piątek, 7 października 2011

Star Wars: Dark Forces

Tym razem postanowiłem odgrzebać jeden z posiadanych staroci. Wzięło mnie na gwiezdno-wojenne klimaty, a że ostatni raz w Dark Forces grałem... no gdzieś przed rokiem 2000, była to dobra okazja, by grę odświeżyć.

Na początek kwestie techniczne. Steamowa edycja SW: DF posiada zintegrowanego Dosboxa, więc żaden Windows nie powinien mieć problemów z odpaleniem tego tytułu. A nawet jeśli ktoś posiada starszą wersję na oryginalnym nośniku, to zawsze może Dosboxa dociągnąć na własną rękę.

Głównym bohaterem Dark Forces jest Kyle Katarn – najemnik na usługach Rebelii. Aby wprowadzić graczy w klimat (jakby muzyka Johna Williamsa oraz napisy lecące w głąb ekranu nie wystarczyły), twórcy dają nam zadanie prolog – kradzież planów Gwiazdy śmierci. Potem następuje przeskok do okresu po Episode 4 i zaczyna się właściwa gra. Okazuje się, iż rebelianci mają nie lada orzech do zgryzienia. Imperium szykuje nową linię droidów bojowych oraz serię uzbrojenia dla swoich szturmowców. Wszystko w ramach projektu Dark Trooper. Zadaniem Kyle’a będzie powstrzymanie finalizacji projektu.

W dzisiejszych czasach misje oferowane przez DF nie są niczym specjalnym, jednak w momencie wypuszczenia gry (1995) stanowiły one nowość. Co prawda nadal jest to odnalezienie drogi w labiryncie, ale jego przejście nie jest już celem samym w sobie. Do łażenia motywują nas (poza możliwością postrzelania do szturmowców, oficerów Imperium, czy łowców nagród) takie wytyczne jak sabotaż jakiejś placówki (kopalnia, fabryka), kradzież planów technicznych, uwolnienie zakładnika (to ostatnie jest o tyle zabawne, że na uwolnieniu misja się kończy, nie trzeba go nigdzie eskortować), podłożenie urządzenia namierzającego, czy przekradnięcie się w ładowni transportowca na statek imperialny.

Odnośnie tych labiryntów – wcale nie żartowałem. Niezależnie od miejsca, w którym wykonujemy misję, mamy do czynienia z wielopoziomowymi (z licznymi ukrytymi schowkami) koszmarami dzisiejszych casualowych graczy. Spodziewajcie się więc ganiania za pojedynczym kluczem/kartą do drzwi, a potem biegu na drugi koniec mapy, by z tego skorzystać. Gra nie trzyma za rączkę – cele są jasno przedstawione, ale oznaczeń na mapie brak (ma to też sens fabularny, w końcu Katarn ładuje się na nieznane sobie terytorium). O ile dwie pierwsze misje przechodzi się w zasadzie z marszu, o tyle od trzeciej wzwyż (jest ich 14) odwiedzane miejsca są zbudowane tak, że będzie zdarzało Wam się kręcić w kółko, włazić w ślepe zaułki i zastanawiać: WTF? Oldschool pełną gębą. Jak dla mnie ma to tylko 1 wadę – jak gubiłem się w jakimś zakątku, po pewnym czasie brakowało mi wrogów do odstrzału (są placówki, gdzie spawnują się dodatkowe egzemplarze do ubicia, ale nie jest to regułą). W samym designie również mogę wskazać tylko jedną irytującą rzecz – sekwencje platformowe. Jest ich w sumie niewiele, ale nasz najemnik po wzięciu rozbiegu zachowuje się, jakby ślizgał się po powierzchni. Może się to skończyć wypadnięciem poza krawędź, na którą tak mozolnie wspinaliśmy się chwilę wcześniej. Dodam jeszcze, że w obrębie misji nie można zapisać stanu gry (zapisuje się on automatycznie między nimi), więc jeśli będziemy w połowie zadania, a upadek nas zabije – podchodzimy od nowa.

Po wydaniu Dark Forces olśniewało swoją grafiką. Obecnie... cóż, dla miłośników starych gier nadal ma ona swój urok. Zwłaszcza, że jest na tyle czytelna, że grający nie ma problemów z rozróżnieniem poszczególnych najemników, czy rodzajów żołnierzy. Warto też dodać, że DF jako jeden z pierwszych oferował patrzenie w górę/dół, skakanie/kucanie oraz otwieranie (niektórych) drzwi za pomocą strzału w przycisk znajdujący się poza zasięgiem ręki (to na większą skalę zastosowano w Quake’u). Samo patrzenie jest przydatne, tyle że niewygodne. Po pierwsze – zniekształca obraz, po drugie – standardowo jest dostępne tylko z klawiatury (do myszy można przypisać tylko obracanie się + akcje pod przyciski). Tradycyjnie dla gier wydawanych w tym okresie – ściany pokryte są jednolitymi teksturami. Szybki bieg takimi korytarzami może wywołać zawroty głowy.

Poza standardowymi narzędziami zagłady (od blasterów, przez karabiny, granaty i miny, na dziale plazmowym skończywszy - większość z dwoma trybami strzelania) otrzymujemy dodatkowe przedmioty pokroju latarki, noktowizora, czy butów do chodzenia po lodzie. Niektóre z nich włączamy/wyłączym wedle woli (lub dopóki nam bateria nie padnie), pozostałe odpalają się automatycznie w momencie zebrania.

Dźwiękowo zestarzała się tylko muzyka. Nie chodzi o utwory, bo te jak zwykle są świetne (i dobrze wpasowane w akcję), ale ich jakość powoduje ironiczne uśmiechy. Natomiast nie sposób czepić się pozostałych elementów: głosów postaci, otoczenia, broni, kwestii mówionych. Śmiem twierdzić, że nawet dzisiaj identyfikowanie uniwersum za ich pomocą nie sprawi problemów – są tak dobre.

Jeżeli niestraszne wam: przestarzała grafika i sterowanie, lubicie wyzwania (Dark Forces był wymagający nawet jak na czasy, w których wyszedł), to szczerze polecam tę odsłonę Gwiezdnych wojen. Warto przekonać się, jaką atmosferę posiadały dobre gry z tej marki zwłaszcza teraz, gdy poza kolejnymi produktami spod znaku Clone Wars nie robi się nic innego (jeden TOR wiosny nie czyni). Wady: brak save’a w trakcie misji oraz części skakane. Moja ocena: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz