niedziela, 15 września 2024

Deadpool & Wolverine

Hugh Jackman opowiadał w wywiadach, że trzy dni po ogłoszeniu emerytury od roli Logana obejrzał pierwszego Deadpoola i jedyne, co z siebie wydobył to „Ups…” Podobno za kulisami odbyła się nie lada gimnastyka (studio Fox, właściciel praw do X-Men, Deadpoola, Fantastic 4 i paru innych został wykupiony przez Disneya), żeby postacie mogły się spotkać, ale po 6 latach od Deadpoola 2 wreszcie się  udało.

Wade próbuje dołączyć do Avengers na Ziemi-616, a gdy mu to nie wychodzi, przerzuca się na handel samochodami… Vanessa go rzuciła, a on sam szuka sensu istnienia. W swoje urodziny dowiaduje się, iż jego linia czasowa zanika, gdyż istota prymarna, którą był Logan, nie żyje. Wade wpada więc na pomysł, by znowu przywdziać trykot i sprowadzić do swojej linii czasowej innego Wolverine’a. Jednak TVA ma własne plany.

Zacznijmy od tego, iż trzeci Deadpool nie oszczędza nikogo. Jego poczucie humoru jest najbardziej wulgarne z całej trylogii, Wade jeździ po wszystkich – z włodarzami ze swojej wytwórni włącznie. Dopierdziela postaciom obecnym w filmie, postaciom nieobecnym i generalnie każdemu, kto mu się akurat przypomni. Nawiązania zarówno te humorystyczne, jak i stricte geekowskie bywają oczywiste, ale pada też sporo takich, które trafią wyłącznie do osób oglądających adaptacje komiksów od lat ’90. Jeśli ktoś łatwo strzela focha z powodu wygadywanych głupot lub w imieniu jakiejkolwiek grupy, niech sobie odpuści seans i nie naraża swego delikatnego ego.

Oprócz pyskówek autorzy częstują nas nie lada jatką. Głównie dlatego, że tym razem nie tylko Deadpool jest odpowiedzialny za rzeź. Znaczący udział ma Logan, a i złodupcy dorzucają swoje trzy grosze. Sama sekwencja tytułowa z podłożonym Bye Bye Bye N’ Sync to taki majstersztyk, że dla niego samego warto obejrzeć film. A to raptem pierwsza scena akcji. Pozostałe w niczym jej nie ustępują. Mamy mordobicie jeden na jednego, grupowe, dwóch kontra cały świat – każde ogląda się genialnie. Do tego dochodzi kosmiczna ilość fanservice. Od kilkusekundowych występów gościnnych po całe sceny z dialogami i naparzanką. Od oczywistych parodii typu Mad Max: Fury Road po postacie, które nigdy nawet nie miały swojego filmu, a i tak wiadomo, kim są. Dla osób, które nie śledzą całego MCU zawarto wyjaśnienia, co i skąd się wzięło (np. TVA oraz jeden potwór).

Mógłbym napisać, że Deadpool & Wolverine ze wszystkich Marveli ostatnich lat dają najwięcej frajdy i na pewno są najlepszą odsłoną Deadpoola (jedynka nadal mi się podoba tak samo, dwójka potrafi się dłużyć). Jednak ostatecznie wystawię nieco niższą ocenę niż D2.

Od tego miejsca pojawi się kilka spoilerów. Jeśli ktoś chce ich uniknąć, zapraszam do ostatniego akapitu. Pierwszym moim problemem jest fabuła. W poprzednich częściach jaka by ona nie była, sprawiała wrażenie trzonu, o który oparto resztę (w tym humor). Tutaj wygląda na dolepioną do gagów. Wiem, że po Deadpoolu nie mam co się spodziewać zawiłości fabularnych Twin Peaks, jednak można byłoby to zrobić inaczej. Moim głównym zarzutem pod jej adresem jest początkowe wykastrowanie Wade’a i jego związku. Chcecie mi powiedzieć, że facet, który dwukrotnie przeszedł przez piekło i traumę dla swojej kobiety i z powodu chęci założenia rodziny teraz został przez ową kobietę olany? Chcecie mi powiedzieć, że jeden z najlepszych najemników na świecie, który zawsze ma alternatywne zajęcie niż podlizywanie się X-Men jest teraz zmuszony do zarabiania ochłapów jako sprzedawca samochodów? Facet ratujący świat przed paskudną przyszłością, z której przybył Cable TERAZ musi szukać czegoś, co nada sens jego egzystencji? Idiotyzm…

Drugim problemem fabularnym jest dla mnie antagonistka. Fakt – aktorkę dobrano idealnie. Nawet wizualnie mogłaby przejść jako siostra McAvoya. Jednak zgrzyt z jej postacią wynika z tego, że Cassandra Nova nie przewinęła się nigdzie indziej oprócz komiksów. Ja poznałem ją w publikowanej nawet w Polsce serii New X-Men i co nieco orientuję się w tle tej kobiety. Film traktuje ją pobieżnie. Owszem, pani Enna Corrin wyciska dosłownie wszystko z tego, co jej scenarzyści przygotowali, ale samo pochodzenie i motywacja są dosłownie tak płaskie, jak te kilka zdań spisanych na papierze. Szkoda, bo Cassandra to materiał na nie lada konflikt.

Trzecim wybojem na drodze do rozrywki idealnej są występy gościnne. Nie wszystkie, ale dwa. Pierwszym jest Tyler Mane jako Sabretooth. Wokół jego pojedynku zrobiono wręcz osobny zwiastun, a na ekranie facet gości niewiele dłużej niż w zapowiedzi. No dla mnie ogromne rozczarowanie. Drugim występem jest Channing Tatum jako Gambit. Wizualnie, akcentowo i w scenach akcji oddaje swój komiksowy pierwowzór. Niestety połowa linii dialogowych to ubolewanie nad faktem, iż odkąd powstał X-Men Origins: Wolverine, pan Tatum nie jest w stanie ruszyć solowego projektu o naszym ulubionym Cajunie. Można nie lubić Origins za całokształt, ale kilka rzeczy zrobił idealnie (np. Liev Schreiber jako Sabretooth). W tym wypadku Taylor Kitsch jest lepszym gambitem. Mocy prezentuje mniej, ale wizualnie jest nadal ok, zaś osobowością zjada wersję Channinga na śniadanie.

W związku z powyższym czepialstwem wystawiam ocenę minimalnie niższą niż poprzednikom: 4+. Przy czym podkreślam słowo czepialstwo, bo jeśli ktoś nie zwraca uwagi na fabularne duperele pokroju tych wymienionych, może śmiało podnieść ocenę. Tak czy siak każdy fan Marvela powinien dać szansę nowej odsłonie przygód pyskatego najemnika.

niedziela, 8 września 2024

The Marvels

Po tym, jak Kapitan Marvel narozrabiała na Hali, Dar-Benn (albo jeśli ktoś woli wersję uproszczoną: Ronan Oskarżyciel z cyckami) postanawia przenieść składowe (np. atmosferę, oceany itd.) planet bliskich Carol, by ożywić swoją. W międzyczasie okazuje się, iż za każdym razem, gdy Carol, Kamala lub Monica skorzystają ze swoich mocy, zamieniają się miejscami niezależnie od tego, na którym końcu galaktyki się znajdują.

Ostrzeżenie: nie będę unikał spoilerów. Film, który powstał chyba tylko po to, by wywiązać się z jakiegoś kontraktu. Nic w nim nie trzyma się kupy. Jeśli chcemy mieć jego pełny obraz, wypada obejrzeć WandaVision, Ms. Marvel oraz Secret Invasion (i od biedy Hawkeye, już pominę filmy z poprzednich faz), a i to nie otrzymacie jednolitego wyjaśnienia działania niektórych elementów (np. bransolety Kamali i pochodzenie jej mocy), bo to zmienia się wraz z zespołem autorów (każdy projekt miał osobny). W rezultacie przez cały seans pozostaje zastanawiać się, dlaczego wszechpotężna Captain Marvel nie załatwiła sprawy od razu, zanim film się zaczął. Serio, jest tutaj potężniejsza niż kiedykolwiek, może spokojnie zrestartować słońce, ale zamiast to zrobić po burdelu wspomnianym w retrospekcjach, ktoś musi jej to uświadomić, co zajmuje cały czas antenowy.

Teraz podsumujmy sam skład. Mamy niezniszczalną Carol, Monicę potrafiącą zmienić postać na niematerialną i tworzącą niezniszczalne bariery Kamalę. Przeciwko nim dajemy Dar-Benn, dosłownie pierwszą z brzegu Kree, która nie ma nawet połowy tej potęgi, co Ronan. Efekt jest taki, że fabuła musi ją ratować z każdego spotkania z dziewczynami, bo inaczej nie podniosłaby się po pierwszym. Taka ekipa sprawia, iż w trakcie widowiska nie ma w ogóle napięcia.

Brak logiki daje po oczach na każdym kroku. Wspomniane zamienianie się miejscami czasami działa, jak marvelówny używają mocy w tej samej chwili, innym razem wystarczy, gdy zrobi to tylko jedna z nich. Teleportacja ma też obejmować ciuchy, które niewiasty mają na sobie, ale dlaczego w jednej ze scen Monicę teleportowało bez jej skafandra astronauty? Nikt, z autorami włącznie, tego nie wie. Jedyna przyjemna scena związana z tym trikiem, to ta, a której dziewczyny uczą się koordynacji swoich akcji w przypadku teleportacji.

Moce Kamali są w zasadzie niewykorzystane. Zamiast nich autorzy nauczyli Kamalę walczyć (przypomnę, że w obrębie uniwersum od uzyskania mocy w serialu do rozpoczęcia akcji minęło raptem kilka tygodni) i teraz nie musi korzystać ani ze światła z bransolet, ani ze swojej rozciągliwości, tylko tłuc wszystkich jak żółw ninja! Takich bzdur można wymienić więcej, a ten wpis i tak zrobił się dłuższy niż planowałem.

Całość uzupełniają nic nie wnoszące cameo (Walkiria), żerująca na nostalgii scena po napisach, bzdety pokroju planety tańca i śpiewu, na której główny wątek postępuje… bez tańca i śpiewu. Na deser mamy niby żartobliwą, ale jednak wtórną oraz głupią scenę naśladującą pojawienie się Fury’ego w pierwszym Iron Manie. Tylko tutaj ten numer wywija Kamala w mieszkaniu Kate Bishop.

Aktorsko jest słabo. Brie wygląda na wiecznie znudzoną, Teyonah (Monica) na zdezorientowaną, a Zawe Ashton (Dar-Benn), jakby po raz pierwszy stała przed obiektywem i reaguje jak jeleń na światła nadjeżdżającego samochodu. Dla Jacksona to robota jak każda inna – wykaże się zaangażowaniem, ale nie oczekuję już po nim tego pazura, z którym pyskował radzie w pierwszych Avengers. Tylko Iman Vellani (Kamala) gra z autentycznym entuzjazmem i zaangażowaniem. Szkoda takiego materiału na nią.

Nie polecam The Marvels nikomu. Nawet jeśli wybaczycie mu absolutnie wszystko, byle tylko coś kolorowego migało na ekranie, to i tak się zanudzicie. Film nie jest wart nawet 10 zł z koszyka z wyprzedażami w Biedronce. Moja ocena: 2-.

niedziela, 1 września 2024

Loki – Season 2

Sylvie załatwia Kanga, co powoduje powstawanie pierdyliardów wariantów (czyli de facto multiwersum), a Lokiego przerzuca do siedziby TVA. Z kolei bóg psoty nie potrafi za długo zostać w jednym miejscu, bo coś cały czas teleportuje go w przeszłość i z powrotem. I w tych warunkach musi uratować wszystko, co istnieje, zanim warianty Kanga wezmą się za łby.

Muszę przyznać, że jest to najnudniejsze ratowanie wszechświatów, jakie w życiu widziałem. Do tego stopnia, że gdyby nie streszczenie poprzednich wydarzeń na początku każdego odcinka, nie pamiętałbym co się działo, bo mój mózg w takim tempie wymazywał serial.

Autorzy myślą, że są cwani nadając postaciom imiona typu Uroboros, ale każdy z tych zabiegów jest subtelny niczym zderzenie z rozpędzonym tirem. Natomiast gdy wrócimy do bohaterów stricte marvelowych: Loki ma może ze dwie sceny, gdzie faktycznie jest twardzielem; Sylvie przypomina cień siebie (i to pomijając nową motywację), ludzie z TVA są nudni (autentycznie wykastrowano nawet te obleśne osobowości), a Victor Timely to najbardziej irytujący wariant Kanga ze wszystkich dotychczasowych (uwzględniając nawet Kangów zachowujących się jak stado małp w Ant-Manie 3). Jonathan Majors jest co najwyżej średnim aktorem. Jego kolejne interpretacje Kanga różnią się dosłownie tym, że mówią normalnie lub z coraz dłuższymi przerwami między słowami. Victor Timely oprócz tego sili się jeszcze na osobliwy akcent, który brzmi, jakby przechodził kolejną mutację głosu. W Ant-Manie 3 podobny zabieg (minus akcent) trwał około półtorej minuty. Tutaj jest go od groma i przez kilka odcinków.

Podobnego kalibru jest też zakończenie sezonu przypominające numer wykręcony w trzeciej części Piratów z Karaibów. Loki dostaje nową rolę, osiąga swój chwalebny cel i wciska się w takie miejsce, że a) Tom Hiddleston może już nie wracać, b) postać będzie już zawsze obecna w MCU, chyba że c) ktoś ją zastąpi, bo od teraz MCU już zawsze będzie musiało mieć boga opowieści (stąd moje nawiązanie do Piratów).

Drugi sezon Lokiego polecam wyłącznie jako lek na bezsenność. Podobały mi się dosłownie dwie sceny: Loki walczący po staremu (stosujący iluzje, żywe cienie i kopie samego siebie) oraz inspirowana chyba Dniem świstaka lub Edge of Tomorrow ostatnia konfrontacja z Kangiem. Moja ocena: 2+.