niedziela, 25 listopada 2018

A secret society exists, and is living among all of us. They are neither people nor animals, but something in-between.

Gdy przy okazji serii Underworld zachwalałem wygląd wilkołaków, nie wzięło się to znikąd. W dzisiejszych czasach można przebierać w produkcja o zmiennokształtnych, bo obok serii filmowych mamy też seriale poświęcone tej tematyce. Jednak kiedy byłem młodszy, to nie licząc Wolfa z Jackiem Nicholsonem, nie trafiłem na film, który spełniłby moje oczekiwania (nawet pomijając kwestię wyglądu). Pierwszy seans pierwszego Skowytu zanudził mnie. Dog Soldiers było takie sobie, a Teen Wolf z Michaelem J. Foxem to nie ten gatunek. Wszystko to było spowodowane wydumanymi oczekiwaniami, nadmuchanymi lekturą podręcznika do Wilkołaka: Apokalipsy. Z biegiem czasu gust mi się poprzestawiał i teraz w ramach rozrywki wolę kicz filmowy od patosu walki ze Żmijem. W związku z czym nadeszła pora, by dać drugą szansę The Howling oraz zapoznać się z pozostałymi odsłonami serii. Zaznaczam przy tym, że nie czytałem ani jednej z książek, na podstawie których powstały niektóre filmy.


The Howling (1981)


W trakcie swojego śledztwa reporterka Karen White niemal staje się ofiarą mordercy, którego tropem podążała. W wyniku przeżytej traumy kobieta zostaje oddelegowana na urlop zdrowotny do odległego ośrodka wypoczynkowego, mieszczącego się w górach. Na miejscu okazuje się, że trafiła z deszczu pod rynnę.

Autorzy tego filmu chyba nie do końca wiedzieli, co chcą zrobić. A nawet jeśli wiedzieli, to niespecjalnie udało im się przekonać mnie do zamiarów. Skowyt (po Morderczych kuleczkach to zaskakująco dobre tłumaczenie tytułu) z jednej strony zawiera elementy tradycyjnego horroru, który skrywa mordercę, a z drugiej nawiązuje do innej sfery gatunku – potworów robiących jatkę. Choćby z tego powodu dochodzi do dysonansu w trakcie oglądania. Główni bohaterowie starają się rozwikłać tajemnicę i im fabuła serwuje w miarę subtelne podpowiedzi, które sami odrzucają. Natomiast widzowi (na wypadek gdyby nie wpadł na to po tytule) nachalnie wpycha się to w oczy na zasadzie: Oni jeszcze nie wiedzą, że to wilkołaki, ale ty tak, prawda? Nie? To masz tu rysunek wilka! O, a tam księga o podaniach o wilkołakach. Teraz już wiesz, prawda? Prawda?! PRAWDA?!

Projekty i kostiumy wilkołaków są dobre, ale bardzo rzadko widać bestie w całości. Proces przemiany pokazano za pomocą pierwszorzędnej charakteryzacji, tylko że sam w sobie jest on bardzo, ale to bardzo powolny. W takim Underworldzie dzięki współczesnym technikom człowiek przemienia się w bestię w kilka sekund, a może jeszcze komuś po drodze przydzwoni. Z kolei tutaj to trwa i trwa, co kreuje dość kuriozalny efekt np. w jednej ze scen, gdzie koleś zmienia się, a dziewczyna zamiast uciekać (zdążyłaby przy tym zrobić przynajmniej jedną rundkę dookoła całego kompleksu budynków) stoi i wrzeszczy, jak jej reżyser przykazał. Gdyby porównać to do scen ucieczki przed mordercą z dowolnego slashera, w których nie obejdzie się bez głupich potknięć, to te wypadają nad wyraz przekonująco, a my wierzymy w stu procentach w starania ofiar.

Tempo opowieści sprawia, że trochę ciężko się nastawić na konkretny klimat. Pierwsza połowa jest stosunkowo powolna, ale ma swoją atmosferę, tylko miłośnicy rzezi pokroju Critters będą się niecierpliwić w oczekiwaniu na właściwe mięcho. W drugą stronę też to działa, w momencie gdy wszystko się rozkręci, fani spokojniejszych horrorów mogą zacząć ziewać. No chyba że lubicie wszystkiego po trochu, wtedy faktycznie nie ma jak się przyczepić. Mało tego, samo zakończenie jest idealną wypadkową obu tych warstw.

Trochę ponarzekałem, jednak teraz, przy drugim podejściu bawiłem się dobrze. Naturalnie The Howling to w wielu miejscach zlepek oklepanych schematów, ale widać, że włożono w niego trochę serca i starań. Ma swój urok, potrafi nadrobić braki częścią wizualną. Moja ocena: 4.


Howling II: Stirba – Werewolf Bitch


Sequel, który ma jeszcze mniej wspólnego z protoplastą, niż drugi Koszmar z ulicy Wiązów ze swoim. Jest to nie lada osiągnięcie. Między Koszmarami da się doszukać przynajmniej kilku wspólnych elementów, jak postać Freddy’ego lub dom. W Skowycie 2 jedynym nawiązaniem jest widowiskowe zakończenie jedynki oraz to, że głównym bohaterem jest brat Karen White (stąd też alternatywny podtytuł: Your Sister is a Werewolf). Zignorowano resztę zakończenia, pokazującą inną postać, która przeżyła wydarzenia pierwowzoru. Co natomiast łączy oba sequele, to niska jakość.

Zamierzenie lub nie, Stirba jest filmem tak słabym, że dla niektórych aż dobrym, dla innych zniechęcającym do kontynuowania przygody z serią. Zacznijmy od tego, że przez cały czas ma się wrażenie, iż ktoś chyba nie do końca wiedział, o czym ma być ten tytuł. Opowieść wygląda, jakby miała być o wampirach (uczucie to potęguje obecność Christophera Lee oraz miejsce akcji: Transylwania), ale w ostatniej chwili doklejono do tego wilkołaki. Efekt końcowy jest podobny do Hellraisera: Deader, choć na szczęście tutaj całość wyszła lepiej. Ciągle powtarzany motyw muzyczny i jego klimat przywodzi na myśl The Lost Boys, co jest o tyle ciekawe, że widowisko o pijawkach pojawiło się dopiero 3 lata po Stirbie.

Co więcej można powiedzieć? Oprócz głównego wątku nikt chyba nie miał pomysłu na resztę. Mitologia dotycząca zmiennokształtnych nie trzyma się kupy, wizja kultu jest tania i tandetna, a luki w seansie postanowiono wypełnić golizną w ilościach podobnych do tych z Psycho Copa 2.

Efekty specjalne są niezłe. Przemiany oraz charakteryzacja aktorów również potrafi być w porządku. Jak zwykle ujęć całych postaci wilkołaków jest jak na lekarstwo, ale w nagrodę mamy obfite sikanie sztuczną krwią i przerysowaną rzeź.

Skowyt 2 to jeden z tych filmów, z których można rechotać do bólu brzucha, zwłaszcza w towarzystwie osób o podobnym guście. Ja jednak nie mogłem przeboleć zbyt wielu odstępstw od pierwowzoru. Gdyby darowano sobie pokrewieństwo głównego bohatera z Karen, nie miałbym tylu pretensji. Niestety, w ostatecznym rozrachunku dostałem sporo kiczu, który lubię, ale do tego również drugie tyle bzdur, których nie mogłem przetrawić. Moja ocena: 3-.


Howling III


Trzeci Skowyt udowadnia, że seria jako antologia miałaby więcej sensu, a połączenia jedynki i dwójki nie powinno być w ogóle. Niestety, nie oznacza to, że mamy do czynienia z dobrym filmem.

Akcja tej odsłony ma miejsce w Australii. Dziewczyna należąca do grupy wilkołaków chce się wyrwać do cywilizacji. Po dotarciu do Sydney praktycznie od razu udaje się jej zostać aktorką. W tym samym czasie pewien naukowiec dostaje dowody na to, iż zmiennokształtni to nie tylko mit. Przy wsparciu wojska zaczyna poszukiwania nowo odkrytego gatunku.

Bez owijania w bawełnę i tłumaczenia, że film da się oglądać w konkretnych warunkach lub ze specyficznym nastawieniem – Howling III jest okropny. Ekspozycja jest tak poszatkowana i tak zmontowana, że absolutnie nie obchodzi nas, co stanie się dalej. Głównych bohaterów ledwo się pamięta. Aktorstwo jest jednym z najsłabszych, jakie widziałem w kinie klasy Z. Efekty specjalne są mizerne, przemiany jeszcze bardziej toporne, a charakteryzacja i kostiumy tak niskiej jakości, że najgorsze filmy o kaiju zjadają je na śniadanie. Zakończenie częściowo chyba miało zrobić takie samo wrażenie, jak to z jedynki, a wyszła tylko koślawa kalka.

Osobną sprawą jest potraktowanie mitologii wilkołaków. Te z Australii są… torbaczami. Nie, nie żartuję. Zrobiono z tego wręcz osobny wątek, w którym główna bohatera doczekuje się potomka, a my jesteśmy świadkami porodu i umieszczania młodego w torbie. To ja już wolę wersję ze Stirby, gdzie niektóre z tych poczwar rozmnażały się niczym xenomorphy (również nie żartuję).

Jak już wspomniałem, Howling III nie da się polecić nikomu, ani w żadnych okolicznościach. Gdyby nie maraton, nie siadałbym w ogóle do oglądania. Moja ocena: 1.


Howling IV: The Original Nightmare


Ten film to dla mnie jakiś ewenement. Z reguły w seriach horrorów daje się ten sam schemat, ale zmienia na tyle dużo detali, by uzasadnić kolejny numer przy tytule. Czwarty Skowyt to ta sama historia, co w jedynce. Taki numer odwalił chyba tylko Evil Dead. Dlaczego tutaj zastosowano taki zabieg? Pierwsza część podobno stanowiła bardzo luźną adaptację książki o tym samym tytule. Czwarta również jest adaptacją, tylko ma być wierniejsza oryginałowi.

Ponownie nie odniosę się do poziomu adaptacji, ale bez porównań obu produkcji się nie obejdzie. Pomijając różnice typu tam główna bohaterka to dziennikarka, tutaj autorka książek, tą pierwszą i najważniejszą jest klimat. Po wzięciu na warsztat tej samej opowieści Howling IV obchodzi się z nią zupełnie inaczej. Rzezi prawie nie ma, wilkołaków jest tyle, co kot napłakał, ale za to budowania klimatu dwa razy więcej. Darowano sobie epatowanie krwią i golizną. The Original Nightmare nie jest tak nachalny we wciskaniu widzowi w twarz nawiązań do antagonistów. Ma to sens, bo skoro od początku wiadomo, z czym się zadajemy, po co jeszcze o tym przypominać co 10 minut? Wątek z zakonnicą może się kojarzyć z czwartą i piątą częścią Koszmaru z ulicy Wiązów.

Dwie rzeczy, które wypadają minimalnie lepiej w jedynce, to zakończenie i aktorstwo. Nie chodzi nawet o próbę szokowania widza, tylko to, że jest jakby pełniejsze. To z czwórki wygląda na nagłe i urwane. Z kolei gra w kinie tej kategorii nie jest uber istotna, ale da się odczuć różnicę.

Żałuję, że nie oglądałem Skowytu 4 jako pierwszego. Bardziej subtelny klimat, dobre efekty specjalne (choć póki co jest ich najmniej w serii), niezłe wilkołaki (i znowu: najmniej) to dobre argumenty, by sięgnąć po film. Jednak biorąc pod uwagę, że jest to powtórka z rozrywki, która może się trafić po męczących częściach II i III, do tego ma swoje za uszami i w przeciwieństwie do jedynki nie stara się zadowolić dwóch różnych grup miłośników grozy jednocześnie, warto ten wybór przemyśleć. Tyle dobrego, że Howling IV da się oglądać jako samodzielną produkcję. Moja ocena: 3+.


Howling V: Rebirth


Tym razem grupa nieznajomych trafia do zamku na odludziu. Śnieżyca uniemożliwia im opuszczenie miejsca, a pobyt urozmaica im wilkołak mordujący jednego po drugim.

Jeśli komuś zapaliła się lampka mówiąca, że pomysł brzmi znajomo, to ma rację. Rebirth to wariacja na temat rodem House on Haunted Hill, albo And Then There Were None autorstwa Agathy Christie. W zasadzie nic więcej nie da się powiedzieć o tej produkcji. Chyba tylko to, że straszy swoją przeciętnością.

Mamy fajną i klimaciarską budowlę, odrobinę mitologii w tle, znośną grę aktorską, przyzwoitą muzykę i tyci zwrot akcji w finale. Przeciwwagą do tych aspektów są: ślimacze tempo całego seansu, niezbyt angażujący wstęp, nijakie postacie (do tego stopnia, że zapomina się ich imion natychmiast po przebrzmieniu ostatniej sylaby każdego z nich) i tak tragicznie mało wilkołaków, że tę mitologię i stworzenia doklejono chyba w ostatniej chwili. Serio, gdyby nie ostatnie sceny i kilka dialogów, mogłaby to być dowolna inna istota. Z takim podejściem wiąże się jeszcze jeden zgrzyt: niemal nieobecne efekty specjalne. Nie jestem nawet w stanie przypomnieć sobie, czy była jakakolwiek przemiana, czy może zawsze dostawaliśmy gotową bestię.

Nie jest to ani najgorszy Skowyt, ani najgorsza interpretacja motywów z And Then There Were None, ale wymaga sporej dozy wytrwałości w oglądaniu. Moja ocena: 3.


Howling VI: The Freaks


Pomysł wyjściowy jest ciekawy. Do miasteczka na wygwizdowiu trafiają niemal jednocześnie człowiek znikąd oraz cyrk, którego właściciel kolekcjonuje wybryki natury. Tak się składa, że człowiek znikąd tak naprawdę jest wilkołakiem.

W zamyśle brzmi to fajnie, bo nietypowych postaci jest kilka, mogłyby się tłuc, mogłoby być sporo morderstw, klimatu grozy, a przez większość czasu jest nudno. Wyobraźcie sobie Miasteczko Salem Kinga, które po przyjeździe Barlowa zapomniało się rozkręcić, a sam wąpierz pojawia się potem w drobnych scenach dwa razy. Serio, jeśli najbardziej pozytywną reakcję wzbudził we mnie koleś pomalowany na fioletowo (nawet po obejrzeniu wielu filmów o tych potworach jakoś nie wpadłbym na to, by jednego z nich pokazać w ten sposób, choć z drugiej strony w innej wersji potrafią błyszczeć w słońcu...), który wyskoczył ze skrzyni i zjadł mieszkańca miasteczka, chyba coś jest nie tak.

Oprócz tego, że monstrów jest na ekranie mało, jakość ich charakteryzacji również pozostawia wiele do życzenia (no oprócz tego fioletowego). Nawet morderstw jest tyle, co kot napłakał. Aktorstwo jest przeciętne i tylko główny antagonista prezentuje się na tylec ciekawie, że widzi się postać, a nie grającą osobę.. Do tego dochodzi ostateczna konfrontacja, która jest zwyczajnie nudna.

Dla paru scen, słabych kostiumów, nieciekawej fabuły i minimalnej obecności wilkołaka nie warto sięgać po The Freaks. Moja ocena: 2-.


Howling: New Moon Rising


Znany także jako Howling VII: Mystery Woman. Jest to kolejny film, który rozpiernicza poczucie antologii i próbuje powiązać wszystko w przenikającą się całość.

W jednym miasteczku dochodzi do zbrodni. Jego mieszkańcy posądzają o nią lokalny gang motocyklistów. Z kolei w miasteczku obok policja śledzi mordercę, którego podejrzewają o bycie zmiennokształtnym.

Oba te wątki idą obok siebie praktycznie przez godzinę i 10 minut. Cały film trwa godzinę i 29 minut. Efekt końcowy jest bardzo męczący, bo w pierwszym wilkołak pojawia się tylko w aluzjach, a drugi to nic innego jak opowieść postaci podobnej do doktora Loomisa z Halloween, prezentującej fragmenty części 4-6 jako dowody na istnienie wilkołaków. Mało tego, kilka postaci z tych filmów również się pojawia, jednak zrealizowano to tak pokrętnie, tak na siłę, że nawet oglądając Skowyt 7 przy obieraniu ziemniaków można zasnąć… kilka razy.

Kiedy wreszcie obie warstwy fabularne łączą się w finale, wyjaśnienie „zagadki” sprawia tylko radość z tego, że seans dobiega końca. Nie jestem pewien, czy nie przespałem czegoś we wspomnianych ziemniakach, ale jeśli nie, to New Moon Rising ma najmniejszą liczbę scen z wilkołakami. Nie liczę tu retrospekcji. W siódemce jest chyba tylko jedna scena z bestią, w częściowym kostiumie okropnej jakości. Brakowało tylko odgłosu gumy, jaki słychać przy potrząsaniu pustą maską. Przemiana jest żenująca, bo w przeciwieństwie do poprzedników, w których nakładano kolejne warstwy makijażu i innych elementów, tutaj zastosowano najtańszy z możliwych efektów morph, gdy jedno zdjęcie zmienia się w drugie.

New Moon Rising nie da się polecić w żaden sposób. Do tego jest to film tak nudny, że jeśli robicie sobie zakrapiany maraton, macie gwarancję zaśnięcia w trakcie. No chyba że w porę przerzucicie się na oglądanie czegoś innego. Moja ocena: 1.


The Howling: Reborn


Nastolatek dowiaduje się, że jest wilkołakiem, a pierwsza przemiana tuż tuż. Niespecjalnie cieszy go też oferta lokalnego stada, które chce, by do nich dołączył. Zwłaszcza, że grożą nie tylko jemu, ale także dziewczynie, w której się zakochał.

Na każdym kroku widać, że Reborn to współczesna produkcja. Główni bohaterowie są na etapie szkoły średniej, pojawia się wątek  analizy i parodii filmów grozy (trend zapoczątkowany w Scream), dialogi są pełne pyskówek i wymądrzania się, a efekty specjalne nie stronią od CGI.

Przyznam się, że moja opinia będzie mało popularna. Podoba mi się Reborn. Sam w sobie jest to w film bardzo przeciętny pod każdym względem: jakości efektów, fabuły, aktorstwa i tendencyjnego dobory muzyki. Jednak każdy z tych aspektów zawierał coś, co pozwalało mi cieszyć się widowiskiem bardziej, niż powinienem. Efekty są balansowane kostiumami i charakteryzacją stojącymi o klasę wyżej, niż w kilku ostatnich odsłonach. Fabuła zawiera wystarczająco dużo przejrzystej akcji, nawalanki i lejącej się krwi, by przymknąć oko na powolny start. Aktorstwo nie jest Oskarowe, ale postacie potrafią wypaść na tyle naturalnie (nie zawsze, ale jednak), by nie prychać co chwilę z pogardą. Z kolei muzyka jest nastawiona na tanie efekciarstwo, ale jak usłyszałem Don’t Fear the Reaper i Book of Love, to jakoś nie potrafiłem się dalej czepiać.

Osobną kwestią jest to, że Reborn można potraktować jako soft reboot. Nie powiela on jedynki i The Original Nightmare kadr w kadr, ale pewne motywy wydadzą się znajome. Powiększenie stada, scena z pożarem, czy ujawnienie światu prawdy o zmiennokształtnych. Biorąc pod uwagę rok produkcji, to ostatnie zyskało większą skalę i zrealizowano je w ciut podobny sposób, co finisz Rise of the Planet of the Apes pokazany w napisach.

Jak już wspomniałem, Reborn to tak naprawdę średni film, ale podobał mi się, bo autorom udało się zawrzeć akurat takie detale, które grają na moich sentymentach, albo na których mi zależy w trakcie seansu. Dlatego też moja ocena: 4-.

niedziela, 18 listopada 2018

You play a good game, boy, but the game is finished. Now you die.

Seria Phantasm mogła być dla mnie kolejną podróżą do czasów wypożyczalni VHS. Dlaczego nie jest? Po pierwsze: dowiedziałem się o niej (że w ogóle jest to seria, a nie jeden film) gdzieś w okolicach 2006 roku od kolegi, Ratm4na, który jest chyba jedyną osobą w moim najbliższym otoczeniu potrafiącą przetrawić te same kiczowate horrory w ilościach hurtowych (o Psycho Copach i Maniac Copach też dowiedziałem się od niego). Po drugie: polski tytuł. Taki Warlock został przetłumaczony dosłownie: Czarnoksiężnik, w związku z czym nawet rodzima wersja budziła jakieś tam skojarzenia podczas przeglądania spisu kaset. Szczęścia i powodzenia, jeśli liczycie na to samo w przypadku Phantasma. Jakiś geniusz wpadł na to, by przetłumaczyć go jako Mordercze kuleczki. Tak więc nawet jeśli widziałem je w spisie, nic mi to nie mówiło lub podświadomie blokowałem obecność durnej nazwy. Na szczęście same filmy to osobna sprawa.


Phantasm


Fabuła zawiera tak dziwaczne pomysły, że rzucę tylko ogólny opis, żebyście mogli reszty doświadczyć sami. Po pogrzebie znajomego jeden młodzik zauważa, jak grabarz (przez wzgląd na wzrost nazywany Tall Man) jest w stanie unieść samodzielnie niemałą trumnę ze zwłokami. Od tej pory zaczyna się pościg. Dzieciak próbuje przekonać pozostałych znajomych, że nie zwariował, a w okolicy dzieją się dziwne rzeczy, natomiast dziad z cmentarza próbuje go zabić.

Jak już wspomniałem, powyższy opis jest tylko fragmentem tego, co się dzieje. Ilość poszczególnych scen, ich różnorodność i tempo potrafi sprawić, że widz sam czuje się, jakby zaczynał wariować. Nie wiem, na ile było to zamierzone, ale wiele z nich ogląda się z uczuciem, że pochodzą z dużo starszych filmów. Ciężko mi powiedzieć, skąd się to wzięło, ale dodawało swoistego uroku.

Szalonym pomysłom (bo Phantasma naprawdę ciężko porównać do czegokolwiek innego: ani to Friday the 13th, ani Candyman) towarzyszy rewelacyjna muzyka. Autentycznie śmiem twierdzić, że tworzy ona jakieś 80% klimatu całej produkcji. Pozostałe 20% to dosłownie reszta, w tym efekty specjalne, które potrafią bawić kreatywnością i ilością sztucznej krwi.

Dwóch rzeczy nie mogę przeboleć. Po pierwsze – tempo akcji w pierwszej 1/3 widowiska (jakieś 36 minut) potrafi się wlec do tego stopnia, że jest to sprawdzian wytrwałości. Jeśli przed stuknięciem 36 minuty wyłączycie film – oblaliście, bo dalej jest tylko lepiej… prawie. Wspomniałem już o różnorodności i tempie, które odczuwalnie zwiększa się po 36 minucie. Tylko tutaj ciężko nie mieć wrażenia przegięcia w drugą stronę. Jeśli na chwilę odwrócicie wzrok, po czym wrócicie do oglądania, jest całkiem spora szansa, że traficie na scenę tak bardzo oderwaną od poprzedniej, że gdyby nie bohaterowie lub muzyka, moglibyście zastanawiać się, czy oglądacie ten sam film.

Niemniej jednak cały powyższy akapit radzę traktować z przymrużeniem oka, gdyż Phantasm to ciekawe widowisko, wymykające się ździebko klasyfikacji gatunkowej. Warto znieść jego nierówne tempo przez wzgląd na jakość całokształtu. Moja ocena: 4.


Phantasm II


Bezpośrednio po wydarzeniach z pierwszej części główny bohater, Mike, trafia na 7 lat do psychiatryka. Gdy z niego wychodzi, zabiera ze sobą Reggiego i ruszają w pogoń za Tall Manem. Kierunek ich podróży wyznaczają puste groby pozostawione przez Tall Mana oraz wizje, jakie Mike miewa dzięki połączeniu psychicznemu z Liz, dziewczyną będącą jednym z celów łotra.

Na początku muszę uprzedzić, że będę wydziwiał. Phantasm II ma opinię dobrego sequela. Wręcz dorównującego poziomem pierwszemu filmowi. Jednak dla mnie zawiera kilka zgrzytów, które stawiają go o poziom niżej.

Po pierwsze – po zakończeniu jedynki spodziewałem się innego losu dla Mike’a. Ponadto twórcy nie poprzestają na tym i w dwójce serwują dokładnie ten sam numer, więc do trójki podejdę już z większym dystansem.

Po drugie – cała ta część sprawia wrażenie wyciętego trzeciego aktu poprzedniej. Mike i Reggie są zdeterminowani udupić Tall Mana, więc po krótkim początku i wprowadzeniu Liz przeskakujemy do tego wątku tak szybko, a następnie spędzamy z nim tyle czasu, że ma się wrażenie pominięcia środka.

Po trzecie – zmieniono strukturę opowieści. Koniec z uczuciem chaosu, skakaniem od sceny do sceny. Niestety, przy okazji pozbyto się atmosfery zaszczucia i niepewności. Nie ma już tak, że przechodzimy do sceny A i zastanawiamy się, co nas przestraszy, a potem to samo w scenie B i C. Tutaj wiadomo, kiedy należy spodziewać się straszenia. Nawet muzyka nie działa już tak, jak poprzednio (tzn. jest w porządku, tylko nastroju tak nie potęguje), choć motyw przewodni nadal daje radę.

Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, z tymże samej sztucznej krwi jest jakby mniej. Do aktorów nie mam zastrzeżeń. Szwendanie się po cmentarzach miło kojarzy się z Omenem.

Jak już wspomniałem wcześniej, Phantasm II jest przez wielu uważany za dobry sequel. Mnie powyższe braki / zmiany na tyle mierziły, że nie podzielam tej optymistycznej opinii. Niemniej jednak jednorazowy seans jestem w stanie polecić nawet przy takiej ocenie: 3+.


Phantasm III: Lord of the Dead


Trzecie… Mordercze kuleczki to w zasadzie powtórka z dwójki. Tym razem to Mike zostaje porwany przez Tall Mana, a Reggie rusza w pościg, by go ratować. Zaczyna swoją podróż sam, dopiero po drodze trafiają mu się nowi sojusznicy.

W przeciwieństwie do większości slasherów lub nawet sequeli zwykłych horrorów Phantasm robi jedną rzecz inaczej. Typowe sequele niejako resetują sytuację, np. Jason przeważnie zabija nową grupę X lat później, podobnie Freddy Kreuger, a dom i klamoty z Amityville znajdują coraz to nowych właścicieli. W Phantasmach póki co sytuacja jest ciągła. Pomimo kolejnych starć z Tall Manem, on ciągle działa, kontynuuje swoje dzieło, powiększając zasięg, bez rozpoczynania od nowa z powodu porażki. W dwójce można było zauważyć spustoszenie, jakie poczynił w kilku miejscach. W trójce skala tegoż jest odczuwalnie większa i wpływa nie tylko na widza, ale także na postacie, jakie Reggie spotyka na swojej drodze. Muszę przyznać, że zabieg jest ciekawy i zachęcił mnie do sięgania po kolejne sequele.

Jednak jak już wspomniałem na początku, cała reszta to Phantasm II bis. Efekty specjalne są trochę bardziej zróżnicowane i ciut lepszej jakości. W kilku scenach mamy przesadną ilość krwi. Teoretycznie powinno to postawić numer trzy nieco ponad numerem dwa, ale tak nie jest z jednego powodu. Pierwsza 1/3 seansu ma potwornie nierówne tempo. O ile doceniam klimat tworzony pustymi miejscami i sugestiami, dlaczego są w takim stanie, o tyle muszę odnotować fakt, że skutecznie wydłużają oczekiwanie na konfrontacje z właściwym łotrem. W związku z czym Lord of the Dead dostaje taką samą ocenę, co poprzednik: 3+.


Phantasm IV: Oblivion


Mike’a nie udało się uratować. Reggie wciąż ściga Tall Mana, ale coraz bardziej powątpiewa w sens zmagań z tak potężnym przeciwnikiem. Z kolei Mike odbywa inną podróż, obfitującą w wiele ciekawych sytuacji i podającą bardzo istotne informacje na temat intrygi spajającej cztery (póki co) filmy.

Tak jak dwójka jest uważana za dobry sequel, tak czwórka niekoniecznie. I znowu mam odwrotnie. Czwórka zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Rola Reggiego została nieco umniejszona, ale zrobiono to z sensem. Teraz to Mike’owi poświęcono więcej czasu. Jego wędrówka i odkrycia pozwoliły mi wreszcie wypełnić pewne luki w uniwersum Phantasma. Wręcz do tego stopnia, że po seansie czwórki ma się ochotę obejrzeć pozostałe części jeszcze raz, uwzględniając wszystko, czego dowiedzieliśmy się w Oblivionie.

W zasadzie ciężko dodać coś więcej, by nie otrzeć się o poważniejsze spoilery. Pozostaje chyba jeszcze tylko jedna istotna rzecz. Pomimo motywu podróży Oblivion różni się od Phantasma 2 i 3. Ta wędrówka jest bardziej zróżnicowana, prawie tak „skacząca”, jak pierwowzór, a swoim wydźwiękiem zahacza momentami o wątki rodem z Twin Peaks. W rezultacie jest to bardzo specyficzna mieszanka, która zdecydowanie nie każdemu podejdzie (co widać po opiniach na forach internetowych), a do tego, pomimo zawarcia kilku odpowiedzi dotyczących serii, zostawia widza ze sporą liczbą nowych pytań (takie zawieszenie też nie każdego ucieszy). Moja ocena: 4.


Phantasm: Ravager


Stosunkowo świeży film, bo raptem sprzed dwóch lat. Kontynuuje motyw wędrówki i wraca na pełny etat do Reggie’ego. W zasadzie na dwa etaty.

Gdybym miał fabularnie porównać Ravagera do czegoś, to byłaby to Drabina Jakubowa. Z tą różnicą, że dzięki Oblivionowi piąty Phantasm nie zostawia nam jednej wersji tego, co się dzieje. Widzimy prowadzone równolegle dwa wątki i tylko od naszej interpretacji zależy to, czy faktycznie jeden wpływa na drugi, czy może idą zawsze obok siebie. Co prawda ostatnia scena (już w środku napisów) trochę nachalnie sugeruje ten drugi wariant, ale da się przymknąć na to oko.

Pomimo upływu czasu Phantasmowi udało się zachować klimat kina klasy B. Uwspółcześniono go odpowiednio (włącznie z efektami specjalnymi i ich skalą), ale nie da się go pomylić z żadnym innym rodzajem. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Niestety, jest to też pożegnanie z Angusem Scrimmem, który wcielał się w upiornego Tall Mana. Zmarł przed premierą piątej części.

W moich oczach jedyną poważną wtopą jest ta scena w środku napisów. Gdyby jej nie było, to scena przed napisami byłaby dużo lepszym zakończeniem. Na tyle zamkniętym, by nie robić kolejnych Phantasmów, ale jednocześnie wystarczająco otwartym, by kontynuacja była w miarę naturalna. Przeplatanie się dwóch warstw zrealizowano pomysłowo, płynnie i w popierniczonym duchu części pierwszej i czwartej. Bawiłem się zaskakująco dobrze (rzadko zdarza się to na tym etapie jakiejkolwiek serii) i jeśli robicie maraton Phantasmów, Ravager zasługuje na uwagę. Moja ocena: 4.

niedziela, 11 listopada 2018

Tout, Tout, through and about; your callow life in dismay. Rentum, Osculum, Tormentum: a decade twice over a day.

Seria Warlock to jedna z tych, które widywałem na listach filmów wypożyczalni kaset wideo, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby ją obejrzeć. Dodatkowo w przeciwieństwie do takiego A Nightmare on Elm Street, Candymana czy Halloween, Warlocka nie kojarzyłem nawet z telewizji. Pozostawała tylko ta myśl gdzieś z tyłu głowy, że kiedyś trzeba to będzie nadrobić.


Warlock


W 1691 roku w Bostonie Giles Redferne, łowca czarownic, łapie jednego z czarnoksiężników. Jednak zanim zostanie wykonany jakikolwiek wyrok, jeniec teleportuje się 300 lat w przyszłość. Giles nie odpuszcza i ściga swojego więźnia. Obaj lądują w Los Angeles, pod koniec lat osiemdziesiątych. Czarnoksiężnik chce znaleźć biblię szatana podzieloną na 3 części. Dzięki niej chce zniszczyć świat.

Pierwszym wrażeniem, jakie mnie naszło w trakcie oglądania Warlocka to: Terminator + 9 Wrota. Na to wrażenie składa się motyw podróży w czasie, partnerka z teraźniejszości, powstrzymanie końca świata i szukanie części księgi. Żeby było śmieszniej, gdyby opisać tempo akcji, to również byłby to Terminator, tylko z tempem 9 Wrót. Pomimo wagi wydarzeń, morderstw, pojedynków, opowieść idzie sobie spacerkiem, a czasami się strasznie wlecze. I nie służy to niemal niczemu, niekiedy może tworzy trochę klimatu. W 9 Wrotach sprawdzało się to przez wzgląd na naturę opowieści. Terminator pomimo powolniejszych scen jest kojarzony przede wszystkim z akcją. W tutejszej mieszance są sceny, które potrafią z tego skorzystać, np. nastrój budowany we wstępie osadzonym w 1691, ale gdy to samo tempo przykłada się do polowania na biblię, mniej wytrwały widz odpadnie w 1/3 seansu.

Inna sprawa, że film nie traktuje siebie poważnie. Przynajmniej nie do końca. Morderstwa wyglądają groteskowo i bardziej przypominają Beetle Juice z dodatkiem krwi, albo lżejszą wersję Wishmastera, niż rasowy horror. Też nie jest to konwencja, która podejdzie wszystkim.

Aktorsko jest zadziwiająco dobrze. Efekty specjalne są również w porządku. Może nie wszystkie związane z czarami robią wrażenie, ale jeśli zawierały jakieś dodatki praktyczne (np. obcięcie kończyny), to są troszeczkę wyżej od przeciętnego slashera. O muzyce pamiętam tylko tyle, że była ponura, ale do Omenu to jej daleko.

Jeśli macie ochotę na dosyć powolną, ale solidnie zrealizowaną mieszankę kiczu, horroru, fantasy i groteski, Warlock powinien przypaść wam do gustu. Ja bawiłem się zaskakująco dobrze. Moja ocena: 4.


Warlock: The Armageddon


Tym razem zamiast łowców czarownic tytułowego warlocka będą starali się powstrzymać druidzi. Z kolei motyw podróży w czasie zastąpiono reinkarnacją i tajemnicami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie.

Na dzień dobry widza wita muzyka, która może kojarzyć się z Hellraiserem. Dalej jest podobnie, jak w jedynce, tylko tym razem to warlock ściga oprawców. Tempo jest podobne, postacie mniej przerysowane, choć tak samo stereotypowe. Finał ponownie ma miejsce na wygwizdowiu.

Co odróżnia The Armageddon od pierwszego Warlocka, to morderstwa oraz efekty specjalne. Te pierwsze mogą kojarzyć się z tym, co zrobiono (znowu) w Wishmasterze, gdy dżin dosłownie spełniał życzenia. Te drugie w dzisiejszych czasach wyraźnie odstają jakościowo, ale gdy obejrzeć oba filmy jeden po drugim, są bardziej zróżnicowane i lepszej jakości.

Nie oczekiwałem po drugim Warlocku zbyt wiele, ale oglądało mi się go równie dobrze, co pierwowzór. Może nie gwarantuje takiej głupawki, ale seans był jak najbardziej w porządku. Moja ocena: 4-.


Warlock III: The End of Innocence


Kris Miller dowiaduje się, że otrzymała w spadku pokaźną posiadłość. Dziewczyna zbiera swoją ekipę i jadą pozbierać, co się da, nim budynek zostanie zburzony. Na miejscu jej przyjazdem interesuje się tytułowy czarnoksiężnik.

Autorzy chyba sami nie wiedzieli, o czym ma być ten film. Na początku da się odnotować zmianę głównego aktora oraz muzykę wskazującą, w jakim okresie film wyszedł (1999 rok). Juliana Sandsa zastępuje Bruce Payne. Niestety, nie wiadomo, czy jest to zmiana łotra, jak między Wishmasterem 2 i 3, czy może ta sama postać grana przez innego aktora (co sugerowałaby charakteryzacja).

Wątek z domem i wypadem grupy studentów będzie przywodził na myśl pierdyliard innych horrorów i slasherów. Tylko że te skojarzenia udowodnią wam wyłącznie, jak słabo można kopiować po trochu wszystkich dookoła i uzyskać efekt bez polotu, bez czegokolwiek od siebie. Zresztą morderstwa, motyw z rytuałem, czy nawet wizje/sny również nadają się do gry w stylu: walnij kielicha za każdym razem, gdy wpadniesz na to, gdzie jeszcze coś takiego widziałeś. Nie mam na myśli mechanizmów jako takich, tylko pomysły zawarte w poszczególnych scenach.

W rezultacie otrzymujemy film na winie: wpisz do scenariusza wszystko, co się pod rękę nawinie. Można obejrzeć go pod dwoma warunkami: powyższa drinking game lub bycie fanem znanej z serii Hellraiser Ashley Laurence. Moja ocena: 2-