niedziela, 16 listopada 2025

Kisaragi Station

Studiująca folklor Haruna Tsunematsu pisze pracę na temat tytułowej stacji Kisaragi – stacji widmo, będącej miejską legendą. Jej badania doprowadzają ją do kobiety, która rzekomo była na tej stacji i jako jedyna z niej wróciła.

Fabuła opiera się na miejskiej legendzie / creepypaście powstałej na forum 2channel w 2004 roku. I co tu dużo mówić, to po prostu ekranizacja tych wymysłów. Z jednej strony potrafi przyciągnąć swoją tajemnicą, niepokojącą atmosferą i patentami na straszenie (od mało subtelnych jump scare po upiorne deformacje). Z drugiej odpycha kilkoma aspektami technicznymi.

Na pierwszy ogień pójdą bardzo słabe efekty specjalne wyrwane rodem z ery pierwszej Playstation. Nawet przy małym budżecie ciężko to usprawiedliwić, bo nie dość, że rażą sztucznością, to są sporym powodem wytrącenia widza z klimatu. Zaraz za nimi są sekwencje „przyśpieszające” ruch. Jest np. taki fragment, w którym szalony starzec goni postacie po torach i jest to tak groteskowe, że nawet przyzwoite udźwiękowienie nie daje rady utrzymać widza w napięciu.

Najwięcej frustracji powoduje jednak przebieg fabuły. Każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni, będzie zadawał multum pytań typu: Dlaczego nie poszli gdzieś tam i nie sprawdzili czegoś jeszcze? I to nie ma miejsca raz lub dwa w trakcie całego seansu, to praktycznie samo nachodzi oglądającego średnio co zmianę ujęcia.

Ciężko mi określić, kto będzie się dobrze bawił na tym filmie. Z jednej strony mamy tu naprawdę intrygujący klimat oraz specyficzną legendę, którą była dla mnie czymś świeżym w porównaniu do takiego Slender Mana lub kolejnego filmu o wkurzonym duchu z długimi włosami. Wiele elementów jest powiązanych ściśle z japońską codziennością, mentalnością i wierzeniami, a zakończenie daje satysfakcję dzięki swojej nieoczywistości. Niestety, sam seans potrafi wymęczyć swoją jakością oraz nieporadnością, przez co ocena zależy od waszej cierpliwości. W moich oczach Kisaragi Station ma ciut więcej wad niż zalet, przez co ocena końcowa to: 3-.

niedziela, 9 listopada 2025

Predator: Killer of Killers

Tak jak Predator z 2018 niemal skutecznie zarżnął markę (to był tak zły tytuł, że wiele osób zapomniało, iż w ogóle wyszedł), tak Prey zdołał ją przywrócić do łask. Do tego stopnia, iż zapowiedziano nie jeden, a dwa kolejne filmy o łowcach z kosmosu. Pierwszym jest animowany Predator: Killer of Killers.

Sam tytuł jest swego rodzaju antologią złożoną z trzech opowieści spiętych jedną klamrą fabularną prowadzącą do wspólnego finału. Każda z nich rozgrywa się w innym okresie historycznym: czasy wikingów, feudalna Japonia, druga Wojna Światowa. Akcja jest dynamiczna i zróżnicowana. Autorzy obficie polewają krwią z ekranu, zaś animacja przypomina dwa ostatnie animowane Spider-Many od Sony. Taki styl, w którym niby jest płynnie, ale jednocześnie rwie na tyle, by kojarzyć się z ruchem poklatkowym.

Od widowiska z tytułem Predator nie wymagam wiele, ale jednocześnie jakiś poziom swoich składowych musi trzymać. O ile do akcji i animacji nie mogę się przyczepić, o tyle do fabuły już tak. Po pierwsze: pomimo wykorzystania pewnych realiów historycznych, autorzy pofolgowali swojej wyobraźni i wsadzili współczesne przekonania, gdzie się dało. Przez to taka Ursa z pierwszego rozdziału to nie tylko straumatyzowana kobieta z ciekawą historią i motywacją, ale też podręcznikowy girl boss z plot armor tak grubym, że i Hulk miałby problem. Ten ostatni aspekt zresztą tyczy się każdego z trójki bohaterów – przez co w starciu z łowcami z kosmosu pomimo widowiskowości, różnorodności oraz pomysłowości w ogóle nie czuć napięcia. Ba, z tego samego powodu finał jest bardzo przewidywalny, a trzeci z bohaterów odwala istną Rey Palpatine przy zetknięciu z technologią kosmitów.

Po drugie: plemię łowców z tego filmu jest zwyczajnie kretyńskie. W dotychczasowych poznanych przeze mnie tytułach (filmy, gry, komiksy) schemat był prosty: łowy -> przegrana/wygrana -> nagroda/trofeum i czasami próba zemsty jakiegoś pobratymca. W najgorszym wypadku nic się nie działo i ocalały musiał radzić sobie sam po całej aferze (Predators). Natomiast tutaj z jakiegoś powodu plemię porywa ocalałych/zwycięzców, by później postawić ich przeciwko sobie. Zwycięzca pojedynku ma „zaszczyt” walczyć z wodzem... Po co? W moich oczach wygląda to tak, że kolejne wyzwania mają za zadanie uśmiercić daną postać, bo… bo tak. Nawet jeśli pacjent doczłapie się do wodza, kolesia, który swoje w życiu upolował i zapewne odpowiedniej liczbie Yautja spuścił łomot, to co to za zaszczyt dla wodza? Tutaj rzucę małym spoilerem. Jest to dodatkowa scena z napisów i nie ma wpływu na fabułę filmu. Otóż w końcowych ujęciach wśród porwanych osób przewija się Naru z Prey, Michael Harrigan z Predator 2 i Dutch z jedynki… Ponownie zapytam: PO CO?! To trochę tak, jakby ich łowy poszły na marne!

Chciałem dobrej zabawy, a dostałem głupotę  tak nieznośną, że gorzej wypada już tylko The Predator. Szkoda, Killer of Killers miał dobre założenia, ale obchodził się za delikatnie ze swoimi bohaterami, przez co nudził. Można obejrzeć dla scen akcji (przoduje tu zwłaszcza druga historia) oraz animacji, ale to tyle. Moja ocena: 3+.

niedziela, 2 listopada 2025

Slasher: Flesh and Blood

Po trzecim sezonie dla odmiany czekałem na kolejny, ale ten nie nadchodził. Założyłem tylko, że Netflix anulował serię i tyle. Przy okazji szukania serialu w podobnym klimacie trafiłem na informację, że Slasher ma się dobrze i w międzyczasie powstał nie jeden, ale dwa sezony, tylko pod inną stacją. No w to mi graj! Pora nadrobić zaległości!

Flesh and Blood opowiada o porąbanej rodzinie bogaczy, Gallowayów, której głowa postanawia zorganizować na rodzinnej wyspie sadystyczną grę o spadek. Ten, kto dotrze do końca, odziedziczy w całości rodzinną fortunę. Członkowie rodziny ochoczo zabierają się do wbijania sobie noży w plecy, ale nie wiedzą jeszcze, że na wyspie mają także nieproszonego gościa.

Od razu przyznam, że uwielbiam, gdy miejsce akcji jest odcięte od świata. Niech to będzie górski hotel zimą, ośrodek w głębi lasu, czy właśnie wyspa – takie standardy, które po wczuciu się w sytuację (brak lub znikomy kontakt z cywilizacją, duży dystans do najbliższej miejscowości, warunki pogodowe uniemożliwiające podróż i ogólne poczucie izolacji) przyprawiają o ciarki.

Postacie to drugi mocny argument za seansem. Tak szurniętej ekipy dawno nie widziałem. Nawet najbardziej niepozorna osoba ma swoje za uszami. Cholera, pokuszę się o stwierdzenie, iż morderca jest najnormalniejszą osobą na wyspie choćby przez wzgląd na motywację. Tym samym ciężko tu kogokolwiek nazwać protagonistą.

Ciekawy jest sam przebieg fabuły. Oprócz animozji, o których członkowie rodziny wiedzieli, na jaw wychodzi drugie tyle ukrytych, dając pretekst, by pozabijali się bez udziału osób trzecich. Jeśli patrzeć od strony typowego slashera, morderca wcale nie ma tu tak dużo do roboty, lecz to nie oznacza, że nic się nie dzieje. Niezależnie od tego, kto jest w danej scenie oprawcą, jest bezlitośnie i krwawo. Gdybym miał to do czegoś porównać, wyszedłby dziwny miks Krzyku, Koszmaru minionego lata i Piły. Morderstw nie jest za wiele, bo i ekipa niezbyt liczna. Do tego ich efekciarstwo trochę stonowano w porównaniu do poprzedniego sezonu, ale spokojna głowa – nadal potrafią zrobić wrażenie z wykorzystaniem praktycznych efektów specjalnych. Jak mają być flaki, będą flaki z całą ich długością i wszystkim po drodze.

Muszę też pochwalić fabułę. Co prawda poszczególne wątki nie są jakieś wybitne, ale wciągnęły mnie na tyle, że przestałem analizować, kto może być mordercą i nawet dałem się zaskoczyć finałem (dawno mi się to nie zdarzyło). Jednocześnie jest to jedyny aspekt, do którego się przyczepię. W samym finale, gdy zostaje ledwie garstka postaci, tempo zaczyna zwalniać i seans się dłuży. Niewiele tego, ale da się odczuć.

Niemniej jednak Flesh and Blood dostarczył mi sporo slasherowej frajdy i polecam go każdemu fanowi gatunku. Moja ocena: 5-.