niedziela, 19 grudnia 2021

Ghostbusters: Afterlife

Gdy w 2016 wyszedł reboot, nie zyskał przychylności widowni. Moim zdaniem nie był tragiczny, ale co najwyżej średni i jeśli nie liczyć niektórych gier komputerowych, jest to najsłabszy reprezentant franczyzy. Afterlife miał być tym, czego fani chcieli – sequelem poprzednich filmów. Przez wzgląd na upływ czasu szykowało się również przekazanie pochodni młodszemu pokoleniu.

GB:A rozpoczyna się wiele lat później po wydarzeniach ze starych odsłon, w ostatnich chwilach życia Egona Spenglera. Jakiś czas potem jego córka wraz z dziećmi otrzymują w spadku jego dom oraz kawał otaczającej go ziemi w mieścinie na zadupiu. Córka stara się ogarnąć sytuację finansową, wnuk od razu próbuje wtopić się w grupę lokalnych nastolatków, a wnuczka odkrywa dziedzictwo dziadka.

Nowi Pogromcy duchów mają mnóstwo zalet i kilka dość dziwnych wad. Do tego nieco aspektów jest związanych stricte z obranymi konwencjami, przez co nie każdemu te ostatnie wpłyną na opinię. Na przykład: Mckenna Grace wcielająca się w postać Phoebe. Świetnie zagrana (do tego stopnia, że bez problemów i wielokrotnie samodzielnie dźwiga przebieg akcji na swoich barkach) i zrobiona tak, że nie ma wątpliwości, że to wnuczka Egona. Ma wiele z jego manieryzmów, w lot łapie jego pomysły i nie kwestionuje np. kolekcji grzybów, pleśni i zarodników. Konwencja: genialne dziecko, które potrafi przebudować instalację elektryczną mieszkania. Jeśli nie trawicie tworów typu Young Sheldon (w którym zresztą Mckenna grała rywalkę tytułowego nieznośnika), to Phoebe może wam nie podejść (choć i tak jest bardziej przystępną bohaterką od ekranowych rówieśników).

Finn Wolfhard – tutaj jako Trevor, wnuk Egona i bodaj najbardziej zbędna postać. Obstawiam, że zatrudniono go z powodu popularności Stranger Things, bo jest dołączony tak bardzo na siłę, że bardziej się nie da. Jego obecność sprowadza się do: a) naprawy auta w trakcie podróży do miasteczka Egona, a tym samym usprawiedliwienia tego, że był w stanie naprawić Ecto-1 i robić za jego kierowcę, b) wątpliwej jakości wątku miłosnego dla nastolatków. Nie jest tragicznie, ale ciężko traktować go jako cokolwiek innego niż deus ex machina.

Reszta obsady spisuje się, ale bez wyróżnienia… może oprócz jednego nazwiska. Jest taka postać, którą widać na ekranie dwa razy po kilka sekund. Z czego w pierwszej sytuacji tylko leży. W tego konkretnego ktosia wciela się JK Simmons, którego czas ekranowy jest jeszcze krótszy od udziału w Terminator: Genisys. Ktoś chyba miał za dużo kasy lub kiełbie we łbie, żeby sięgać po takie nazwisko do takiego występu. Z drugiej strony zorientowanie się któż zacz po zobaczeniu gęby w trakcie seansu daje sporo satysfakcji (podobnie w przypadku Gozera).

Fabularnie jest dobrze, aczkolwiek podobnie jak w przypadku obranych konwencji bardzo łatwo przyczepić się do czegoś. Klimat na pewno jest odpowiedni. To faktycznie sequel GB1-2. Tak, wbrew pozorom dwójki nie wycięto. Co prawda jest tylko jedna scena świadcząca o tym, że dwójka miała miejsce, ale mi to wystarczy. Tą sceną jest Ray pracujący w tym samym antykwariacie. Natomiast obecność weteranów poza tą jedną sceną to praktycznie tak, jakby zaliczyli plan filmowy przejazdem w drodze do czegoś innego. Rezultatem jest podręcznikowa nostalgia bait oraz kwestia tego, do kogo skierowano widowisko. Dwa główne składniki tego dania to Ghostbusters i rodzinny dramat. Obstawiam, że ten drugi nie każdemu przypadnie do gustu, choć wbrew pozorom to jest ta bardziej dopracowana i dająca po serduchu warstwa. Warstwy Ghostbusters też nie da się do końca rozgrzeszyć, bo ma swoje za uszami. Gdy Phoebe poznaje historię swojego dziadka, odnosi się wrażenie, że ten wątek przeznaczono dla kogoś, kto nie widział poprzednich filmów. Odkrywanie przeszłości zrealizowano świetnie i osoby udające się z bohaterką w swoją pierwszą podróż do tego świata mogą być równie zaintrygowane. Mnie pozostawało uśmiechanie się i wyłapywanie smaczków. Mniej cierpliwi mogą się przy tym nudzić. Na szczęście kompletnie nowe rzeczy dają ogrom radochy. Pościg samochodem za duchem, którego fragment widać w zwiastunie, jest rewelacyjny. Przez cały czas trwania tej sceny szczerzyłem się jak głupi. Pokazuje też przy okazji, że nawet geniusz może popełniać błędy i uczyć się, że taka inteligencja nie jest oznaką ideału. Kolejna sprawa to finał, który pod wieloma względami po prostu kopiuje pierwszy film. Pewnie, że wprowadzono do niego minimalne zmiany, choćby ze względu na większą liczbę postaci biorących udział, ale na upartego da się znaleźć kadry przeniesione z oryginału w stosunku 1:1. Jednocześnie jego ostatnie sceny idealnie spajają obie omawiane warstwy. Tak, zdaję sobie sprawę, że można to potraktować jako tanie granie na emocjach, ale do mnie, cholera, trafiło.

Najtrudniejszym do przełknięcia wątkiem będzie ten dotyczący Egona, który zaowocował jego samotnością i zerwaniem przyjaźni z pozostałymi pogromcami. Ciężko wyobrazić sobie, że Ray nie pognałby za nim na koniec świata. ALE… tutaj muszę podkreślić, iż nie jest to pierwszy taki zabieg w historii marki. Seria Ghostbusters miała w przeszłości dwa seriale animowane. Znany dzieciakom z lat ‘80 i ’90 The Real Ghostbusters oraz wydany w 1997 Extreme Ghostbusters. To właśnie w tym drugim Egon sam kontynuował działalność pogromców i zebrał całkowicie nowy, młody zespół. Może dzięki tej informacji pomysł z Afterlife będzie odrobinę bardziej strawny.

O Afterlife da się napisać jeszcze sporo. Można dywagować nad sensem niektórych wstawek (np. tej z małymi marynarzykami), które niczym bohatera Finna dałoby się wyciąć i opowiedzieć dany fragment inaczej lub w ogóle go pominąć. Można zastanawiać się nad tym, czy to, że 2/3 ścieżki dźwiękowej to te same utwory co w GB 1984 i nawet zagrane w podobnych scenach, jest oznaką lenistwa. Można, ale nie ma takiej potrzeby. Wystarczy stwierdzić, iż nie jest to film idealny. Jednak wciąż na tyle dobry, że każdy fan pierwszych odsłon powinien go zobaczyć. Moja ocena: 4+.

P.S. W napisach są dwie dodatkowe scenki. Obie warte zobaczenia.

niedziela, 12 grudnia 2021

Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

Zacznę od tego, że poza świadomością istnienia takiej postaci jak Shang-Chi, nic o niej nie wiem. Motyw sztuk walki u Marvela kojarzy mi się przede wszystkim z Iron Fist, a tę historię już zdążono spaprać w serialu. Tym samym w ogóle nie czekałem na ten film. Trochę miałem nadzieję, że jeśli go obejrzę, to może chociaż aspekt kopany sprawi mi radochę, ale nie, ten również… skopano…

Shang-Chi opowiada historię tytułowego kolesia, który ucieka przed swoim dziedzictwem. Ma pracę, która rzekomo go zadowala (parkuje auta gości hotelu) wraz ze swoją przyjaciółką ze szkoły średniej. Aż któregoś dnia odnajdują go wysłannicy jego ojca. I zaczyna się ganianie od osoby do osoby, kopanie, ganianie, kopanie, ganianie i tak do samego końca. Tylko ganiający tłumek powiększa się z każdą gonitwą. Do tego w tle przewija się wątek z matką uwięzioną przez swoich pobratymców, zalatujący Aquamanem.

Z pozytywów jestem w stanie wymienić choreografię niektórych walk, zdjęcia w plenerze i smaczki typu nawiązania do Iron Mana oraz obecność Bena Kingsleya jako Trevora. Autentycznie nie jestem w stanie wymienić nic więcej.

Główny bohater straszy jedną miną przez cały seans, Awkwafina straszy trzema (rozdziawiona gęba, zamknięta gęba, koński wyszczerz). Przy nich wysiłki Brie Larson w Captain Marvel to kreacja oskarowa. W ogóle ta dwójka może ma jakąś chemię między sobą, ale poza tym są nudni jak diabli. Przez co niezależnie od stawki wydarzeń, los tej dwójki w ogóle mnie nie obchodził. Ich znajomi twierdzą, że to najbardziej utalentowane osoby, tylko że to stwierdzenie pozostaje bez pokrycia. No chyba że policzymy jego wygraną w autobusie oraz jej ekstremalnie szybką naukę łucznictwa w finale (serio, w około dobę nauczyła się strzelać tak, że Legolas może szukać pracy). Przy czym ta wygrana to bodaj jedyny raz, gdy Shang osiąga coś sam. W pozostałych przypadkach zawsze ktoś mu pomaga. I to nie na zasadach partnerstwa, tylko: sam sobie nie poradzi. Jak będę chciał oglądać pierdołowatą postać, która nie ogarnia własnego tytułu, wrócę do Lokiego.

Jak na ironię, film popełnia ten sam błąd, co serialowy Iron Fist (do którego kinowe rodzeństwo nie chce się przyznać) – nie potrafi wykorzystać swojego settingu. Tak – non-stop ktoś komuś kopie zadek, ale jest to strasznie nudne. Nic dziwnego, skoro bohaterowie są słabo nakreśleni i zagrani, to i dłużące się wymiany ciosów nie powodują emocji. Nie dość, że wiadomo, że i tak wygrają, do tego każdy przyjmuje na siebie tyle ciosów (i znowu – jak w Iron Fist), że brakuje tylko pasków życia nad głowami, które usprawiedliwiałyby ciągnące się sekwencje.

Sceny akcji niezależnie od tego, czy mówimy o walce, czy dosłownie o czymkolwiek innym, wpisują się w tę samą kategorię – nic mnie nie obchodzą. 10 pierścieni noszonych w komiksie ma przeróżne efekty, z których dałoby się wyczarować cuda na ekranie, a co dostaliśmy? Przedłużenie kończyn niewiele różniące się od broni prezentowanych w Doktorze Strange’u. I tu mam kolejny żal. Strange to bardzo przeciętny film, ale wizualnie wgniótł mnie w fotel. Gdyby Shang-Chi zawarł choć połowę tej kreatywności, bawiłbym się lepiej. Jak na ironię, momenty, w których autorzy próbują być kreatywni, z automatu skojarzą się z innymi widowiskami, np. Crouching Tiger, Hidden Dragon, a nawet przerywnikami z… World of Warcraft: Cataclysm

Na tym nie kończę narzekania. MCU nigdy nie było ostoją realizmu, ale do pewnego momentu było przynajmniej na tyle spójne fabularnie, że nie przeszkadzały mi braki. Teraz widok Wonga walczącego z potulnym Abomination w klatce wydaje mi się tak bardzo od czapy, że głupsza jest już tylko najnowsza, szósta część Home Alone. Co się stało z wkurwem Emila? Poszedł na terapię? Dlaczego Wong walczy w klatce? Strange słabo płaci? Skoro czarodzieje już pozują na organizację podobną do Avengers, to może ktoś zajmie się Baronem Mordo, który chciał uszczuplić ich populację? I podkreślam, że jest to JEDEN motyw, którego czepiam się w tym tekście. Gwarantuję, że w filmie jest tego więcej.

Shang-Chi kontynuuje niechlubną tradycję obniżania poziomu w czwartej fazie MCU. Autentycznie zastanawiam się, czy nie pominąć już Eternals i przejść od razu do Spider-Mana. Dla porównania: Na What If już nie wystarczyło mi sił (nawet pamiętając o najsłabszej produkcji: Inhumans). Moja ocena: 2+.

niedziela, 5 grudnia 2021

Oliver Bowden – Assassin’s Creed: Podziemie

„Rok 1862. W ogarniętym rewolucją przemysłową Londynie powstaje pierwsza na świecie podziemna kolej. Kiedy w wykopie zostaje znalezione ciało, rozpoczyna się kolejny morderczy rozdział odwiecznej wojny między asasynami a templariuszami.

Działający w tajemnicy asasyn skrywa mroczne sekrety. Jego misją jest pokonać templariuszy, którzy przejęli pełną kontrolę nad stolicą kraju.

Wkrótce Bractwo dowie się, że to Henry Green, mentor Jacoba i Evie Frye. Ale teraz jest on po prostu Duchem.”

Mam problem z tą książką., a konkretniej z ostatnimi 120+ stronami, ale o tym za chwilę. Najważniejszą informacją jest to, że Podziemie stanowi łącznik fabularny pomiędzy Assassin’s Creed Chronicles: India oraz Assassin’s Creed: Syndicate. Jeśli ktoś ukończył ACC India, widział w końcówce postać o jakże znajomym nazwisku: Ethana Frye’a – ojca Jacoba i Evie. Ba, India to przede wszystkim opowieść, w której pierwsze skrzypce gra Arbaaz Mir – ojciec Jayadeepa Mira, którego gracze będą kojarzyć z Syndicate jako Henry’ego Greena. Właśnie takie łączenie mediów w jedno uniwersum lubię. Z Podziemia dowiemy się o pobycie Ethana w Indiach. Prześledzimy przebieg szkolenia Jayadeepa pod okiem Frye’a i udamy się wraz z nim na pierwszą, długofalową misję w Londynie… a potem trafimy na te nieszczęsne 120 stron.

Pierwsze 340 stron to fajne uzupełnienie uniwersum. Dobrze nakreśla, jakim człowiekiem był Ethan, jak zmieniało się jego nastawienie do własnych dzieci i ile chciał zrobić tak dla świata, jak i Jayadeepa. Sam Henry przechodzi drogę od dziecka do pełnoprawnego agenta asasynów i mentora bliźniaków. Do tego antagonista ma na tyle szczegółowo opisaną przeszłość, że postawę Greena względem tego typa jest bardzo łatwo zrozumieć oraz dzielić. Ciekawostką jest także obecność Fredericka Abberline’a, który z drugoplanowej postaci w grze awansował ciut wyżej, dzięki czemu możemy prześledzić początki jego policyjnej kariery. Najdziwniej w tym zestawieniu wypada Arbaaz, którego wizerunek jest drastycznie różny od pewnego siebie luzaka znanego z ACC India. Można to usprawiedliwiać jego wiekiem, wydarzeniami z książki, pozycją w Bractwie lub wszystkim naraz, ale nie zmienia to faktu, że jeśli ktoś wskakuje w lekturę bezpośrednio po grze, odczuje dysonans.

No dobra, to co tak bardzo przeszkadza mi w ostatnich 120 stronach? Wszystko. Ktoś wpadł na mega idiotyczny pomysł, żeby w tym przedziale zamieścić streszczenie Syndicate. Nawet jeśli ktoś nie zna fabuły gry, odczuje, jak bardzo pocięte są te rozdziały. Ogromne wydarzenia i odbudowa Bractwa są ledwie wspomniane, czasami tylko w paru zdaniach typu: Jacob z powodzeniem zabił tego i tamtego, co spowodowało to i tamto. Evie jest notorycznie opisywana jako ta rozważniejsza, ale jej działania przypominają miotającą się frustratkę. Głównie dlatego, że skondensowano te momenty opowieści, w których nic nie poszło po jej myśli. Podobnie sprawa ma się z jej związkiem z Henrym. W grze ich relacje budowane były stopniowo, a tutaj praktycznie z rozdziału na rozdział pojawia się wątek zakochania. Tak – w grze była o nim wzmianka dokładnie w tych samych „scenach”, ale gra miała jeszcze od groma dialogów pomiędzy nimi. W ogóle mam wrażenie, że cały ten segment pojawił się w książce tylko po to, żeby usprawiedliwić rozdział w rezydencji Kenwayów i nawiązania do Porzuconych, Czarnej bandery oraz Pojednania, a tym samym przynależność do jednej serii nie tylko z tytułu.

Gdybym miał ocenić lekturę wyłącznie na podstawie ¾ zawartości, dałbym pełne 4. Ostatnie ćwierć książki zaniża tę ocenę i tu wszystko zależy od wyrozumiałości. 4- w wersji, w której dostrzegam problemy finału, ale zgaduję, że to bardziej wina wydawcy gry, który dostarczał skrypt autorowi książki, niż samego pana Bowdena. 3 w wersji, w której nie obchodzi mnie, kto miał jaki wkład w efekt końcowy.