niedziela, 20 lutego 2022

Scream (2022)

Czwarta część Krzyku zrobiła na mnie pozytywne wrażenie lata temu, co było nie lada osiągnięciem po słabej trójce. Potem dwie różne stacje trzasnęły trzy sezony serialu (sezon 1, sezon 2, sezon 3) i nastała cisza. No ale skoro teraz mamy modę na wyciąganie staroci z szafy (by w niektórych przypadkach nie powiedzieć: trupów) i liczenie, że nostalgia załatwi sprawę, dlaczego nie spróbować tego samego z serią Scream?

Na celownik mordercy trafiają dzieciaki, które są w jakiś sposób spokrewnione z bohaterami poprzednich odsłon. A jako że niniejsza produkcja podąża tym samym szlakiem, co ostatni Matrix lub Ghostbusters (to porównanie nasuwa się zwłaszcza po zobaczeniu dedykacji dla Wesa Cravena), nie mogło zabraknąć weteranów, tzw. legacy characters. Żeby było ciekawiej, nie ograniczono się do najbardziej oczywistej trójki. Jest też np. pewna policjantka z czwórki, a nawet siostra Randy'ego, która zaliczyła mega krótką scenę w Scream 3.

Z jednej strony nowy Krzyk robi wszystko podręcznikowo: zawiązanie intrygi, krwawe zgony i kilka cwanych nawiązań. Z drugiej wpada w pułapkę swoich korzeni. Podobnie jak Matrix Resurrections bez sensu kopiuje poprzedników. Niby ma to jakieś uzasadnienie fabularne, ale odnosi się wrażenie, iż zabieg zastosowano przede wszystkim, żeby zakpić z oryginału.

Tu dochodzimy do potraktowania poprzedników. Sytuacja życiowa Gale i Dewey'ego w czwórce była na etapie: Wreszcie odrobina normalności! Dlaczego się tego nie trzymano? Ich życie zostało bez sensu wywrócone do góry nogami w ten sam sposób, co Lei i Hana Solo w Epizodzie VII. Do tego aktorzy wyglądają na zmęczonych i przynajmniej jedna z postaci (nie wiem, czy na życzenie osoby odgrywającej) zawija się dość wcześnie (choć występu Jamie Lee Curtis z Halloween 8 nie przebije). Przy czym policzę na plus, że w przypadku pozostałych udało się utrzymać jakieś napięcie na tyle, iż nie napiszę, co się z nimi stało, bo to zrealizowano dobrze.

Gorzej sprawa wygląda z antagonistą. Obstawiam, że każdy, kto zaliczył poprzednie odsłony, odgadnie przynajmniej jednego z morderców w parę sekund po pojawieniu się tegoż na ekranie. Po prostu brak słów, jak bardzo się nie postarano. Zresztą drugą osobę też można dość szybko i poprawnie wytypować. Największym grzechem tego duetu jest jednak to, że wpadają w motywację wyśmiewaną w Scream 2.

Nowi protagoniści wypadają słabiej od tych ze Scream 4. Serio zapamiętałem tylko jedną z bohaterek, a i to pewnie wyłącznie z powodu jej pokrewieństwa z istotnym złodupcem oraz stojącego za nią tła fabularnego. Pozostali stanowią najgorszy przykład mięsa armatniego porównywalny z najbardziej obskurnymi odsłonami Piątku 13-ego. Swoją drogą to zabawne, jak bardzo scenarzyści unikają nawiązań do Scream 3, jedynej odsłony łamiącej schemat liczby morderców, byle tylko istotne wydarzenia zwalić na Billy'ego, a nie Romana. Jednocześnie nie przeszkadza im ściąganie siostry Randy'ego, która (jak wspomniałem wyżej) do tej pory była tylko tam.

Na deser dodam, że tytuł powtarza idiotyzm zastosowany w serii Halloween. Mogę mieć tylko cichą nadzieję, iż ten trend zdechnie szybciej niż pierwsza ofiara każdego Krzyku.

Podobno prace nad kolejnym sequelem już trwają. Nie mam pojęcia, co jeszcze da się wymyślić, zwłaszcza w kwestii głównego złego, ale ten Krzyk słabo zrealizował kluczowe dla serii kwestie. Na szczęście dość poprawnie wypadły te charakterystyczne dla gatunku jako takiego. Nadal uważam, że Scream 3 jest najgorszą odsłoną filmową. Natomiast Scream (2022) wypada tylko minimalnie lepiej od Scream 2. Moja ocena: 3+.

niedziela, 13 lutego 2022

The Witcher – Season 2



Pierwszy sezon miał dla mnie niewiele pozytywnych aspektów. Drugi ma ich chyba jeszcze mniej. Mało tego, po zakończeniu seansu S2 odniosłem wrażenie, że autorzy przeczytali dwa i pół opowiadania, a także obejrzeli intro do komputerowego Wiedźmina. Dlaczego akurat tak? Bo faktycznie Mniejsze zło i Wedźmina zaadaptowano w miarę sensownie, Ziarno prawdy co najwyżej połowicznie, a wygląd Vesemira przypomina tego z gry komputerowej.

Na plus na pewno policzę efekty zwiększonego budżetu. Zbroje Nilfgaardu wreszcie nie przypominają taniego plastiku (żeby nie powiedzieć, której męskiej części ciała). Potwory wyglądają zdecydowanie lepiej od nieszczęsnego złotego smoka z poprzedniego sezonu, choć projekt tego czegoś, co (zgaduję) miało być skolopendromorfem, jest idiotyczny. Geralt i Jaskier trzymają poziom, Ciri jest sensowniej zagrana, Cahir tak nie irytuje, Dijkstra zdecydowanie na plus, Nivellen niezły, Rience znośny, przyzwoite zdjęcia w plenerze. Cieszy brak bzdur pokroju magów-baterii i nawiązania do czerpania energii oraz niebezpieczeństwa, z jakim wiąże się to ostatnie w przypadku ognia. A wisienką na torcie dla spostrzegawczych jest drzewo z medalionami wiedźminów. Jeden z nich to kopia medalionu dołączanego do kolekcjonerskiej wersji gry. Sam taki posiadam, a co!

Cała reszta ponownie do chrzanu. Pozostałe postacie są słabe (Filavandrel) lub nie do zniesienia (Fringilla, Francesca, Yennefer, Lambert i Eskel), a reszty się nie zauważa. Fabuła ponownie ucierpiała na odstępstwach od książek i jest pełna bzdur. Największą ofiarą tych ostatnich jest Eskel, z którego zrobiono kompletnego dupka, w niewyjaśniony sposób zainfekowano, by zamienił się w leszego, a na koniec spierniczono polowanie na niego. W momencie jego przemiany wszystkie medaliony w Kaer Morhen zaczęły drgać – norma, wykrywają magię. I potem na hura przestają wykrywać magicznego leszego lub wiedźmini przestają się nimi kierować i na ślepo szukają potwora po zamku… W samym Kaer Morhen będzie jeszcze kilka wątków, przy których będziecie przewracać oczami. Vesemir, który nie ma nic przeciwko sprowadzaniem prostytutek, Geralt odmawiający Triss upojnej nocy, Vesemir próbujący zrobić z Ciri wiedźminkę (taką pełną z mutacją itd.) oraz kilka innych. Sytuacja poza wiedźmińskim siedliszczem również jest popaprana. Ot, choćby wieże, które w książkach służyły do teleportacji i od razu wiadomo było o ich przypadłościach (owiana złą sławą Wieża Mewy) tutaj zamieniono na  „tajemnicze monolity”. Jakby zmian było mało, wątki dotyczące teleportacji potworów i skakania między wymiarami bez sensu pokręcono. Gdy już otrzymamy jakiś inny wymiar, bohaterowie wpadają na dziki gon, który przypomina dublerów Kurgana z Nieśmiertelnego. No i tradycyjnie Geralta jest mało w jego własnym serialu.

Po zakończeniu ostatniego odcinka czułem się, jakbym zgłupiał. Największą ironią tego serialu jest to, że kupiono do niego prawa, gdyż każda stacja stara się stworzyć opowieść fantasy, która odniesie sukces podobny do Gry o tron. Wiedźmin, zwłaszcza saga, nadaje się do tego idealnie, gdyby tylko w pełni wykorzystać napisaną już treść, zamiast bawić się w wyrównywanie proporcji koloru skóry w każdej możliwej grupie społecznej z serialu. Moja ocena: 2.

niedziela, 6 lutego 2022

Eternals

W końcu miałem okazję obejrzeć Eternals… na kilka rat… Nie sądziłem, że po czwartej części Matrixa trafię jeszcze na tak nudny film, że będę go musiał sobie dawkować. Nie zamierzam unikać spoilerów, więc jak kogoś interesuje goła ocena, zapraszam na koniec.

Nie będę udawał, że cokolwiek wiem o komiksowych pierwowzorach tych postaci poza faktem ich istnienia. Tym gorzej dla filmowych odpowiedników, gdyż nijak nie zdołały zainteresować mnie swoimi losami. Fabuła przypomina splot wątków z Guardians of the Galaxy 2 z Jupiter Ascending. Bzdury zaczynają piętrzyć się od pierwszych minut filmu. Ekipa Eternals została powołana do życia, aby chronić ludzi przed Deviantami i zagrożeniami z zewnątrz. Nie mogli ingerować tylko w przypadku konfliktów stricte międzyludzkich. Takie założenie jest nieziemsko głupie z trzech powodów. Po pierwsze: Thanos był pół-Deviantem i co, Eternals nie reagowali, bo drugie pół było ich? Ok, załóżmy, że to nie to. Może drugie: Thanos jest zagrożeniem z zewnątrz. No przepraszam, jaką tutaj mają wymówkę? Acha, dostali rozkaz, żeby nie reagować… Chwila, dostali rozkaz od istoty, która ich tam wysłała, żeby poziom mocy planety był odpowiedni dzięki asyście przy rozwoju ludzkości i naprawdę nie przeszkadzało jej to, że Thanos wyrżnie w pień połowę populacji, przez co cholernie spowolni postęp planu istoty? I to jest głupota numer trzy. Myślałem, że po Captain Marvel Kevin Feige przypilnuje spójności MCU i więcej takich głupot się nie pojawi, a tu niespodzianka…

Przeskoki fabularne w tę i z powrotem próbują nieudolnie naśladować Batman Begins. Fragmenty między czasami obecnymi są tak krótkie, że nie pozostawiają w widzu żadnych emocji. Nawet te współczesne słabo działają, gdyż nie ma czasu, żeby do kogokolwiek się przywiązać. Co z tego, że jeden zrobił karierę, tamta jest zakochana, a inny założył rodzinę. Pół minuty na tło i jedziemy dalej z fabułą, bo nie ma czasu, A SEANS I TAK TRWA 2,5 GODZINY!

Samych bohaterów jest za dużo, obecność niektórych jest co najmniej dyskusyjna i konia z rzędem temu, kto nie doszuka się w nich bieda-wersji Supermana/Homelandera, Flasha, Sue Storm, Charlesa Xaviera, Lokiego, Mr Terrific, Green Lantern, Wonder Woman albo jeszcze innych. Pamiętam, jak zarzucano Inhumans, że są jak X-Men, tylko nudni. Tutaj jest jeszcze słabiej. Z kolei o tych niby Deviantach można napisać tyle, że są to bardziej kolorowe wariacje potworków z armii Thanosa z Endgame (no zaraz, to on w końcu jest tym pół-Deviantem, czy nie???).

Szkoda aktorów, bo zebrano całkiem zdolną ekipę, która musi wygadywać straszne dyrdymały. Wielu oglądających zapewne kojarzy dorobek Salmy Hayek oraz Angeliny Jolie, ale już np. taki Richard Madden większości kojarzy się wyłącznie z Grą o tron. Gdyby patrzeć wyłącznie przez pryzmat tej ostatniej oraz Eternals, to facet wpada z dobrego w przeciętność, a po drodze zagrał choćby w serialu Bodyguard (nie, nie ma on nic wspólnego z produkcją z Kevinem Costnerem i Whitney Houston), gdzie był naprawdę świetny.

Efekty specjalne są ok, tylko tradycyjnie wysiłek grafików jest niweczony przez liczne nocne lub ciemne sceny. W rezultacie jeśli do walki dochodzi wieczorem w lesie, potwory zlewają się z drzewami. Z kolei cała estetyka związana z okręgami na strojach, przedmiotach i miejscach związanych z Eternals sprawia wrażenie, że komuś wpadł w oko alfabet z Gallifrey i postanowił go zastosować po swojemu.

Część dźwiękowa to istny bałagan. Muzyka w jednych miejscach jest nijaka i niepotrzebnie zagłusza myśli, w innych jest żenująco pretensjonalna (na ciebie patrzę, Time!). W życiu nie pomyślałbym, że napiszę coś takiego o oprawie autorstwa Ramina Djawadi, którego utwory towarzyszące Game of Thrones, Pacific Rim mają stałe miejsce na moich playlistach. Z kolei dźwięki związane z mocami Eternals działały mi na nerwy. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć dlaczego, ale ciągłe uderzenia w basy i świsty na zmianę podnosiły mi ciśnienie.

Największą pretensję mam o to, że Eternals mimo sztucznej dywersyfikacji w imię samej dywersyfikacji (a nie ciekawych bohaterów) mogli być niezłym filmem. Konflikt moralny Sersi został nakreślony i co do części związanej z ludzkością nie ma wątpliwości. Niestety, część związana z Celestialem została dosłownie zrzucona na widza w jednej chwili i podobnie jak retrospekcje skrócona do minimum. Podkreślam ponownie, w filmie trwającym dwie i pół godziny nie ma ani chwili, żeby na spokojnie przetrawić informacje lub emocje rzekomo targające bohaterami. Dla porównania: Spider-Man: No Way Home potrafił rozegrać takie sceny po mistrzowsku, a dotyczył wydarzeń na dużo mniejszą, czasami bardziej osobistą skalę. Niesmak pozostawia też ostatnie starcie, pod które zbudowano dwóch antagonistów. Z jednym rozprawiono się pro forma, a drugiego zżarło sumienie. I znowu – dlaczego miałoby mnie to ruszać, skoro przez taką kupę czasu nie przywiązałem się do ani jednej postaci? Moja ocena: 2+.