niedziela, 16 maja 2021

Oliver Bowden – Assassin’s Creed: Czarna bandera

„Złota era piractwa. Śmiałków w rodzaju Edwarda Kenwaya – aroganckiego syna walijskiego hodowcy owiec i męża pięknej Caroline, opętanego obsesją zdobycia majątku i szacunku otoczenia – werbownicy mamią korsarskim rzemiosłem na morzu.

Po tym, jak jego rodzinne gospodarstwo padło ofiarą ataku, Edward podąża za swoim pragnieniem, by zyskać sławę jednego z najniebezpieczniejszych piratów swoich czasów.

Jego drogę znaczą chciwość, ambicje i zdrady. A kiedy na jaw wychodzi spisek grożący zniszczeniu wszystkiego, co drogie jego sercu, w Kenwayu budzi się żądza zemsty.

I tak oto Edward Kenway zostaje wciągnięty w odwieczną walkę asasynów i templariuszy.”

Miałem pewne obawy w stosunku do tej części książkowego uniwersum AC, które niestety spełniły się po ¼ lektury. Renesans, Bractwo, Tajemna krucjata i Objawienia były w zasadzie streszczeniami gier. Porzuceni skupili się na tej części historii, której w AC3 i Rogue nie widać. Tym samym stanowili świetne uzupełnienie znanych opowieści. Na nieszczęście czytającego Czarna bandera wraca do korzeni. Z jednej strony rozumiem zabieg, bo w końcu co ciekawego można napisać o walijskim hodowcy owiec (tak, Edward przez pewien czas robi to, co ojciec)? Okazuje się, że jego temperament wpędza go w takie kłopoty, że akurat o tym okresie (w którym poznał i ożenił się z Caroline) czyta się miło i przyjemnie. Potem jest jeszcze epizod z jego wypłynięciem, po którym wskakujemy w moment, w jakim poznaliśmy go w Black Flag. Na kolejną nowość musimy czekać do finału opisującego wydarzenia po powrocie do Anglii.

Najżmudniej brnie się przez tę mocno średnią, środkową część lektury, trwającą prawie (bez ostatnich 30 stron zawierających powrót do Anglii i wyrównanie rachunków przed ponownym ożenkiem) do końca. Jej treść stanowi dość pobieżne streszczenie głównego wątku AC4 (z pominięciem warstwy współczesnej i wszystkich czynności pobocznych) w postaci pamiętnika Edwarda. Nie jest to zbyt porywające dla kogoś, kto grał. Nie dość, że wszystkie wydarzenia znałem z gry, to nawet w samych opisach nie było żadnych nowych szczegółów. No może przebieranka Kidda miała więcej detali, a i zapachowi Nassau ciężko odmówić wyrazistości (porównywalnej ze zniszczeniami Rzymu z Bractwa). Z kolei pobieżność przejawia się sporymi przeskokami między poszczególnymi wydarzeniami. Niby usprawiedliwia to obrana forma, ale wizerunku nie poprawia. Chyba że jesteście takimi fanami Kenwaya, że czytacie Czarną banderę dla jego przemyśleń. Tych jest pod dostatkiem.

Niestety, Porzuceni trochę mnie rozbestwili pod względem oczekiwań, przez co powrót Czarnej bandery na szlak poprzedników wypadł blado. Moja ocena: 3+.

niedziela, 9 maja 2021

WandaVision – Season 1

Przyznam, że nie pamiętam, czy seriale planowane w obrębie MCU po wydarzeniach z Endgame miały być wypuszczane w takiej kolejności, czy jednak wpłynęła na nią pandemia i ciągłe przesuwanie premiery Black Widow. W sumie mało istotne. Rozpoczynamy nowy rzut seriali, które tym razem mają być lepiej powiązane z filmami. Na pierwszy ogień: WandaVision.

Koncepcja już na starcie jest intrygująca. Każdy, kto obejrzał Endgame, mógł się lekko zdziwić, ale jednocześnie to był największy magnes. O co chodzi? Wymiar równoległy? Wandę wreszcie trzepnęło i to wszystko dzieje się w jej głowie? A może coś jeszcze innego? Do tego stylizacja zmieniająca w zależności od dekady, którą dany odcinek „parodiuje”. Nic tylko oglądać.

I na dzień dobry trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo o ile koncepcyjnie pierwsze trzy odcinki są ciekawe, o tyle dopiero finał trzeciego i cały czwarty ruszają z odpowiedziami, które warto było zacząć serwować ciut wcześniej. Na szczęście jak już przebrniemy przez te epizody, dalej jest lepiej.

WandaVision jest tym, czego oczekiwałem od seriali Marvela, gdy ogłoszono pierwszy z nich: Agents of S.H.I.E.L.D. Jest ściśle powiązany z kinowymi odsłonami MCU, zawiera znane postacie i aktorów, a także mnóstwo odniesień zarówno do starszego rodzeństwa, jak i komiksowych korzeni. Gęba mi się szczerzyła, gdy zobaczyłem agenta Woo, który wreszcie opanował sztuczkę, nad którą tyle siedział w drugim Ant-Manie. Wreszcie dostałem Monicę Rambeau, która od początku powinna być Kapitan Marvel. Brie Larson nie przeszkadzała mi, ale albo postać Rambeau została lepiej napisana od Carol Danvers, albo jednak Teyonah Parris jest lepszą aktorką, sprawniej brylującą w komiksowej konwencji. Jedna z wypowiedzi tej postaci sugeruje również obecność Reeda Richardsa (choć imię nie pada). Ciekawym smaczkiem jest obecność Evana Petersa, Quicksilvera z serii X-Men. Tutaj pojawia się niby w tej samej roli, ale o co dokładnie chodzi – warto przekonać się samemu.

Aktorsko nie mam zastrzeżeń – jest to praktycznie poziom produkcji kinowych, nie seriali. Może z tą różnicą, że tutaj Darcy mnie tak nie irytowała.

Powody do narzekań z rodzaju tych większych mam dwa. Pierwszym jest nierówny ton serialu. Nie licząc dwóch ostatnich odcinków cała reszta to dość poważna opowieść o żałobie, pogodzeniu się ze stratą i odreagowaniu. A potem wpadają wspomniane odcinki, robią tradycyjne, marvelowe łubudubu i sprawa zamknięta. Nie przeczę, rozwałka fajna, ale zabrakło lepszego przejścia, bo to obecne sprawia, iż finał pasuje do reszty opowieści jak pięść do nosa. Drugim powodem jest głównodowodzący dupek. Nawet nie chodzi o to, że jest dupkiem – taka rola antagonisty. Sęk w tym, że jest skończonym idiotą, który brnie w zaparte w sytuacjach, w których nawet kozak pokroju Wolverine’a zastanawiałby się, czy nie uciekać.

Przy rozważaniu seansu należy postawić sprawę jasno: jeśli kinowe odsłony MCU was nie porwały, ten serial raczej też tego nie zrobi. Natomiast jako uzupełnienie uniwersum lub wypełniacz przed następnym filmem sprawdza się dobrze nawet mimo swoich mankamentów. W takim wariancie otrzymuje ode mnie: 4.

niedziela, 2 maja 2021

Kajko i Kokosz – Sezon 1

Informacja o adaptacji i to na Netfliksie zdziebko mnie zaskoczyła. Ale ok, KiK to istotna część historii polskich komiksów, do tego na tyle przystępna, że mogło wyjść coś fajnego. Zwiastuny zapowiadały dowcipy, płynną animację, znane postacie i ciekawą obsadę. Gdybym miał podsumować to już teraz, powiedziałbym, że doceniam intencje, ale nie do końca mnie kupiono.

W ramach pierwszego sezonu dostaliśmy 5 odcinków trwających po około 13 minut. Każdy z nich to luźna adaptacja jednego z zeszytów o przygodach tytułowego duetu. Z jednej strony fajnie, że materiał, który nie każdy przeczyta, jest dostępny w takiej formie. Z drugiej – ktoś zaznajomiony z oryginałem nie znajdzie tu żadnej niespodzianki, nawet jeśli wyłapie jakieś odstępstwo. Tak było w moim przypadku, praktycznie przez cały seans przytakiwałem, wiedząc, jak się skończy.

O każdym innym aspekcie produkcji da się powiedzieć to samo. Animacja jest płynna, ale wiele scen wygląda tak, jakby postacie znały tylko kilka ruchów, co wychodzi mało naturalnie nawet jak na komedię. Wygląd wszystkiego niby jest wierny komiksowi, ale w stosunku do kreski Christy jest jakoś tak za bardzo wygładzony i mniej szczegółowy. Wybór pana Boberka do roli wiecznie histeryzującego Mirmiła to w zamyśle dobry pomysł, ale wykonanie za bardzo kojarzy się z królem Julianem. I nie jest to kwestia braku wprawy aktora, gdyż pan Jarosław ma naprawdę ogromny dorobek dubbingowy i nie pamiętam, żeby którakolwiek jego rola kojarzyła mi się z inną, a tu już tak. Muzyka jakaś jest, ale nic z niej nie pamiętam, podczas gdy piosenkę otwierającą Asterixa u Brytów jestem w stanie zanucić nawet dziś, 20 lat po ostatnim pełnym seansie.

Kajko i Kokosz byli ok, ale ani trzęsienia ziemi, ani rosnącego napięcia nie odnotowałem. Dam szansę kolejnemu sezonowi (jeśli powstanie). Moja ocena: 3+.