze żeby te zmienione proporcje rekompensowały to jakością, a tu figa. Wątek Ciri zawiera całe segmenty zmarnowanego czasu antenowego. Jej wędrówka do Brokilonu i z powrotem jest tak zbędna, jak debata filozoficzna w Piątku 13-ego. Więc nie dziwcie się, że aktorzy nie mają się czym popisać, skoro oryginalne postacie wykastrowano, a do jakości pozostałości nie przyłożono się.
Na to samo łapie się też magia. Czarodzieje w serialu nie czerpią już energii np. z żywiołów. Zamiast tego sami są chodzącymi bateriami, niczym ludzie w Matrixie. Niestety, takie rozwiązanie sprawia, że magów na ekranie trzeba oszczędzać i dlatego pod Sodden zostaje ich tak niewielu, bo po paru pierdółkowatych czarach zwyczajnie nie ma komu rzucać tych potężniejszych.
Jak więc oglądać Witchera? Jak wam wygodnie. Moim zdaniem, jeśli nie zna się książek i gier, i nie przykłada się wagi do spójności tego, co jest na ekranie, to netflixowy Wiedźmin sprawdza się jako odmóżdżająca sieczka fantasy. W tym wariancie: 4. Jeśli jednak zaczyna wam zgrzytać brak konsekwencji w dialogach, geografii i pomysły typu ograniczona magia, ocena leci do 3. Ostatni wariant: jako adaptacja, z której obronną ręką wychodzą: walki, muzyka i relacja Geralta z Jaskrem, ocena: 2. Ja swoje oczekiwania zaniżyłem dość szybko, a pierwszy pokaz zbroi Nilfgaardu tylko mnie w nich upewnił. W związku z tym moją oceną jest właśnie ta środkowa: 3, bo nawet bez oglądania się na książki autorzy nie potrafili stworzyć spójnego świata lub opowieści, ale siepanina była przyjemna.
niedziela, 12 stycznia 2020
niedziela, 5 stycznia 2020
Fast & Furious Presents: Hobbs & Shaw
Wiecie, co będzie, jeśli wymieszać współczesne odsłony (ze wskazaniem na Fallout) Mission Impossible z serią Fast & Furisous od piątki wzwyż? No właśnie Hobbs & Shaw.
Jeśli myśleliście, że fabuła osiągnęła szczyt absurdu przy okazji ucieczki z sejfem, pościgu czołgiem, teleportującego się Shawa albo driftującej łodzi podwodnej… to mielibyście rację, bo w danym momencie szczyt jest tylko jeden, a każda kolejna część zwyczajnie przesuwa go. Tak więc tym nowym jest bitwa o śmiertelnego wirusa hasającego sobie po krwiobiegu siostry Shawa. Co w tym absurdalnego? Przecież to nie pierwszy akcyjniak kręcący się wokół zabójczego wirusa, który nie może wpaść w niepowołane ręce. Prawda, ale żaden z poprzednich filmów nie podkręcał akcji do sześcianu.
Zwiastuny pokazują tylko ułamki tego, co się dzieje w filmie. Np. ucieczka z fabryki jest odpowiednio dłuższa i z taką ilością eksplozji, że zabrakło ich tylko przy mruganiu oczami. Michael Bay mógłby pozazdrościć! Jeśli oglądaliście Civil War, zapewne pamiętacie scenę, w której Steve Rogers przytrzymuje helikopter rękami. To wyobraźcie sobie sytuację, w której bohaterowie H&S próbują zrobić to samo… czterema autami spiętymi łańcuchami… na pełnym gazie… A to tylko dwa przykłady. Gwarantuję, że każda inna scena jest tak samo przegięta, tak samo durna i tak samo efekciarska.
Nie będę owijał w bawełnę. Hobbs & Shaw to jeden z najgłupszych, najbardziej przerysowanych i przegiętych filmów akcji, jakie w życiu widziałem. Poczucie humoru jest żenujące, a poziom kiczu to odpowiednik „Tonight we're cancelling the apocalypse!” z Pacific Rim rozciągniętego na cały seans (wywalając przy tym patos, z którego znany jest Toretto). I żadnego z tych aspektów nie mam twórcom za złe. Po pierwsze – jest to rozrywka w najczystszej formie (niczym metamfetamina Heisenberga!). Bawiłem się genialnie i rechotałem przez jakieś 90% widowiska. Po drugie – z ekranu wręcz wylewa się zaangażowanie wszystkich osób biorących udział. Nieważne, jak absurdalna ma to być sekwencja albo dialog, każdy robi wszystko, by widz miał radochę. Po trzecie – to samo zaangażowanie tyczy się także warstwy technicznej. H&S kipi od ilości akcji, ale nie zapomniano przy niej o widzu. Całość jest pięknie i przejrzyście nakręcona. Nawet zmieniające się jak w kalejdoskopie ujęcia nie przyprawiają o ból głowy, czy oczopląs.
Podsumowując – to nie jest ambitny film, a obok realizmu nawet nie stał. Jeśli jednak nie przeszkadza wam jego głupkowatość i chcecie po prostu obejrzeć serię rewelacyjnych scen akcji spiętych jakąś tam opowiastką, to nie ma co się zastanawiać. Należy zaopatrzyć się w zakąski i picie, skombinować jak największy ekran i jeszcze większe głośniki, i dać ponieść się wybuchowemu szaleństwu. Moja ocena: 5.
Jeśli myśleliście, że fabuła osiągnęła szczyt absurdu przy okazji ucieczki z sejfem, pościgu czołgiem, teleportującego się Shawa albo driftującej łodzi podwodnej… to mielibyście rację, bo w danym momencie szczyt jest tylko jeden, a każda kolejna część zwyczajnie przesuwa go. Tak więc tym nowym jest bitwa o śmiertelnego wirusa hasającego sobie po krwiobiegu siostry Shawa. Co w tym absurdalnego? Przecież to nie pierwszy akcyjniak kręcący się wokół zabójczego wirusa, który nie może wpaść w niepowołane ręce. Prawda, ale żaden z poprzednich filmów nie podkręcał akcji do sześcianu.
Zwiastuny pokazują tylko ułamki tego, co się dzieje w filmie. Np. ucieczka z fabryki jest odpowiednio dłuższa i z taką ilością eksplozji, że zabrakło ich tylko przy mruganiu oczami. Michael Bay mógłby pozazdrościć! Jeśli oglądaliście Civil War, zapewne pamiętacie scenę, w której Steve Rogers przytrzymuje helikopter rękami. To wyobraźcie sobie sytuację, w której bohaterowie H&S próbują zrobić to samo… czterema autami spiętymi łańcuchami… na pełnym gazie… A to tylko dwa przykłady. Gwarantuję, że każda inna scena jest tak samo przegięta, tak samo durna i tak samo efekciarska.
Nie będę owijał w bawełnę. Hobbs & Shaw to jeden z najgłupszych, najbardziej przerysowanych i przegiętych filmów akcji, jakie w życiu widziałem. Poczucie humoru jest żenujące, a poziom kiczu to odpowiednik „Tonight we're cancelling the apocalypse!” z Pacific Rim rozciągniętego na cały seans (wywalając przy tym patos, z którego znany jest Toretto). I żadnego z tych aspektów nie mam twórcom za złe. Po pierwsze – jest to rozrywka w najczystszej formie (niczym metamfetamina Heisenberga!). Bawiłem się genialnie i rechotałem przez jakieś 90% widowiska. Po drugie – z ekranu wręcz wylewa się zaangażowanie wszystkich osób biorących udział. Nieważne, jak absurdalna ma to być sekwencja albo dialog, każdy robi wszystko, by widz miał radochę. Po trzecie – to samo zaangażowanie tyczy się także warstwy technicznej. H&S kipi od ilości akcji, ale nie zapomniano przy niej o widzu. Całość jest pięknie i przejrzyście nakręcona. Nawet zmieniające się jak w kalejdoskopie ujęcia nie przyprawiają o ból głowy, czy oczopląs.
Podsumowując – to nie jest ambitny film, a obok realizmu nawet nie stał. Jeśli jednak nie przeszkadza wam jego głupkowatość i chcecie po prostu obejrzeć serię rewelacyjnych scen akcji spiętych jakąś tam opowiastką, to nie ma co się zastanawiać. Należy zaopatrzyć się w zakąski i picie, skombinować jak największy ekran i jeszcze większe głośniki, i dać ponieść się wybuchowemu szaleństwu. Moja ocena: 5.
niedziela, 29 grudnia 2019
Star Wars: The Rise of Skywalker
Poddaję się. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że jakimś cudem wymyślą tak zarąbiste wytłumaczenie wszystkiego, co mogłoby spiąć epizody 7-9, że mi buty spadną z wrażenia (fajna była fanowska teoria, że Rey to uśpiona agentka). Zamiast tego otrzymałem jeszcze większe bzdety.
Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że będę walił spoilerami. Nie mam sił obchodzić się wyrozumiale z tym czymś. Zacznę od tego, dlaczego The Last Jedi podobał mi się… w pewnym sensie. Przede wszystkim pomysły, które wywracały kanon. Tak jak uwielbiam Star Wars, tak jednak wałkowanie w kółko wojny frakcji jest męczące. Czas akcji takich Knights of the Old Republic to pi razy drzwi 4000 lat przed epizodem IV, a co jest osią wydarzeń? Wojna Imperium Sithów z Republiką. Ba, cały ten przedział od KotORa do Phantom Menace to ciągłe walki między tymi frakcjami. Raz jedna rządzi, raz druga. W związku z czym pomysł rzucony w The Last Jedi (Let the past die) wydawał mi się powiewem świeżości. Koniec ze skrajnościami politycznymi i w podziale Mocy. I co na to zaproponował The Rise of Skywalker? Dwie skrajne frakcje i wielką bitwę na koniec…
Nie dość, że zaserwowano nam powtórkę niczym w slasherach, to jeszcze na siłę próbowano wyeliminować wszystko, co było w TLJ. Tym samym w trakcie seansu TROS towarzyszyło mi uczucie zmarnowanego filmu. Po kolei: rodzice Rey będący nikim i pomysł, że Moc może wybrać każdego, nie związanego z wielkimi Jedi i Sithami – nic z tych rzeczy, Rey jest wnuczką Palpatine’a. Rose Tico – przesunięta gdzieś na piąty plan, wątek miłosny z Finnem nie istnieje (nie żebym był fanem, Finn mógł mieć niezły story arc, gdyby się poświęcił w finale TLJ). Zgorzkniały Luke, w którego życiu musiało dojść do ogromnej tragedii (nie tej przedstawionej w TLJ, to akurat był idiotyzm) – wraca do bycia optymistą i karci Rey, gdy ta chce spalić miecz świetlny (Bo broń trzeba traktować z szacunkiem! No przyganiał kocioł garnkowi…) i porzucić ścieżkę Mocy. Snoke – nie dość, że zabity w TLJ, to teraz tylko jedna z klonowanych marionetek na usługach Palpatine’a. Leia, która porzuciła trening Jedi teraz nagle jest ekspertką w tych sprawach. A przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo Rey nagle nauczyła się takich numerów, że Yoda by się zdziwił. Ostatnia bitwa w TLJ mająca wzniecić rebelię na nowo – strata czasu, nikt nie odpowiedział na wezwanie. Trzeba było dopiero Lando lecącego Sokołem w TROS, żeby ktoś w galaktyce zareagował.
Ok, a co by się stało, gdyby faktycznie zapomnieć o istnieniu TLJ i po prostu jakoś tam lecieć z opowieścią? Cóż, drugie tyle bzdur. Więź między Rey i Kylo dalej istnieje, Luke jest dalej martwy, a Rose dalej jest… no jest, więc tak do końca zapomnieć się nie da. Cała fabuła to taki fetch quest. Poe, Finn i Rey muszą znaleźć przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest Palpatine. I tak sobie latają od punktu A do B, odhaczając checklistę: tu spotkają Lando, tu walczą ze szturmowcami, tam migają w tle rycerze Ren (z których takie zagrożenie, jak z Nazguli, którzy przeszli szkolenie na szturmowca), tam gdzieś Kylo się miota, Kylo spotyka lub łączy się z Rey i tak ze 3 razy aż do finału. Wątek całej planety szturmowców-dezerterów mógłby być fajny, gdyby nie to, że to ostatni film i w zasadzie nikogo nie będzie obchodzić. Rey jest przegięta do kwadratu: swobodnie stosuje force jumpy, force heale, rozwala błyskawicą odlatujący statek – no głupsza wersja tej sceny jest chyba tylko w Star Wars: The Force Unleashed. Do tego potrafi sterować coraz to nowszymi pojazdami i radzi sobie idealnie niezależnie od warunków (no bo przecież jazda speederem po pustyni, a zasuwanie czymś łódkopodobnym po wzburzonych falach to jedno i to samo). Pozostałym bohaterom też w zasadzie nic nie grozi. Pamiętacie wymianę ognia choćby w A New Hope albo Return of the Jedi? Ekipa co raz chowała się za czymś, żeby nie oberwać (pomijając na moment „legendarną” celność żołdaków Imperium), a tutaj? Tutaj biegną i kasują wszystkich po drodze, zupełnie jak w niektórych FPSach. Wątek Rey zakończono w możliwie najbardziej kretyński sposób. Wzięła miecze Skywalkerów (w tym Anakina) i zawiozła je na Tatooine. Pal licho, że Anakin nie cierpiał tego miejsca. Gdy na koniec przyszło jej przedstawić się komuś, zamiast z dumą powiedzieć, że jest Palpatine i że to nazwisko nie musi kojarzyć się wyłącznie źle, ona od teraz jest Rey Skywalker… Poe Dameron – żołnierz i pilot, który jest dobry w walce, partyzantce i dowodzeniu oddziałem tutaj dostaje dowództwo po Lei, która musiała umrzeć, bo tak napisano w scenariuszu.
Na koniec fabularnego gnojenia zostawiłem sobie właśnie dziadzia Palpiego. Jego obecność świadczy o tym, że a) ostatnia walka w Return of the Jedi nie ma znaczenia, b) zabrakło kogoś pokroju Kevina Feige, kto kierowałby projektem nawet przy zmieniających się reżyserach i scenarzystach. Pierwsza rzecz, jeśli ktoś kojarzy stary kanon i Expanded Universe, pewnie zna / słyszał o serii komiksów Dark Empire. Nie jest to jakaś uber genialna opowieść, ale mimo wszystko przyjemna i nie zgrzytająca jako ciąg dalszy epizodu VI. W DE Palpatine powraca – młodszy, silniejszy, bardziej zdeterminowany odzyskać, co jego. Tym razem ojciec nie uratuje Luke’a, więc ten sam musi wykombinować metodę na pokonanie Imperatora. Nawet przy wsparciu Lei wydawał mi się to zawsze logiczny krok na drodze rozwoju Luke’a. Natomiast sposób, w jaki to rozwiązano w TROS mówi mi: Luke, spaprałeś sprawę, nasza babka dokończy robotę. Jej trening też ci nie wyszedł. Wracając do Palpatine’a – brak koordynatora całości skutkuje tym, że wiele rzeczy pojawia się w Rise tylko po to, by były. Zero wyjaśnienia, zero podstaw, po prostu mamy uwierzyć, że było to możliwe i siedzieć cicho. W epizodach I-III Palpatine knuł na potęgę, jak przejąć władzę, był to proces względnie wiarygodny. Ba, dopiero po zdobyciu tejże był w stanie rozpocząć budowę Gwiazdy śmierci. Z kolei w oryginalnych epizodach IV-VI rewelacyjnie wprowadzano go do fabuły: IV – Tarkin wspomina tylko o tym, że Palpi rozwiązał senat, co już daje jakieś pojęcie o jego możliwościach i wpływach politycznych; V – krótka rozmowa z Vaderem – największy badass ciemnej strony klęka przed hologramem i jest mu posłuszny bez względu na dzielącą ich odległość; VI – Palpatine w pełnej krasie, niby zdeformowany staruszek, a wszyscy w jego obecności trzęsą portkami. I teraz po epizodach VII i VIII, w których NIGDZIE nie było widać jego wpływu mamy nagle uwierzyć, że był tak zajebisty, że 1) spłodził potomka, którego córka ma być jego nowym ciałem (w dużym skrócie, nie pytajcie) i wszystko to było z góry zaplanowane; 2) stworzył całą flotę gwiezdnych niszczycieli z działami takimi jak baza Starkiller z epizodu VII; 3) zebrał w cholerę sithowych popleczników; 4) przeżył epizod VI nie jako klon (uszkodzenia ciała sugerują, że to to samo, co w Return); 5) stworzył Snoke’a, który stworzył więź między Kylo, a Rey; 6) stworzył First Order, który teraz staje się Final Order, A WSZYSTKO TO W TAJEMNICY PRZED CAŁĄ GALAKTYKĄ. Pardonsik, ale nawet geniusz strategiczny Thrawna nie był tak przegięty.
Konstrukcja opowieści ssie po całości: jest quest, do którego nawpychano, co się dało, byle tylko coś odbębnić, zakończyć pro forma i liczyć, że widz nie zauważy. Jest taka anegdota o George’u Lucasie, że często ma pomysł na pojedyncze sceny typu: fajnie gdyby w filmie był facet uwięziony w bagażniku – ale jak do tego doszło i po co, tego już mu się nie chce rozkminiać. Ostatecznie nawet jeśli on tak kręci wszystkie filmy, to przy epizodach IV-VI miał osoby, które szlifowały jego produkcje, a przy epizodach I-III (w których tych szlifów zabrakło) można było pocieszać się rozszerzonym lore uniwersum. Na tle tej anegdoty epizod IX jest nakręcony bez szlifów i bez ciekawego rozszerzania lore (choć jak się dobrze zastanowić, to bez rozszerzania – kropka).
The Last Jedi przy swoich kontrowersyjnych pomysłach potrafił wybronić się jedną rzeczą – był pięknie nakręcony. The Rise of Skywalker to bałagan nawet w tym aspekcie. Jakimś cudem udało się zawrzeć najnudniejszą walkę na miecze świetlne w całej franczyzie. Ostatnia bitwa to najpierw ujęcie pierdyliarda statków, a potem przebiega na ciągłych zbliżeniach. Całość jest chaotyczna i nijak nie ułatwia w rozeznaniu, co się dzieje. Reszta to skakanie po planetach: jest obowiązkowa pustynia (w sumie dwie), jest jakiś las, jest jedna nieprzyjazna planeta, jest jedna nijaka i jest siedziba złego.
Czy jest coś, co choć minimalnie podobało mi się w tym „filmie”? Trzy rzeczy. Relacja Rey i Kylo jest w sumie ok. Oklepana w stosunku do tego, co można by dorobić do TLJ, ale ostatecznie ok. Wątek Kylo i jego przemiana – może się wydawać, że zbyt gwałtownie zmienia stronę, ale tu chcę przypomnieć, że Anakin w epizodzie III w zasadzie od ręki przeszedł na ciemną stronę. No i siedziba Palpiego jest klimaciarska. Faktycznie kojarzyła mi się z grobowcami na Korriban.
The Rise of Skywalker tak bardzo zniechęcił mnie do Star Wars, że wręcz broniłem się rękami i nogami przed popełnieniem tego wpisu. Jednocześnie cieszę się, że mam go z głowy. Jeśli komuś Rise się podoba, fajnie, przynajmniej nie będzie żałował kasy wydanej na seans. Dla mnie było to festiwal żenady i to niskiej jakości. Moja ocena: 2-.
Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że będę walił spoilerami. Nie mam sił obchodzić się wyrozumiale z tym czymś. Zacznę od tego, dlaczego The Last Jedi podobał mi się… w pewnym sensie. Przede wszystkim pomysły, które wywracały kanon. Tak jak uwielbiam Star Wars, tak jednak wałkowanie w kółko wojny frakcji jest męczące. Czas akcji takich Knights of the Old Republic to pi razy drzwi 4000 lat przed epizodem IV, a co jest osią wydarzeń? Wojna Imperium Sithów z Republiką. Ba, cały ten przedział od KotORa do Phantom Menace to ciągłe walki między tymi frakcjami. Raz jedna rządzi, raz druga. W związku z czym pomysł rzucony w The Last Jedi (Let the past die) wydawał mi się powiewem świeżości. Koniec ze skrajnościami politycznymi i w podziale Mocy. I co na to zaproponował The Rise of Skywalker? Dwie skrajne frakcje i wielką bitwę na koniec…
Nie dość, że zaserwowano nam powtórkę niczym w slasherach, to jeszcze na siłę próbowano wyeliminować wszystko, co było w TLJ. Tym samym w trakcie seansu TROS towarzyszyło mi uczucie zmarnowanego filmu. Po kolei: rodzice Rey będący nikim i pomysł, że Moc może wybrać każdego, nie związanego z wielkimi Jedi i Sithami – nic z tych rzeczy, Rey jest wnuczką Palpatine’a. Rose Tico – przesunięta gdzieś na piąty plan, wątek miłosny z Finnem nie istnieje (nie żebym był fanem, Finn mógł mieć niezły story arc, gdyby się poświęcił w finale TLJ). Zgorzkniały Luke, w którego życiu musiało dojść do ogromnej tragedii (nie tej przedstawionej w TLJ, to akurat był idiotyzm) – wraca do bycia optymistą i karci Rey, gdy ta chce spalić miecz świetlny (Bo broń trzeba traktować z szacunkiem! No przyganiał kocioł garnkowi…) i porzucić ścieżkę Mocy. Snoke – nie dość, że zabity w TLJ, to teraz tylko jedna z klonowanych marionetek na usługach Palpatine’a. Leia, która porzuciła trening Jedi teraz nagle jest ekspertką w tych sprawach. A przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo Rey nagle nauczyła się takich numerów, że Yoda by się zdziwił. Ostatnia bitwa w TLJ mająca wzniecić rebelię na nowo – strata czasu, nikt nie odpowiedział na wezwanie. Trzeba było dopiero Lando lecącego Sokołem w TROS, żeby ktoś w galaktyce zareagował.
Ok, a co by się stało, gdyby faktycznie zapomnieć o istnieniu TLJ i po prostu jakoś tam lecieć z opowieścią? Cóż, drugie tyle bzdur. Więź między Rey i Kylo dalej istnieje, Luke jest dalej martwy, a Rose dalej jest… no jest, więc tak do końca zapomnieć się nie da. Cała fabuła to taki fetch quest. Poe, Finn i Rey muszą znaleźć przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest Palpatine. I tak sobie latają od punktu A do B, odhaczając checklistę: tu spotkają Lando, tu walczą ze szturmowcami, tam migają w tle rycerze Ren (z których takie zagrożenie, jak z Nazguli, którzy przeszli szkolenie na szturmowca), tam gdzieś Kylo się miota, Kylo spotyka lub łączy się z Rey i tak ze 3 razy aż do finału. Wątek całej planety szturmowców-dezerterów mógłby być fajny, gdyby nie to, że to ostatni film i w zasadzie nikogo nie będzie obchodzić. Rey jest przegięta do kwadratu: swobodnie stosuje force jumpy, force heale, rozwala błyskawicą odlatujący statek – no głupsza wersja tej sceny jest chyba tylko w Star Wars: The Force Unleashed. Do tego potrafi sterować coraz to nowszymi pojazdami i radzi sobie idealnie niezależnie od warunków (no bo przecież jazda speederem po pustyni, a zasuwanie czymś łódkopodobnym po wzburzonych falach to jedno i to samo). Pozostałym bohaterom też w zasadzie nic nie grozi. Pamiętacie wymianę ognia choćby w A New Hope albo Return of the Jedi? Ekipa co raz chowała się za czymś, żeby nie oberwać (pomijając na moment „legendarną” celność żołdaków Imperium), a tutaj? Tutaj biegną i kasują wszystkich po drodze, zupełnie jak w niektórych FPSach. Wątek Rey zakończono w możliwie najbardziej kretyński sposób. Wzięła miecze Skywalkerów (w tym Anakina) i zawiozła je na Tatooine. Pal licho, że Anakin nie cierpiał tego miejsca. Gdy na koniec przyszło jej przedstawić się komuś, zamiast z dumą powiedzieć, że jest Palpatine i że to nazwisko nie musi kojarzyć się wyłącznie źle, ona od teraz jest Rey Skywalker… Poe Dameron – żołnierz i pilot, który jest dobry w walce, partyzantce i dowodzeniu oddziałem tutaj dostaje dowództwo po Lei, która musiała umrzeć, bo tak napisano w scenariuszu.
Na koniec fabularnego gnojenia zostawiłem sobie właśnie dziadzia Palpiego. Jego obecność świadczy o tym, że a) ostatnia walka w Return of the Jedi nie ma znaczenia, b) zabrakło kogoś pokroju Kevina Feige, kto kierowałby projektem nawet przy zmieniających się reżyserach i scenarzystach. Pierwsza rzecz, jeśli ktoś kojarzy stary kanon i Expanded Universe, pewnie zna / słyszał o serii komiksów Dark Empire. Nie jest to jakaś uber genialna opowieść, ale mimo wszystko przyjemna i nie zgrzytająca jako ciąg dalszy epizodu VI. W DE Palpatine powraca – młodszy, silniejszy, bardziej zdeterminowany odzyskać, co jego. Tym razem ojciec nie uratuje Luke’a, więc ten sam musi wykombinować metodę na pokonanie Imperatora. Nawet przy wsparciu Lei wydawał mi się to zawsze logiczny krok na drodze rozwoju Luke’a. Natomiast sposób, w jaki to rozwiązano w TROS mówi mi: Luke, spaprałeś sprawę, nasza babka dokończy robotę. Jej trening też ci nie wyszedł. Wracając do Palpatine’a – brak koordynatora całości skutkuje tym, że wiele rzeczy pojawia się w Rise tylko po to, by były. Zero wyjaśnienia, zero podstaw, po prostu mamy uwierzyć, że było to możliwe i siedzieć cicho. W epizodach I-III Palpatine knuł na potęgę, jak przejąć władzę, był to proces względnie wiarygodny. Ba, dopiero po zdobyciu tejże był w stanie rozpocząć budowę Gwiazdy śmierci. Z kolei w oryginalnych epizodach IV-VI rewelacyjnie wprowadzano go do fabuły: IV – Tarkin wspomina tylko o tym, że Palpi rozwiązał senat, co już daje jakieś pojęcie o jego możliwościach i wpływach politycznych; V – krótka rozmowa z Vaderem – największy badass ciemnej strony klęka przed hologramem i jest mu posłuszny bez względu na dzielącą ich odległość; VI – Palpatine w pełnej krasie, niby zdeformowany staruszek, a wszyscy w jego obecności trzęsą portkami. I teraz po epizodach VII i VIII, w których NIGDZIE nie było widać jego wpływu mamy nagle uwierzyć, że był tak zajebisty, że 1) spłodził potomka, którego córka ma być jego nowym ciałem (w dużym skrócie, nie pytajcie) i wszystko to było z góry zaplanowane; 2) stworzył całą flotę gwiezdnych niszczycieli z działami takimi jak baza Starkiller z epizodu VII; 3) zebrał w cholerę sithowych popleczników; 4) przeżył epizod VI nie jako klon (uszkodzenia ciała sugerują, że to to samo, co w Return); 5) stworzył Snoke’a, który stworzył więź między Kylo, a Rey; 6) stworzył First Order, który teraz staje się Final Order, A WSZYSTKO TO W TAJEMNICY PRZED CAŁĄ GALAKTYKĄ. Pardonsik, ale nawet geniusz strategiczny Thrawna nie był tak przegięty.
Konstrukcja opowieści ssie po całości: jest quest, do którego nawpychano, co się dało, byle tylko coś odbębnić, zakończyć pro forma i liczyć, że widz nie zauważy. Jest taka anegdota o George’u Lucasie, że często ma pomysł na pojedyncze sceny typu: fajnie gdyby w filmie był facet uwięziony w bagażniku – ale jak do tego doszło i po co, tego już mu się nie chce rozkminiać. Ostatecznie nawet jeśli on tak kręci wszystkie filmy, to przy epizodach IV-VI miał osoby, które szlifowały jego produkcje, a przy epizodach I-III (w których tych szlifów zabrakło) można było pocieszać się rozszerzonym lore uniwersum. Na tle tej anegdoty epizod IX jest nakręcony bez szlifów i bez ciekawego rozszerzania lore (choć jak się dobrze zastanowić, to bez rozszerzania – kropka).
The Last Jedi przy swoich kontrowersyjnych pomysłach potrafił wybronić się jedną rzeczą – był pięknie nakręcony. The Rise of Skywalker to bałagan nawet w tym aspekcie. Jakimś cudem udało się zawrzeć najnudniejszą walkę na miecze świetlne w całej franczyzie. Ostatnia bitwa to najpierw ujęcie pierdyliarda statków, a potem przebiega na ciągłych zbliżeniach. Całość jest chaotyczna i nijak nie ułatwia w rozeznaniu, co się dzieje. Reszta to skakanie po planetach: jest obowiązkowa pustynia (w sumie dwie), jest jakiś las, jest jedna nieprzyjazna planeta, jest jedna nijaka i jest siedziba złego.
Czy jest coś, co choć minimalnie podobało mi się w tym „filmie”? Trzy rzeczy. Relacja Rey i Kylo jest w sumie ok. Oklepana w stosunku do tego, co można by dorobić do TLJ, ale ostatecznie ok. Wątek Kylo i jego przemiana – może się wydawać, że zbyt gwałtownie zmienia stronę, ale tu chcę przypomnieć, że Anakin w epizodzie III w zasadzie od ręki przeszedł na ciemną stronę. No i siedziba Palpiego jest klimaciarska. Faktycznie kojarzyła mi się z grobowcami na Korriban.
The Rise of Skywalker tak bardzo zniechęcił mnie do Star Wars, że wręcz broniłem się rękami i nogami przed popełnieniem tego wpisu. Jednocześnie cieszę się, że mam go z głowy. Jeśli komuś Rise się podoba, fajnie, przynajmniej nie będzie żałował kasy wydanej na seans. Dla mnie było to festiwal żenady i to niskiej jakości. Moja ocena: 2-.
Subskrybuj:
Posty (Atom)